sobota, 4 sierpnia 2018

Pięćdziesiąt pięć


Jakim sposobem, nie będąc piłkarzem Liverpoolu FC, trafić na dywanik trenera? Tak, chyba trzeba być mną. Jürgen zaprosił mnie z Marsą po treningu, żeby przedyskutować jedną kwestię. Nie wiedziałam jaką, miałam dowiedzieć się o tym dopiero na miejscu. Przespacerowałyśmy się, nim dotarłyśmy do ośrodka treningowego. Tam skradłam szybkiego całusa mojemu narzeczonemu i przekazałam mu opiekę nad małą. Poprosiłam go, żeby pojechali do domu, bo miałam wrażenie, że Isa trochę zaczyna marudzić z głodu. Lub też udawanego głodu, bo po prostu uwielbiała jeść. Klopp akurat schodził z boiska, zagadany z jakimś drugim mężczyzną. Może jakiś dyrektor? Po moim skanie cen ubrań, mógł naprawdę zajmować wysokie stanowisko.
Dostrzegając mnie tuż koło swojego gabinetu zatrzymał się i dokończył rozmowę z zabawnym angielskim akcentem. Możliwe, że też taki miałam, zwłaszcza, że na co dzień posługiwałam się niemieckim. Angielski tylko w sklepie, przy spotkaniach z Ellą i jej rodzinką, no i w towarzystwie znajomych Emre. To było jednak dość mało. Panowie pożegnali się, pan dziany wyminął mnie zupełnie ignorując, za to Jürgen podszedł i objął mnie na powitanie. 

-Gdzie masz moją wnuczkę?
-Emre ją wziął. Mała królewna zgłodniała, więc wiesz..-zaśmiałam się i mimowolnie uśmiechnęłam, jak zawsze na wspomnienie swojej córki.
-Ach, to wszystko rozumiem. Chodź, nie będziemy rozmawiali w korytarzu. Napijesz się czegoś?
-Herbaty, jeśli masz –uśmiechnęłam się, wchodząc do jego biura. Bardziej pokaźne znajdowało się na Anfield. 
Usiedliśmy na kanapie, żeby nie było zbyt formalnie. Trener wyszedł do kuchni, żeby nalać wody do czajnika. Wrócił nawet z talerzykiem pełnym ciasteczek. Oooh, to było coś. Uwielbiałam wizyty u Jürgena.
Rozsiedliśmy się wygodnie z kubkami parującej, malinowej herbaty w rękach. Wczesna wiosna jeszcze nie rozpieszczała, więc ciepła herbata to było zbawienie.
-Jak tam? Wszystko u was w porządku?-zapytał nagle, zamyślając się. Coś go wyraźnie męczyło. Zmarszczył czoło i zapatrzył się w herbatę w kubku. Dopiero po kilku chwilach braku mojej odpowiedzi przeniósł powoli wzrok na mnie.
-Widzieliśmy się dwa dni temu, nic się nie zmieniło. Jest naprawdę dobrze.
-Nie wiem, czy powinienem się wtrącać, ale planujecie ślub?
-Emre coś mówił o lecie. Nie zaczęliśmy jeszcze żadnych przygotowań, chociaż wiemy, że masa z tym roboty i formalności..
-Nie róbcie tego –powiedział cicho, jednak podniósł głowę, spoglądając mi prosto w oczy. Zmroziło mnie. Jego pewność i nieustępliwe spojrzenie. On? Spodziewałam się tego prędzej po kolegach z klubu Emre, a nie Jürgenie, który od początku naszej znajomości dawał mi ogromne wsparcie. Teraz mówił, żebyśmy nie pobierali się? Przecież byliśmy już zaręczeni od trzech miesięcy, był przy samych zaręczynach, wie, jak dobrze Emre nas traktuje i wie, że jesteśmy z nim szczęśliwe. I nagle mówi tak po prostu „Nie róbcie tego”?
-Co? Jak.. Dlaczego? Coś się stało? –wydukałam oszołomiona. Nie wiedziałam co powiedzieć. Byłam trochę w szoku, naprawdę niezłym szoku.
-Rosalie… Nie chcę, żebyś o mnie źle pomyślała. Jesteście z Marisą dla mnie jak bliska rodzina, nie chcę w żadnym razie was skrzywdzić. Ale w mojej rodzinie jest jeszcze Marco. Emre też jest dla mnie szalenie bliski, jest moim podopiecznym od dwóch lat i naprawdę mieliśmy czas, żeby trochę się poznać. Emre jest wspaniałym, dobrym, szczerym, uczciwym chłopakiem. Podziwiam jego pilność, ducha walki, cierpliwość. –westchnął i upił łyk herbaty. Zamyślił się chwilę i uśmiechnął lekko. –Marco jest zupełnie inny. Marco jest nieposkromiony, czasem szalony, wybuchowy, uparty jak osioł. Jest bardzo pokorny, kiedy musi ćwiczyć, żeby wrócić do formy, ale też jednocześnie na tyle wkurzony i zaparty, że on wyzdrowieje chociażby siłą woli. Jego charakter nie jest łatwy, jego przekonania i zasady są jak mur, którego łatwo się nie zbije. Marco nie będzie łatwo przyzwyczaić się do czegoś tak nowego jak dziecko… Ale to on jest ojcem, nigdy o tym nie zapominaj. I chociaż nie wiadomo jak by cię raniło jego zachowanie opisywane w gazetach czy internecie… Może nawet i stracił twoje zaufanie…
-Dziecko załamałoby mu całe spojrzenie na swoje życie, przyszłość, cele.. On jest wspaniały w tym, co robi. On temu oddał całą swoją miłość. Muszę się z tym pogodzić i..
-Nie gódź się na to, Rose. Mario mi kiedyś powiedział, że umiesz go porządnie kopnąć w tyłek. Powiedział, że to najlepsze, co mogło mu się przytrafić. Właśnie kopanie w tyłek. Rozmawiałem z Marco nie raz, nie dziesięć. Wtargnęłaś do jego życia tak, że on nawet nie był na to przygotowany. Nikogo nie chciał tak wpuścić do swojego życia. On ci nie pozwolił na to, sama to zrobiłaś, bez jego pozwolenia. Zatrzymał się wtedy, kiedy to powiedział, a po chwili dodał, że jesteś jego światem, Rose.
-Jürgen.. –szepnęłam, a łzy zebrały się w moich oczach. Wstałam i odłożyłam kubek. Wyciągnęłam paczkę chusteczek z torebki. Była bardzo potrzebna. Marco też mi przecież powiedział, że jestem jego światem. Kiedy chciałam odejść, kiedy pocałowałam Nilsa, kiedy poczułam się jak kochanka taty względem małżeństwa moich rodziców. Kiedy nienawidziłam siebie za to, co zrobiłam. On pomimo tego, że był wściekły, tej samej nocy ze mną spał. Tego samego dnia objął, pocałował, położył się ze mną na podłodze jego mieszkania mówiąc, że jestem jego światem.   
„Wiem, że chcę walczyć. O ciebie. Jesteś moją główną nagrodą. Jesteś moim szczęściem i spokojem.” „Chcę ciebie. Nie perfekcyjnej, nie wspaniałej, a słabej, kruchej, wstydliwej Rosie. Chcę poznać część twojego świata. Chcę poznać świat, który mi pokazujesz. Chcę poznać siebie, którego mi pokazujesz. Nie zabieraj mi tego.”
-Rose, zastanów się, zanim będzie za późno. Łączy was tak wiele. Nie tylko Marisa. Wiem, że on nie jest ci obojętny. Tęsknisz za nim, pomimo takiego długiego czasu. Jesteś smutna, chociaż grasz szczęśliwą. Ale w końcu się zmęczysz. Nie za miesiąc, ale może już za rok, kiedy będziesz żoną Cana, będziecie tworzyć szczęśliwą rodzinkę, a to tylko pozory..
-Pozorem było małżeństwo z Marco. Wszystko było jednym, wielkim kontraktem –zacisnęłam zęby i przysiadłam na biurku trenera. On też wstał i stanął naprzeciwko mnie.
-Co było dokładnie kontraktem? Powiedz mi.
-Całe małżeństwo przecież.
-Co dokładnie?
-O co ci chodzi? Planuję ślub za trzy miesiące, moje życie wychodzi na prostą, jestem szczęśliwa z człowiekiem, który jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo mnie i mojej córce, który jest w stanie uznać moje dziecko za swoje, którego nie interesuje moja przeszłość, a patrzy ze mną z podniesioną głową w przyszłość. A ty mi mówisz, żebym tego nie robiła! O co ci chodzi! –krzyknęłam. Grunt osuwał mi się spod nóg. Czułam jak szybko biło moje serce. Głowa powoli zaczynała pulsować w skroniach. Byłam zła. Na siebie, na Jürgena, na Emre, na Marco, Mario, Ann.. Wszystkich. Miałam dość. Klopp ścisnął mnie za ramię, odwracając do siebie.
-Powiedz mi. Tylko mi powiedz. Co dokładnie było kontraktem.  Pocałunki? Seks? Wspólne wypady? Wieczory filmowe? Twoje wsparcie w jego powrocie do formy i kibicowanie na trybunach? Granie razem w Fifę, przygotowywanie posiłków, spacery, wycieczki, trzymanie za ręce, poznanie jego rodziny, jego obecność przy tobie, kiedy pisałaś list do swojej mamy, to, kiedy mówił, że jesteś jego całym światem, to, jak ty to też powiedziałaś, tatuaż, kwiaty? Co, Rosalie? Co było kontraktem, powiedz mi. Wymień jedną rzecz, którą obejmował kontrakt. Jedną.

Staliśmy w ciszy. Mój urywany oddech, łzy w oczach, jego pewne spojrzenie. Nienawidziłam go za tą rozmowę. Miałam dość. Chciałam wyjść i przejść się ulicami Liverpoolu. Może powietrze mi dobrze by zrobiło. Byłam też pełna podziwu, że tyle widział. Podczas wspólnych rozmów trochę wyciągnął ode mnie o wspólnym życiu z Marco. Pewnie drugą część wiedział od niego. Nie miałam mu tego za złe. Sama doszłam do wniosku, że był wspaniałym człowiekiem, powiernikiem, doradcą.. Tylko w tym momencie..?
-Nie mam siły, Jürgen. Na kłótnie, kopanie w tyłek, przebijanie jego muru. Mam dziecko, które kocham, które jest dla mnie najważniejsze. Marisa potrzebuje dojrzałego mężczyzny, który stanie na wysokości zadania, będzie zawsze, nie zwątpi, czy powinien z nami być, czy nie, będzie dla niej wzorem, będzie się przy nim czuła bezpieczna i kochana. Ja też. Dlatego wyjdę za Emre. Tak będzie najlepiej. Przepraszam, jeśli cię zawiodłam. 

Wyszłam ze spuszczoną głową z jego pokoju. Poszłam do wyjścia z obiektu, a stamtąd prosto na przystanek autobusowy. 
Całą drogę w autobusie stałam, patrząc się tępo w okno na mijane ulice i próbowałam się uspokoić. Tak, miał rację, Marco był wspaniały. Może w pewnym momencie przestaliśmy udawać małżeństwo, a po prostu nim się staliśmy. Tęskniłam, oczywiście, że tęskniłam, całymi nocami wracałam do naszych wspólnych chwil, przeglądałam po kryjomu zdjęcia, a potem i tak ciężko mi było spojrzeć w oczy mojemu narzeczonemu. Ale w tym wszystkim było mi dobrze i odnajdywałam siebie. Bo czułam się dobrze z Emre, który był cierpliwy i przekochany. Jego relacja z Mari była cudowna, mnie wspierał jak nikt inny. To dzięki niemu podjęłam się dokończeniu studiów, mogłam zostawić małą na weekend z nim, wpadali też często dziadkowie. Moja córka była tak padnięta po całodziennej, wspólnej zabawie, że ja jedynie mogłam jej pośpiewać do snu i ucałować ją na dobranoc. 
W tygodniu cały czas odwiedzałyśmy państwo Montgomery i ich dzieciaki. Cały czas byliśmy ze sobą blisko, Henry bardzo ucieszył się na wieść o zaręczynach, Ella popłakała się zupełnie. Stwierdziła, że to piękne i ogromnie cieszy się naszym szczęściem, jednak później już na osobności powiedziała mi, że nic nie pobije historii mojej i Marco i zawsze gdzieś w sercu będzie nam kibicować. Nate nie był tak rozwinięty jak Marisa, chociaż u niego wszystko też przebiegało prawidłowo. Zaczął chodzić dopiero dwa tygodnie temu. Ella widziała już u mnie w mieszkaniu nie raz, co to znaczy zasuwać za dzieckiem, który dostaje rozpęd prędkości światła i ucieka głośno piszcząc wszędzie, gdzie się da. Każde dziecko przecież rozwijało się po swojemu, nie było to niczyją winą. Louisa czyniła takie postępy, że na wizycie kontrolnej u lekarza samemu doktorowi podobno okulary spadły, kiedy dzielnie wmaszerowała pod rękę z tatą do jego gabinetu. Wózek coraz mniej był potrzebny, jej kooordynacja znacznie się poprawiła, była bardziej energiczna, i jeszcze bardziej wesoła, jeśli to było możliwe, bo z tak radosnym dzieckiem nigdy nie miałam do czynienia.
Tak więc wszystko było pięknie. Mała mieścina Liverpool, gdzieś w środku wyspy brytyjskiej, a miała taką piękną aurę. Miałam tu początki mojej stabilizacji u boku Cana. Czułam się bezpiecznie i stabilnie, pomimo tego, że nic nie było idealne. Nawet moje narzeczeństwo. Bo czułam się, jak gdybyśmy nadal byli przyjaciółmi i tylko przyjaciółmi. Pocałunki stanowiły odstępstwo. Czasem nawet wątpiłam, czy ten jego upór z kochaniem mnie zanim staliśmy się parą cały czas funkcjonował. Nie było między nami chemii, namiętności, nawet w pieprzonej windzie nie rzucaliśmy się na siebie. Z Marco potrafiliśmy nawet raz wcisnać stop i jak nastolatki uprawiać seks na poręczy. Zawsze uśmiechałam się na takie wspomnienia.. Było ich tak wiele.. Ale potem zastanawiałam się, czy to, co było między mną a Emre było gorsze? Na pewno było inne. Czy złe? Chyba nie, nie wszystko co inne oznaczało, że było złe. Było inne. Było do przywyczajenia i zaakceptowania. Koniec końców stało się to moją codziennością i chyba było dobrze.. 


Weszłam do naszego apartamentu. Od razu zobaczyłam moją ulubioną dwójkę na środku dywanu w salonie. Wszędzie była masa zabawek i książeczek. Wszystkie rozmyślenia pozostawiłam za drzwiami, a na moje usta wkradł się szeroki uśmiech. Teraz skupiali się na kuli, która miała otwory o różnych kształtach na odpowiadające im klocki. Ulubiona zabawa Mari i Emre.

-Hej, wróciłam! –zawołałam, zdejmując botki ze stóp. Odłożyłam torebkę na komodę i to było na tyle, bo leciał już do mnie mój brzdąc.
-MamiiiiI!!!-zawołała wesoło, a potem przebierając nóżkami dotarła i do mnie, wyciągając w górę rączki. Złapałam ją w ostatnim momencie, bo tak się rozpędziła, że na koniec wywinęłaby orła.
-Dzień dobry, moje słoneczko –uśmiechnęłam się szeroko i pocałowałam ją w nosek. Wyszczerzyła swoje kilka ząbków w szerokim uśmiechu i dotknęła mojego. Roześmiałam się głośno i złapałam jej rączkę w usta. Ona pisnęła i znów próbowała złapać mój nos. –Nawet mi się rozebrać nie dasz, co?
-Daj mi ją –zaoferował ciepło brunet, przychodząc z odsieczą. Wziął na ręce Mari i dał mi szybkiego buziaka w policzek. –Co chciał Jürgen?
-Nic konkretnego, pogadać o wszystkim i o niczym, ostatnio mieliśmy mniej czasu na tym, bo nie powiem kto ze swoim wdziękiem i urokiem, zabierał jego całą uwagę, co? 
-Oj przepraszam, już nie będę -prychnął Emre, śmiejąc się z mojej miny. Czasami był zazdrosny o Marisę, ale ona nie mogła konkurować z nikim innym na świecie.
 
Zdjęłam płaszcz i poszłam się przysiąść do stanowiska bawienia się.
-Pokażemy ci, czego się nauczyliśmy –oświadczył Emre i usadził sobie Mari na kolanach. Spojrzałam na nich z uwagą. Otworzy ulubioną książeczkę Mari o zwierzętach. Położył ją na nóżkach mojej córki i otworzył trzecią stronę.
-Powiesz mamie, co to jest za zwierzątko?
-Otek –powiedziała, po chwili namysłu.
-Kotek?
-Kotek! –odpowiedziała śmiejąc się, zarażając swoim śmiechem mnie. Byłam z niej dumna. Z dnia na dzień uczyła się kolejnych słów i naprawdę je zapamiętywała.
-A to?
-Piesek! Hau hau hau! –podskoczyła mu na kolanach I pokazała paluszkiem na narysowanego psa. Byłam nią zachwycona. Ucałowałam ją w oba policzki i pochwaliłam, że tak pięknie mówi. Jak się okazało, mówiła też „onik”, „łowa” i „łołodył”. Już ani myślałam płakać. Ona była moim motorem napędowym i największym szczęściem.

-Zjadła obiad?
-Tak, nawet zostawiłem niepozmywane naczynia, żebyś wiedziała –wyszczerzył się szeroko Emre. Pokręciłam głową i westchnęłam ze śmiechem. Czyli czekało mnie zmywanie.
-Powinnam cię pochwalić ze pomysłowość czy coś?
-Zawsze. Ale wiesz, ja za to nie jadłem.
-Spaghetti?
-Mówiłem już, że mam najlepszą narzeczoną na świecie?
-Spadaj –zaśmiałam się i wstałam z kocyka, na którym się bawili.
-Spadaj! –powtórzyła Marisa. Spojrzałam na nią z przerażeniem, a ona się tylko roześmiała i widząc bajkę o krokodylu Nilu naprzeciwko krzyknęła –Łołodył!

Parsknęliśmy śmiechem z Emre. Miałam nadzieję, że słowo „spadaj” nie zagości u niej na dłużej. Co ze mnie za matka.. Czego ja ją nauczyłam.. Nadal śmiejąc się poszłam do kuchni, żeby przygotować dla nas obiad. W tle słyszałam, że mój narzeczony zajął się czytaniem Isi rymowanej bajki, a za każdym razem, gdzie padało słowo „krokodyl” zatrzymywał się, żeby ona mogła wtedy powiedzieć swoje urocze „łołodył”. Była najwspanialszym dzieckiem na świecie.



***


Wieczory miały w sobie pewną magię. Magię beztroski, kiedy dziecko śpi. Cały czas jako nadopiekuńcza matka miałam przy sobie elektroniczną nianię, która dawała mi podgląd na mojego śpiącego aniołka. Chociaż wiedziałam, że prześpi całą noc, zawsze uwielbiałam na nią patrzeć. Była moim największym i najdrogocenniejszym skarbem. Kochałam ją tak, że czasem aż nie wiedziałam, jak mam jej to wszystko przekazać. Zdawało mi się, że ona jednak to czuła. Wszystkie chwile z nią spędzone zaliczały się do tych najpiękniejszych. Kiedy się budziła, zawsze rozglądała się dookoła, potem czekała, aż przyjdę i przytulała się do mnie na dzień dobry. Tak zaczynałyśmy każdy dzień i to było gwarantem, że będzie on udany.
Ale wieczory też należały trochę bardziej do Emre. Staraliśmy się takim sposobem pielęgnować nasz związek. Tym razem siedzieliśmy w salonie na rozłożonej kanapie. Na stoliku paliła się świeczka, my oglądaliśmy film wtuleni w siebie, na zewnątrz padało, przez co słychać było dudnienie kropel o parapety. Mieliśmy na sobie dresy i skarpetki, tak właśnie elegancko się zwykle ubieraliśmy. Emre trzymał w rękach dużą miskę sałatki greckiej, której zrobiłam całkiem sporo, kiedy tylko Mari zasnęła. Nie chciało nam się przekładać jej do osobnych miseczek, łatwiej było po prostu wrzucić do jednej miski dwa widelce.
Wywinęłam się na chwilę z objęć, żeby nakryć nas kocem. Emre odstawił miskę i wziął łyka herbaty. Pił cały czas czarną, chociaż próbowałam go zmusić do zielonej, nie mógł się przemóc i całkiem tego nie rozumiałam. Marco pił i... I nie powinnaś ich porównywać, Rosalie.

-Wiesz, znalazłem dobrą prawniczkę, Niemkę, która prowadzi swoją kancelarię tu w Liverpoolu –zaczął, zwracając tym samym moją uwagę. –Zrobiłem mały reserch i wydaje się pioruńsko skuteczna i rzetelna, doprowadza wszystkie sprawy do końca, no i jest przy tym bardzo profesjonalna i dotrzymuje tajemnicy, podpisze też klauzulę poufności.
-Okeej, ale czemu potrzebujemy prawnika?
-Żebyśmy mogli się pobrać. Chcę, żebyś była moją żoną –zaśmiał się i pocałował mnie w czoło. Nadal nie rozumiałam, jakbym była za jakąś mgłą, która oddziela mnie od rzeczywistości. Dopiero po chwili zrozumiałam.
-Rozmawiałeś już z nią?
-Wstępnie zorientowałem się przez telefon, czy miałaby czas zająć się tym i pojechać osobiście do Dortmundu.
-I co powiedziała? –zapytałam, chociaż nie byłam pewna, czy chciałam usłyszeć odpowiedź.
-Że tak, ale musisz przyjść do niej i przekazać jej pełnomocnictwo, udzielić kilku informacji, podpiszecie klauzulę.
-Dziękuję, że tym się zająłeś. Nie pomyślałam nawet o tym.
-Dlatego jestem –uśmiechnął się szeroko. –Umówić cię?
-W sobotę po wykładach?
-Mam mecz, nie mogę zostać z Marisą. Przecież możesz w każdy inny dzień, nie zajmie wam to długo, my na ciebie poczekamy i pójdziemy się bawić do parku, co ty na to?
-Pójdę więc do niej jutro, a potem pójdziemy do parku –uśmiechnęłam się i z powrotem wtuliłam w umięśniony tors narzeczonego.
A więc rozwód. Dobrze, że Emre wpadł na pomysł wysłania do Dortmundu pełnomocnika w moim imieniu. Nie wiedziałam, jak bym się zachowała widząc go osobiście. Zwłaszcza po tym czasie, po nocach, kiedy o nim myślałam, po snach z nim, a właściwie z nami w roli głównej, które nie powinny mieć miejsca, kiedy Emre spał koło mnie. Aż w końcu po rozmowie z Kloppem, która nawet jeśli miała być przeze mnie zepchnięta na boczny tor, cały czas nie dawała mi spokoju. Teraz obca kobieta zrobi to za mnie, stanę się wolna i będę mogła wziąć ślub. Patrzeć w przód i nie oglądać się za siebie, już nic nie będzie mnie tak ciągnęło do przeszłości, tylko i wyłącznie przyszłość.

Dokończyliśmy film i poszliśmy padnięci spać. Chociaż cały dzień przesiedziałam z Mari w domu, to byłam wykończona. Piętnastomiesięczne, no niedługo szesnastomiesięczne, dziecko potrafiło dać w kość nawet na pozór młodej dziewczynie. Dwadzieścia jeden lat kontra rok z hakiem. Czułam się czasem przy niej jak stara babcia. Ale nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Kolejnego dnia z rana umówiłam się z prawniczką na szesnastą. Spędziliśmy cudowny poranek, obejrzeliśmy wspólnie bajkę o Kubusiu Puchatku, którą Mari uważnie obejrzała. I to całą, od początku do końca. Jak zwykle walczyliśmy z zamianą pieluchy na nocnik, jednak kiedy robiliśmy już chociażby drobniutki kroczek w przód, zaraz potem cofaliśmy się dwie mile w tył. Temat rzeka. Czasami nawet prawie dosłownie.
Takie chwile sprawiły, że stałam się zupełnie zrelaksowana i wypoczęta. Zapomniałam na chwilę o nadchodzącym spotkaniu. Trochę się stresowałam, nie chciałam otwierać się przed obcą kobietą i opowiadać jej o swoim życiu. Stresowałam się bardziej tym, czy nagle się nie rozpłaczę i nie zmienię decyzji. Nie no, oczywiście, że nie zmienię. Ale nie chciałam się zmieniać w niezrównoważoną psychicznie przyszłą pannę młodą i matkę. Jeszcze podałaby mnie do sądu i nie stanęłaby raczej po mojej stronie, żeby mnie obronić. 

Kiedy już był czas, zostałam odprowadzona pod same drzwi kancelarii przez Marisę i Emre. Ucałowałam ich dwójkę i weszłam do środka.
Cały pokój był urządzony bardzo gustownie, wszędzie drewniane, ciemnobrązowe meble. Na ścianie wisiał orginalny, malowany obraz przedstawiający górski widok. Biurowo a zarazem klimatycznie. 
Zaprosiła mnie do środka uśmiechając się serdecznie. Podała mi zieloną herbatę, o którą poprosiłam, a także dodała kawałek tarty owocowej od siebie.
Była mojego wzrostu, o piwnych oczach i czekoladowych włosach. Usta miała kształtne i pełne, uwydatniła je jeszcze bordową szminką. Emanowała od niej pewność siebie i właśnie to wrażenie pozwoliło mi na zaufanie jej.
To, co jednak jej powiedziałam było bardzo okrojoną wersją. Wiedziała o umowie, jednak nie o tym, w jakich okolicznościach została zawarta, nie wiedziała nic o naszym życiu, poza tym, że małżeństwo powinno dobiec końca za zgodą obu stron, że rozstaliśmy się w zgodzie i nie spieszyło się nam z rozwodem. Nie powiedziałam jej ani słowa o Marisie. Klauzule klauzulami, jednak długi jęzor zawsze może się każdemu przydarzyć, więc to zostawiłam dla siebie. Uświadomiłam ją, że mój jeszcze mąż i narzeczony są osobami publicznymi, więc bez sprzeciwu podpisała klauzulę, o której wspominał mi Emre. Sporządziłyśmy razem pozew o rozwód. Był bardzo delikatny, kiedy ona coś próbowała wrzucić od siebie, natychmiast wybijałam jej to z głowy. Począwszy na tym, że nie chciałam wnoszenia o winę, zrezygnowałam też z podziału majątku, alimentów na mnie, ponoszenie kosztów postępowania wzięłam na siebie. Na koniec złożyłam podpis w wykropkowanym miejscem, pod nim było wykropkowane pole na podpis Marco, który przypieczętuje nasz rozwód.
Podpisałam wszystkie potrzebne zgody o pełnomocnictwie. Umówiłam się z nią, że będziemy cały czas w kontakcie. Miała dzwonić jeszcze dzisiaj do menagera Marco, zdobyć od niego kontakt do jego prawnika i z nim omówić kwestię rozwodu. Była gotowa wyruszyć do Dortmundu w każdej chwili. Oczywiście miałam być na bieżąco ze wszelkimi informacjami i postępami w sprawie. Wynagrodzenie chciała dopiero po zakończeniu sprawy, co wydawało mi się uczciwe z jej strony. Pożegnałyśmy się obie zadowolone z owocnego spotkania.


Kiedy wyszłam od razu zadzwoniłam do Emre, żeby zlokalizować miejsce ich pobytu.
Po krótkim spacerze dotarłam do pobliskiego placu zabaw, gdzie mój narzeczony huśtał Mari w huśtawce dla dzieci. Oczywiście pilnował ją jak oczka w głowie i cały czas coś do niej mówił. Ona się śmiała i odpowiadała albo coś po swojemu, albo ubierała to w słowa, które już znała. Nieważne jak, ale się dogadywali. Dołączyłam do nich. Dopóki nie zaczęło padać szaleliśmy we trójkę na placu zabaw. Zjechałam kilka razy na zjeżdżalni, mając Marisę na kolanach i trzymając ją mocno przy sobie. Jej sprawiało to ogromną frajdę, ja nie umiałam jej odmówić i zjeżdżałyśmy w nieskończoność. Ja wchodziłam po drabinkach na górę zjeżdżalni, Emre mi ją podawał, musiałam unieść ten słodki ciężar do góry, przytulić ją przed zjazdem, żeby było bezpiecznie, a potem znowu i znowu. Miałam po prostu siłownię i to nie byle jaką.
Potem Emre kręcił nas na karuzeli. Mała chciała więcej, jednak to mnie pierwszej zrobiło się niedobrze i zażądałam zmiany kierunku, by na końcu stwierdzić „nigdy więcej karuzeli”. Potem to mieszkanie zmieniło się w plac zabaw. Nie przeszkadzało nam, że nie spędzamy romantycznego czasu w dwójkę, jak większość narzeczonych, którzy planują ślub. Nie chadzaliśmy na randki, kolacje w restauracji, do kina ani na samotne, wieczorne spacery. Ale nie potrzebowaliśmy tego, bo mieliśmy zupełnie inną alternatywę, równie wspaniałą. Opieka nad Marisą bardzo nas też do siebie zbliżyła. Widząc Emre z moją córką, kiedy tak dobrze się bawili i dogadywali, miałam wrażenie, że zaczynam czuć do niego coś więcej. Skoro tak się działo byłam już przekonana o rozwodzie i ślubie z piłkarzem Liverpoolu. Nic nie było niemożliwe, potrzebowało czasu. Tak samo najwyraźniej było z moją miłością do Cana. Jürgen mylił się mówiąc, że będę nieszczęśliwa za rok, przytłoczona udawaniem. Przecież byłam szczęśliwa. Może gdyby to zobaczył, dostrzegłby, że jego obawy o szczęście zarówno Emre jak i moje są bezpodstawne. Marco też przecież chciał, żebym była szczęśliwa. Może i on by dał nam aprobatę? Od razu w głowie zobaczyłam intensywny, świdrujący wzrok Marco. Ten wzrok nie mówił nic o aprobacie. To był ten wzrok, przez który często nie byłam w stanie oddychać. Pozbyłam się go najszybciej jak się dało z głowy i w ogóle nie chciałam już więcej myśleć o jakichkolwiek aprobatach, których nie było.. I kiełkujących uczuciach, które może wciąż jednak były zamknięte w nasionku. Może było wodoodporne i nie reagowało na podlewanie go takimi pięknymi momentami?

Następnego dnia  dostałam wiadomość  od mecenas Wagner.

„Witam. Dzisiaj rano skontaktowałam się z Drikiem Heblem. W najbliższym czasie porozmawia z Pani mężem i odezwie się w sprawie spotkania. Jestem myśli, że wszystko przebiegnie szybko i bez żadnych komplikacji. Pozdrawiam, mec. A.Wagner”

Zajęłam się rozpisywaniem materiałów na ostatni egzamin studiów, który je też kończył. W przerwach zajmowałam się córką. Przerwy okazywały się zwykle dłuższe niż sama nauka, ale przynajmniej miałam zajęte myśli. Emre miał trening. Jutro mieli mieć mecz, a pojutrze wieczorem Emre wylatywał do Turcji na wesele swojej kuzynki. Namawiał mnie, żebym pojechała z nim i poznała jego rodzinę przed naszym ślubem, jednak nie chciałam rozstawiać się z Mari na tyle tysięcy kilometrów. Znałam dobrze jego rodziców, akceptowali mnie jako przyszłą synową i naprawdę lubili. Najważniejsze za mną, więc nie przeszkadzało mi to, że zobaczę resztę jego, a niedługo naszej rodziny na własnym weselu. Chciał, żebym pojechała nawet z Mari, jednak z tego szybko zrezygnował, bo sam zrozumiał, że tak długa podróż z dzieckiem byłaby męcząca dla wszystkich pasażerów samolotu. Nie gniewał się na mnie, kiedy odmówiłam. Zrozumiał i byłam mu za to naprawdę wdzięczna. Obiecałam mu, że na naszym weselu porozmawiam z każdym i zatańczę po trzy razy. Z uśmiechem przystał na moją propozycję.
Zaraz po moich zdanych egzaminach mieliśmy zaczynać przygotowania do ślubu. Tym razem miałam trochę więcej czasu. Będę mogła na spokojnie zanurzyć się w tych wszystkich czasopismach, stylach sukni, welonach, materiałach. O dziwo nie miałam na to ochoty, jednak miałam nadzieję, że to przyjdzie.. Może razem z uczuciami? Możliwe było, że to wina przedegzaminowych stresów.
Tak więc cały dzień minął na tym, żeby o nim nie myśleć. O dniu, o Marco, o Dortmundzie, o jego menagerze, który przekaże mu wieść o rozwodzie, o rozwodzie, o pani Wagner, o Mario, który pewnie dowie się chwilę później o mojej decyzji…
Cały dzień przytulałam Marisę niemożliwą ilość razy, żeby dodać sobie otuchy i spokoju. Ale mimo całej miłości do niej, jej ślicznych, małych rączek, które oplatały zawsze moją szyję jak koala, ja na przekór wszystkiemu potrzebowałam silnych ramion wokół mnie, w tym jednego pięknie wytatuowanego. Ciepłego torsu, bicia serca, w które wsłuchiwałam się zawsze przed zaśnięciem. Zielono-niebieskich oczu, seksownych ust, które dotkną ciepłe mojego czoła, potem nosa, aż w końcu połączą się z moimi. Wtedy dopiero byłabym spokojna. Dlaczego Emre nie mógł mi tego dać? Podarował mi tak wiele, tyle mu zawdzięczałam.. Dlaczego nie mogłam mu zawdzięczać i tego? Czemu nie chciał mi tego dać, czemu ja nie chciałam tego przyjąć...



***


-Może nie pojadę?
Emre stanął po środku salonu i złapał się pod boki. Walizka już stała koło wyjścia z apartamentu, na niej koperta z biletami lotniczymi. Ja usiadłam na kanapie i nie miałam siły wstać. Byłam wykończona po całym dniu, Emre pewnie był w tym samym stanie.
-Jedź. Poradzę sobie. Aida dawno cię nie widziała, poopowiadasz rodzinie trochę o mnie, powiesz, żeby nie kupowali nam żadnych ceramicznych zastaw i nawet nie próbowali kupić Marisie zabawek, bo ma ich za dużo.
-Jakby coś się działo dzwoń do Ulli, trenera, potem do mnie i przyjadę jak najszybciej będzie to możliwe.
-Wiem, spokojnie. Postaraj dobrze się bawić, dobra? Zrób to dla mnie. Tym dodasz mi trochę siły.
-Pisz do mnie cały czas, chcę wiedzieć, czy jest lepiej, oby nie gorzej. Kupiłem pół apteki, więc może coś zaraz zadziała. Poza tym, sen też dobrze wpływa.
-Wiem –uśmiechnęłam się i podniosłam z kanapy, żeby się do niego przytulić. –Będę pisać.
-Idź też spać. Nic ci nie da czuwanie, ty też musisz mieć siłę –upomniał mnie i ucałował w głowę.
-Poradzimy sobie –obiecałam i spojrzałam na niego, zadzierając głowę do góry. Kąciki jego ust się uniosły. Później pocałował mnie powoli, czule, z ogromnym romantyzmem. Odetchnęłam cicho, kiedy się od siebie odsunęliśmy. Spojrzeliśmy sobie w oczy i uściskaliśmy mocno.
-Będzie dobrze–zapewnił mnie raz jeszcze i potarł poczieszająco moje plecy. Był mimo wszystko jakiś przybity. Jakby coś się złego stało. Albo miało stać. Nie dopuszczałam do myśli, że to mogło mieć związek z katarem Marisy.
-Zmykaj już, bo taksówka ci ucieknie, potem samolot. Wolałabym mieć jednak w Aidzie sprzymierzeńca a nie kata.
-Skoro tak.. Ucałuj Mari ode mnie jak się tylko obudzi. Najlepiej, żeby to było rano po przespanej nocy –zaśmiał się, poprawiając mi tym humor. Odsunął się ode mnie i poszedł ubrać buty i zabrać swoją skórzaną kurtkę. Wyszłam z nim na korytarz i pomachałam, kiedy drzwi windy się za nim zamykały.
Po zamknięciu drzwi apartamentu, skierowałam się do pokoju Marisy. Odchyliłam cicho drzwi i prześlizgnęłam się w szczelinie. Usiadłam na fotelu koło jej łóżeczka. Kiedyś służył mi do karmienia piersią, teraz po prostu stał, bo był miękki i wygodny. Czytałyśmy na nim czasem wspólnie książki. Był też czasem wielkim wzgórzem, na którym czyhał zły pluszowy wilk, polując na jej ulubioną lalkę. Teraz po prostu siedziałam i obserwowałam ją, marząc, żeby fotel służył znów do beztroskich zabaw. Miała zatkany nosek, zaczęła oddychać przez buzię. Chciałam na siebie przejąć to okropne choróbsko, żeby ona nie musiała się z nim męczyć. Zawsze była okazem zdrowia, wszędzie jej było pełno i nagle musiało się wszystko zebrać. 

-Mamii –jęknęła zaspanym, smutnym głosem.
-Tak kochanie? Chcesz się napić?
-Yhymm.. –pokiwała głową i zaczęła podnosić się, żeby usiąść. Na szczęście miałam obok na stoliku butelkę z wodą i odrobią soku z cytryny. Dałam jej do rączek, a ona od razu zaczęła pić ze specjalnego dziubka. Po chwili jednak odłożyła butelkę –Fuuu…
-Wiem skarbie, ale to witaminki. Pozwolą ci wyzdrowieć. Musisz teraz dużo pić.
-Ehhh –westchnęła i zaczęła znów pić. Była naprawdę dzielna. Usiadłam przy niej na łóżeczku i głaskałam jej mięciutkie, lśniące blond włoski. Wzięłam jeszcze plasterek, który Emre kupił w aptece na lepsze oddychanie i przykleiłam go do jej piżamy. Zapach aż ja poczułam, trochę drażnił, był bardzo intensywny, ale miałam nadzieję, że to coś chociaż trochę jej pomoże.
Marisa przysunęła się do mnie i oparła swoją głowę na moim boku. Przytuliłam ją do siebie na tyle, żeby mogła swobodnie pić.  
Ku mojemu zdziwieniu wypiła całą butelkę do ostatniej kropli. Odepchnęła się ode mnie i ustawiła butelkę na miejsce, na stolik nocny, gdzie stało też zdjęcie w ramce moje i Marco. Nawet po przeprowadzce musiało tam stać. Marisa kiedy usłyszała, że będziemy pakować jej rzeczy najpierw włożyła do kartonu jej ulubionego misia, a zaraz potem zdjęcie moje i Marco, które sobie sama tam ustawiła.
Nie chciałam komentować tego faktu, tego, że mój narzeczony musi tolerować moje ślubne zdjęcie na stoliku nocnym mojej córki, w jego apartamencie. On też tego nie komentował i byłam mu za to wdzięczna. Marisa była zadowolona i to było najważniejsze.
-Papi –powiedziała nagle, przyglądając się zdjęciu. Odgarnęłam jej włosy z głowy. –Papi –pokazała paluszkiem Marco, oglądając się na mnie. Pocałowałam ją w czoło i położyłam policzek na jej główce. Moje serce zaczęło bić w szaleńczym tempie. Nie znałam powodu, ale tak właśnie się działo. Marisa była taka mała, nie rozumiała tylu rzeczy. Ale ona po prostu wiedziała, kto jest jej tatą. Nigdy tak się do Emre nie zwróciła, Papi był w telewizorze, kiedy grał, udzielał wywiadów, był na zdjęciach. Była bardzo mądra, rozpoznawała go, zawsze i wszędzie. A mnie pękało serce.
-Papi –powtórzyła po raz trzeci i się rozpłakała. Starałam się utrzymać swoje łzy na wodzy, tak, jak obiecałam jej, kiedy się urodziła. Od tamtej pory nie złamałam tej obietnicy.
-Położymy się razem i spróbujemy zasnąć, co?- zapytałam cicho i położyłam ją koło siebie. Skuliłam się w malutkim, dziecięcym łóżku, przytuliłam do siebie Marisę. Mimowolnie wbiłam wzrok w ramkę ze zdjęciem.
Karaiby. Byliśmy tacy szczęśliwi. Świeciło słońce. Tam zaczęło się wszystko. Tam kłóciliśmy się o wszystko, bo nie umieliśmy wspólnie żyć. Strzelaliśmy fochy, gadaliśmy zwykle o kilka słów za dużo. Nie byliśmy gotowi na taki krok. Było dużo za wcześnie. Ale jakby na to nie spojrzeć, udało nam się, nawet jeśli teraz się rozwodzimy. Przetrwaliśmy i staliśmy się dla siebie wzajemnie najważniejsi. Ale nie było tam tylko kłótni i niedomówień. Były gonitwy po plaży, długie, wieczorne spacery, pływanie w oceanie, pływanie nago w oceanie, nieziemski seks we wszystkich pomieszczeniach willi, pod wodospadem, na plaży, oglądanie zachodu słońca w wannie z bąbelkami na tarasie, pyszne posiłki, najlepszy alkohol na świecie. Pierwszy taniec, najbardziej idealny z możliwych wszystkich pierwszych tańców. Może już wtedy byłam zakochana? Na pewno tamto „tak”, było najważniejszym „tak” w moim życiu. To było „tak” dla wspólnego życia, dla nowych uczuć, dla spełnienia marzeń, dla Marco, aż w końcu „tak” dla mojej córki. Gdyby nie on, gdyby nie to „tak”, nie doświadczyłabym tak niesamowitego cudu jaki miałam.
Marisa coś jeszcze mamrotała po swojemu zasypiając, ale usnęła, obejmując mnie delikatnie. Postanowiłam czuwać, w razie, gdyby się obudziła. Dzięki plastrowi mogła już oddychać, jednak od płaczu co jakiś czas pociągała noskiem. Głaskałam cały czas jej główkę, włoski. W końcu sama zasnęłam.



***


Spałam tak mocno, że nie poczułam, kiedy Mari się obudziła. Kiedy świadomość zaczęła przychodzić poczułam okropny ból w plecach od wygiętej pozycji spania, zdrętwiałą nogę i rękę, na której cały czas leżała moja córka.
-Abwabwabwa! –powiedziała, próbując mnie wystraszyć swoim pluszowym lwem. Uśmiechnęłam się na jej widok. Oczka miała jeszcze szklane, jednak odzyskała humor. Zaczęłam w duchu modlić się, żeby to się nie zmieniło i zaczęła zdrowieć.
-Cóż to za straszny lew mnie budzi? Ja tu czekałam na buziaki od mojej ślicznej córeczki, a tu lew? Co pan tu robi, panie lwie? –zapytałam i pogroziłam palcem pluszakowi. Chwilę później został ciśnięty na drugi koniec pokoju, a Marisa rzuciła się na mnie, żeby się poprzytulać. Albo mnie udusić swoim ciężarem, musiałam się zastanowić. 

Dzień zaczęłyśmy od zmiany pieluszki, szybkiej kąpieli, bo strasznie się spociła przez noc, potem założenie nowej pieluszki i ubranie w wygodny, domowy dresik. Poszłyśmy razem do kuchni. Mari siedziała w foteliku i bawiła się grzechotką i układanką z drewnianymi klockami, a ja miałam chwilę, żeby przygotować jej kaszkę. Przy okazji wrzuciłam na patelnię jajko dla siebie. Chciałam zrobić jajecznicę, ale kiedy zajęłam się przygotowaniem wody z sokiem z jagód, który zrobiła mama Emre okazało się, że poświęciłam własną jajecznicę i wyszło mi jajko sadzone i to prawie nie zwęglone.
Udało mi się zrobić tak, że obie miałyśmy w jednym czasie swoje śniadanka i mogłyśmy razem zjeść. Zostałam poczęstowana przez Marisę jej kaszką, ona w zamian zażądała mojego jajka. Łyżeczka kaszki za pół jajka. Zrobiłam deal życia i próbowałam sobie wmówić, że można się zawsze najeść zieloną herbatą.
Kiedy na dnie miseczki zostało trochę kaszki, jak uważało moje dziecko-do zabawy, akurat rozdzwonił się mój telefon. Pobiegłam do salonu, żeby zobaczyć, czy to nie dzwonił przypadkiem Emre. Jednak pani mecenas.

-Witam, pani Reus. Dzwonię, żeby poinformować, że za pół godziny wsiadam w samolot do Dortmundu. Uzyskałam porozumienie z pani mężem i jego prawnikiem, spotkamy się dzisiaj wieczorem.
-Bardzo pani dziękuję –powiedziałam mechanicznie. Nie myślałam w ogóle nad sensem jej słów.
-Mam wszystkie dokumenty, więc rozwód to kwestia jednego podpisu. Proszę się nie przejmować. Jednak w razie czego bardzo bym prosiła, żeby była pani dostępna między szesnastą a osiemnastą czasu brytyjskiego. Najlepiej dlatego, żeby usłyszeć dobre nowiny, tylko na takie jestem nastawiona.
-Oczywiście, będę pod telefonem. Bardzo dziękuję, pani Wagner. Życzę bezpiecznej podróży i czekam na telefon –kończyłam, widząc, jak Mari jest już cała w kaszce. Po co kąpiel? I ktoś jeszcze mnie zapyta, czemu nakupowałam tyle dziecięcych ubranek?
-Również dziękuję. Do usłyszenia. 

Nie chciałam zastanawiać się nad sensem jej słów. Ani nad tym, że dzisiaj o osiemnastej będę już rozwódką. Ani nie chciałam jej zazdrościć, że będzie mogła spojrzeć w oczy mojego męża. Byłam już wykończona. Marco, chociaż był daleko osaczał mnie zewsząd i nie mogłam sobie z tym poradzić.
Dostałam też sms od Emre, że wylądował bezpiecznie i jest już w domu u rodziny, pisał, że tęskni za nami i całuje. Było po dziewiątej, więc stwierdziłam, że Emre łyknie, kiedy napiszę mu po dziesiątej, że dopiero wstałyśmy. Teraz miałam inne sprawy.

-Mamiiiiii

O, właśnie takie.
-Co tam się dzieje, co?
Marisa zaczęła coś mówić po swojemu i pokazywać mi, że ma cały brudny dresik. Naprawdę? Nie zauważyłam. Poszłyśmy umyć buzię, umyć zęby, przebrać się i wróciłyśmy do pokoju, żeby poczytać w łóżeczku i pouczyć się czegoś nowego. Podałam jej leki, bo widziałam, że jeszcze nie była zdrowa. Wolałam dawkować tak jak powiedziano mojemu narzeczonemu w aptece.
Rozmawiałam raz z Emre, ucieszył się o poprawie u Marisy. Cały dzień spędziłyśmy razem, mała ucięła sobie krótką drzemkę. W tym czasie ja miałam chwilę na zjedzenie obiadu i przygotowanie czegoś dla Marisy.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wieczorne histerie. Wierzyłam, że Mari już zdrowieje, kiedy nagle podskoczyła jej temperatura. Zaczęła płakać, była cała rozpalona. Zwymiotowała dwa razy. Chłodziłam wodę mrożonkami i robiłam jej okłady na czoło, podałam leki, które trzeba było, co chwila coś piła. Raz wodę, potem herbatkę z malin. Nic nie pomagało. Czułam się bezsilna, bo nie wiedziałam już jak mam jej pomóc. Wyszłam z pokoju Mari, kiedy ona leżała, tuląc swojego misia i obserwując smutno zdjęcie moje i Marco. Nie miałam kontaktu z Jürgenem od kilku dni, tak, od rozmowy o Marco i Emre. Nie chciałam dzwonić do Elli, miała swoje problemy, chociaż wiedziałam, że by mi pomogła. Wybrałam więc numer do Ulli. Na szczęście odebrała po trzech sygnałach.

-Cześć kochana! Co u ciebie słychać? Przełączę cię na głośnik –powiedziała radośnie, zaraz kiedy odebrała.
-Ulla, potrzebuję pomocy. Nie radzę sobie i nie wiem, co mam zrobić.. –powiedziałam, łamiącym się głosem. Mari znów zaczęła cichutko płakać. Poszłam do pokoju i przytuliłam ją wolną ręką.
-Co się dzieje?

Opisałam im wszystko. Zatrzymywałam się, kiedy płacz się natężał i musiałam ją trochę pokołysać. Małżeństwo Kloppów zorganizowało sobie wypad za miasto na weekend, ale dopiero wyjeżdżali spod domu. Jürgen przejął rozmowę i uspokajał mnie. Jego ton był pozbawiony emocji, wydawał mi polecenia, które od razu wykonywałam. Zmierzyłam temperaturę. Podskoczyła od ostatniego mierzenia o wiele. Miała prawie trzydzieści dziewięć stopni. Kazał mi dawać jej jak najwięcej wody, nawet w nią wmuszać, kłaść okłady i dzwonić po pogotowie. Zabronił mi panikować, mówiąc, że wie, że jestem odpowiedzialną matką i sobie poradzę. Po telefonie alarmowym kazał z powrotem do nich zadzwonić.
-I jak? –zapytał, zaraz kiedy odebrał telefon.
-Będą dopiero za dziesięć minut. Jürgen, ona jest blada jak papier, nie wiem co się dzieje.. Przecież było już coraz lepiej.
-Dawaj jej cały czas pić, uspokajaj ją, ja będę za trzy minuty, karetka niech się wypcha. Dasz radę, Rosalie, rozumiesz?
-Dziękuję..-szepnęłam, głaszcząc małą po główce.
-Rozumiesz?
-Dam radę –powtórzyłam. O dziwo to mi pomogło. 

Czekając na Kloppów cały czas śpiewałam Marisie jej ulubione piosenki, cały czas piła, chociaż była okropnie rozpalona i się męczyła. W między czasie zapakowałam do torby, która służyła za wyprawkę do szpitala przy porodzie, ubranka na przebranie dla niej i wszystkie potrzebne dokumenty i książeczki zdrowia. Kiedy Jürgen z Ullą zapukali do mieszkania, ja już trzymałam Marisę na rękach, przez ramię miałam przerzuconą torbę z rzeczami.
Uśmiechnął się z aprobatą.

-Daj mi malutką –uśmiechnęła się Ulla i odebrała ode mnie dziecko. Ja wzięłam klucz, żeby móc zamknąć apartament. W windzie Mari jeszcze popłakiwała. Jürgen wziął ode mnie torbę, żebym nie dźwigała.
-Chodź tu –powiedział. Nie rozumiałam, o co mu chodziło, jednak sam po chwili przyciągnął mnie do siebie i uścisnął mocno. Objęłam go, dopóki drzwi windy się nie otworzyły na parterze. Pocałował mnie opiekuńczo w czoło i potarł plecy.
-Jürgen, przepraszam, że…-zaczęłam, kiedy szliśmy do samochodu. Nie chciałam teraz tego rozpamiętywać, najważniejsze teraz było zdrowie mojej córki, jednak ciężko mi było patrzeć, jak oni mi pomagają, rzucają swoje plany, by przy nas być. Zwłaszcza, kiedy wyszłam bez pożegnania po naszej rozmowie, która też nie miała zbyt spokojnego tonu.
-Ja też. Nic nie było, teraz czas na coś innego –oświadczył i odblokował swojego srebrnego Opla, który stał nieprzepisowo tuż koło klatki. –Wskakuj z Marisą na tyły, Ulla z przodu.
-Ja mogę z Rose usiąść…-zaczęła blondynka, jednak jej mąż otworzył jej drzwi z przodu.
-Mała się skupi na jednej osobie, Rose da radę ją uspokoić. Ty dzwoń do szpitala, odwołaj karetkę i powiedz, żeby byli gotowi jak przyjedziemy.

Podziwiałam w nim spokój, opanowanie i organizację. Emre zawsze to podziwiał na treningach, ja podczas meczy, poza sytuacjami, kiedy ktoś strzelił gola. I teraz w życiu prywatnym.
W ciągu jazdy jej stan się pogarszał. Cały czas piła wodę z butelki, przytulała się do mnie, płakała. Jedyne co mówiła to strasznie cichutkie „Mami” oraz „Papi”. Obiecałam jej, że nie będę płakać. Obiecałam. Obiecałam.. Musiałam być twarda. Zajęłam kołysaniem jej w ramionach, śpiewałam jej nadal i zagadywałam, składając kolejno obietnicę kupienia basenu z kulkami, nowych zabawek i może w przyszłości pieska. 

-Ile jeszcze? Ona ledwo kontaktuje! –warknęłam zdenerwowana. Nigdy nie chciałam widzieć jej w takim stanie. To był okropny widok. Oddałabym wszystko, żeby zamienić się z nią miejscami. Jeszcze co chwila dzwonił mój telefon. Wyjęłam go w końcu i włączyłam tryb cichy.
-Jesteśmy. Czekają już z łóżkiem i jest lekarz –oświadczył. Kiedy tylko zgasił silnik Ulla wysiadła i pomogła mi otworzyć drzwi. Łóżko podjechało z panią doktor. Nie zapamiętałam nawet jak się nazywała, nawet na nią nie patrzyłam. Ulla zajęła się wyjaśnianiem całej sytuacji, ja szłam obok łóżka i trzymałam ją za rączkę. Jürgen pojechał odstawić samochód na parking i miał dołączyć do nas za chwilę. 

Nie odstąpiłam dziecka na krok. Zmierzyli jej temperaturę, podali mocne leki, pobrali próbkę śliny. Obeszło się bez okropnych kroplówek i wbijania igieł. Dali mi za to wodę z rozpuszczonymi bakteriami i elektrolitami. Podobno nie było to zbyt smaczne, ale ważne, żeby to wypiła. Na początku starała się to wypluć, na nic moje tłumaczenia, że to ważne. Nawet Jürgen i Ulla próbowali swoich sposobów, nic. Pielęgniarka zagroziła, że jak nie wypije, będą musieli jej podać kroplówkę. Czułam, że mam nóż na gardle. 

Poza „nie”, „y-ym”, „nie” oraz  nie” powiedziała w końcu coś innego.

-Do papi-mruknęła niezadowolona, odtrącając po raz kolejny butelkę ode mnie.
-Chcesz do taty? –zapytałam. Chyba właśnie przechodziłam przez zawał. Dobrze, że byłam w szpitalu na oddziale ratunkowym.
-Tak! Papi! –powiedziała twardo. Oddychając ciężko złapałam jej małą rączkę i ją ucałowałam.
-Zrobimy tak. Jeśli wypijesz teraz grzecznie lekarstwo, to latem, kiedy będzie cieplutko, polecimy razem do taty do Dortmundu takim dużym samolotem. Pamiętasz bajkę o samolocie, który chciał mieć skrzydełka jak ptak?
Marisa pokiwała głową. Przestała płakać i patrzyła uważnie w moje oczy. Całe policzki miała czerwone i mokre od łez.
-To możemy się tak umówić? Pójdziemy razem na mecz, a teraz ty grzecznie wypijesz to, co ci daję?
-Tak –odpowiedziała. Wszystkim spadł kamień z serca, łącznie z pielęgniarką, która już szykowała kroplówkę. Wzięła ode mnie butelkę i sama zaczęła pić. Usiadłam na fotelu koło łóżeczka i próbowałam się uspokoić. Właśnie dałam słowo własnej córce, że pojedziemy do taty. Oczywiście, planowałam, że pojedziemy do Dortmundu, ale nie, że już tego lata. Przecież byłam pod ścianą. Mogłam się łudzić, że była mała, że jutro zapomni. Ale znałam własne dziecko, ona nie odpuści. Wiedziałam, że nie będę mogła zawieść jej zaufania. Latem zobaczę Marco. I wezmę ślub z Emre…

-Muszę się napić wody. Zostaniecie z nią?
-Idź, spokojnie –uśmiechnęła się Ulla i pogłaskała Marisę, która łapczywie ciągnęła okropną substancję z butelki. Miała do tego niezłą motywację.
Na korytarzu niedaleko sali Marisy stał automat z jedzeniem i napojami. Wybrałam po prostu wodę. Upiłam z niej kilka łyków i oparłam się o ścianę. Kręciło mi się w głowie. Najprawdopodobniej od wszystkiego, co się ostatnio działo.
-Rosalie…
-Jürgen proszę.. Nie osądzaj mnie –powiedziałam, zamykając powieki. Powili się uspokajałam.
-Nie osądzam cię, nigdy tego nie robiłem –powiedział spokojnie. Czułam, że stoi niedaleko. Otworzyłam oczy. Mężczyzna stał tuż koło mnie, opierając się o ścianę.
-Pojedziemy tam, obiecałam jej. Poza tym, ona nie da mi innego wyboru. Ona kocha Marco, chociaż nie widziała go na żywo ani razu. Jest dla niej ważny… Nie rozumiem, jak ona może go kochać?
-Ty ją nauczyłaś kochać Marco–odpowiedział, jakby to było najbardziej banalne stwierdzenie świata.

Milczeliśmy chwilę. Wypiłam jeszcze trochę wody. Moje spojrzenie padło na pierścionek zaręczynowy. Patrzyłam na niego, patrzyłam, patrzyłam.. Jakby moje dziecko wcale nie było chore z wysoką gorączką. Zamiast szukać pani doktor i szantażem zmuszać ją do leczenia Marisy, ja po prostu patrzyłam w ten jeden, durny pierścionek.
-Miałeś rację –powiedziałam powoli, z największą ostrożnością. Trochę bałam się tych słów. Klopp spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. –Wtedy, kiedy rozmawialiśmy w ośrodku treningowym –wyjaśniłam.
On nic nie powiedział. Ja nic nie powiedziałam. Jeden czyn sprawił, że wszystko się wyjaśniło dla nas obojga. A ja wiedziałam, że to dobra decyzja. Dotknęłam lewą ręką mój pierścionek i powoli zaczęłam nim ciągnąć w dół. W końcu zdjęłam go i trzymałam w swojej dłoni. Patrzyłam na niego. Złoto i piękne oczko nadal się mieniły, zwłaszcza w intensywnym świetle szpitalnych lamp. Zacisnęłam dłoń. Odwróciłam się do Jürgena, nie patrzyłam mu w oczy, ale chwyciłam jego rękę, rozprostowałam palce i położyłam na niej pierścionek.
-Przechowaj go, proszę. Muszę iść do córki i zobaczyć czy ci lekarze pracują czy tylko udają –uśmiechnęłam się, spoglądając na jego wyraz twarzy. Uśmiechnął się lekko. Kiwnął głową i schował pierścionek do kieszeni spodni. W telefonie miałam pełno nieodebranych połączeń od Wagner, ale nie potrzebowałam z nią rozmawiać o moim rozwodzie. Przelałam pieniądze na jej konto jeszcze dzisiejszego popołudnia.
Spojrzałam na swoje dłonie. Bez obrączek, pierścionków zaręczynowych. Tak było w tym momencie najlepiej.









~~~
Chyba kończy się #TeamSremre, który nawet chyba jeszcze nie miał szansy powstać... Ktoś, coś?..
Wielkimi krokami zbliża sie prawdziwa akcja, więc jeszcze nie spisujcie tego opowiadania na straty! Co mogę obiecać to to, że w 56 urzeknie was końcówka z perspektywy Ann i Mario💛 (jak nie urzeknie to Rose z powrotem zakłada pierścionek zaręczynowy, więc wiecie..😚)
A ze spraw bieżących to Marco został oficjalnie kapitanem BVB❤ Jestem ogromnie dumna, mam nadzieję, że taka informacja będzie zwiastować cudowny sezon. Tego się trzymam. 
Czekam na Wasze odczucia związane z tym wszystkim💛 Oczywiście za tydzień następny, trochę krótszy ale całkiem fajny.
Ściskam mocno!

6 komentarzy:

  1. No nareszcie trochę rozumu w tym farbiwanym łbie. Ale nie wybaczam tej zdrady. Nigdy. Szkoda, że sama na to nie wpadła tylko przyszyWany teściu musial jej nagadac. Chociaż ja bym jej bardziej nagadala do słuchu... Mam nadzieję szczera że te nieodebrane połączenia oznaczają że pan Kapitan się na taki sposób rozwiązania sprawy NIE ZGODZIŁ. I basta. Jeśli już to powinna mieć trochę klasy i sama z nim mimo wszystko pogadać. A nie Sremre i jego prawnicy.... Groźby sa karalne... Ale.....
    Naprawdę piękna końcówka 56 rozdziału, już ją uwielbiam. To CHYBA jeden z najlepszych fragmentow tego opowiadania. Nie mogę się doczekać 56 w takim razie. Girlwithaball.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wystaw następny szybciej proszę�� Rozdział super��❤❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, przy następnym muszę zrobić trochę poprawek, bo nie jestem z niego zadowolona, a branie na warsztat na pozór skończonego rozdziału jest cięższe niż pisanie całości.. w dodatku mam urwanie głowy z papierami na uniwersytecie, który w dodatku działa jak ślimak i jestem na 2 kierunkach a nie na jednym, więc muszę tego teraz dopilnować..w dodatku masa innych spraw, dlatego nie dam rady następnego szybciej, ale obiecuję, że na pewno jeszcze będzie rozdział w środę w sierpniu🙏🏼❤️ Buziaki!❤️

      Usuń
  3. Taaaaaak, wywal ten pierścionek Rose jak najdalej się da, najlepiej gdzieś do oceanu. A jeśli ona tego nie zrobi, to już jestem pewna, ze dziadziuś Klopp się tym zajmie. Mała chyba podświadomie dowiedziała się o nadchodzącym rozwodznie.... skoro dostała aż tak dużej gorączki. Swoją drogą mam nadzieje, ze szybko wyzdrowieje, bo aż mi jej zal. Serce mi się krajało, kiedy mówiła to „papi”. To jest tak przeurocze, ze po prostu nie mogę no. A jak już mówiłam o rozwodzie, to aż się popłakałam, kiedy przeczytałam o tym. Nie wiem, mam wrażenie, ze żyje ich relacją bardziej niż oni sami. Czekam na ten 56 i ich relacje, bo kocham ją, nawet jeśli nie widziałam całej (wystarczy mi, ze wiem co tam będzie się działo).
    Cieszę się, ze poszła po rozum i czekam na sobotę.
    Aaaaa... i jeszcze taki mały szczegół...
    MASZ WIELKI TALENT, KTÓRY MOGŁABYŚ MI POŻYCZYĆ, ZAMIAST WMAWIAĆ MI, ZE NIE POTRAFISZ PISAĆ, BO KAŻDY WIE, ZE POTRAFISZ I TO KURCZĘ GENIALNIE <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Dlaczego coś mi się wydaje, że nie wszystko poszło po myśli pani adwokat? Xd
    Buziaki <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Czekam na następny 😃 jest super

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania!❤️ To bardzo motywuje do pisania kolejnych rozdziałów!