sobota, 18 sierpnia 2018

Pięćdziesiąt siedem


Staliśmy wszyscy na lotnisku. Ella, Henry, Louise, malutki Nate, Jürgen z Ullą no i Emre. Chcieli mnie pożegnać i dodać odwagi przed wyprawą do Dortmundu. A przecież wyjeżdżałam tylko na cztery dni. Kloppowie cały czas zabawiali Marisę, która była wciąż lekko śpiąca i nie do końca kontaktowała ze światem. Ja byłam tulona przez resztę moich przyjaciół. Zapakowałyśmy się w jedną walizkę średnich rozmiarów. Podwędziłam ją Emre. Ta zabrana Marco była jeszcze w domu. Miałam ją oddać, jednak na teraz była za wielka. Miałam też w bagażu podręcznym plecak z większością przydatnych rzeczy dla Marisy, Mari miała za zadanie trzymanie swojej poduszki. No i jeszcze był wózek. Przeklęta spacerówka, którą kupiliśmy dwa dni temu. Miała składać się jak origami. Nie wspominałam nigdy, że ta sztuka kompletnie mi nie wychodziła. Na wózku też. Gdzieś trzeba było przycisnąć, gdzieś pociągnąć, coś złożyć, żeby złożyć kolejne.. I to ja chciałam coś poręcznego na lot. Teraz miałam obowiązek wejść na pokład samolotu z dzieckiem w wózku, a podczas lotu mieć go złożonego pod siedzeniem.
-Pomógłbym ci, ale nie wpuszczą mnie –westchnął Can.
-Dziękuję za chęci. Mari posiedzi grzecznie a matka postoi w przejściu trenując karate z dziecięcym wózkiem.
-Tylko się nie połam! –zarechotała Ella i podeszła do Kloppów, żeby pozaczepiać Marisę. Na nic jednak zabawy, bo była śpiąca, a co za tym szło, marudna.
-Nie wiem, czy dotrwamy na ten mecz. Musieli akurat mieć finał pucharu?
-Gdzie twój entuzjazm Borussin? –zmarszczył czoło Jürgen i oddał moje dziecko swojej żonie, żeby ją wyprzytulała i pokołysała na zapas.
-Przerasta mnie to wszystko, ale jakoś muszę dać radę. Wczoraj Marisa nie mogła w ogóle zasnąć, bo ekscytowała się, że pojedzie do taty. Cztery godziny śpiewałam i czytałam na przemian.
-I teraz masz chrypę jak rock’n’rollowiec. Jeszcze pokrzyczysz na stadionie, to już w ogóle będzie czad. Zaryczysz potem tak na korytarzu „Marcoooo” –śmiał się Can. Spojrzałam na niego morderczym wzrokiem, jednak udało mu się rozbawić resztę zebranych.
-Wywołują mój lot. Muszę iść na odprawę.
-Ja wiem, że sobie poradzisz i zrobisz wszystko, co słuszne dla siebie i dziecka –powiedział Jürgen i przytulił mnie po raz ostatni. Kiedy obejmował mnie, nachylił się do mojego ucha i szepnął cicho –Niezależnie jaki Marco był, jest, co myślał.. Marisa to dziecko, którego nie da się nie kochać i nie zwariować na jego punkcie. O to jestem pewien. 

Uśmiechnęłam się na te słowa. Ulla zaczęła zapinać Mari w wózku i się z nią żegnała. Zrobiliśmy jeszcze grupowy uścisk z całą rodzinką Montgomery.
-Nigdy nie kończ tej pięknej, wzruszającej historii, przy której tak się poryczałam w szpitalu –powiedziała El i puściła do mnie oko.
Później Emre. On nic nie powiedział, ale jego moncy uścisk znaczył wiele. Rozmawialiśmy przed moim wyjazdem i te rozmowy naprawdę dużo mi dały. Chociaż był moim przygłupim i zboczonym przyjacielem, kiedy przyszło co do czego, naprawdę podejmowaliśmy poważne dyskusje. Byłam mu za to i masę innych rzeczy ogromnie wdzięczna. I cokolwiek by się stało, zawsze będę.
Na koniec zostałam wyściskana przez Ullę. Ona była typową babcią, chociaż wyglądała miliard razy młodziej od zwykłej babci. Była młodą babcią. Kazała mi obiecać, że będę robić pełno zdjęć i jej wysyłać, miałam napisać, kiedy wylądujemy i zadzwonić, kiedy będę w hotelu. Przypomniała mi, że mam spakowane nauszniki dla Marisy na czas meczu i kocyk, który mam zapakować na mecz, żeby w drodze powrotnej ją okryć. Uważała że noce nawet latem potrafią być chłodne. Wszystkie rady zapamiętałam.
Odprowadzili mnie pod samą odprawę. Emre położył moją walizkę na taśmę. Na szczęście nie było nadbagażu. Mari powoli zasypiała w wózeczku, jednak kiedy poprosiłam ją, żeby pomachała do wszystkich, zrobiła to ochoczo. Nawet odesłała Ulli buziaki. Też im pomachałam i przeszłam do kontroli. Późnej już czekałyśmy pół godzinki na samolot. Marisa zasnęła, tuląc swoją poduszkę jak misia. Przetrwałam armagedon, kiedy rano oznajmiłam, że miś musi iść do walizki. Był płacz, tupanie i obrażanie się. Dopiero kiedy Mari zrobiła misiowy materac z mojej bluzki, położyła mu malutką poduszeczkę od lalki i przykryła swoim kocykiem, oznajmiła, że tak może jechać i wygodnie spać. Kamień spadł mi z serca, bo czułam, że przez misia cała eskapada do Dortmundu może legnąć w gruzach. 

Weszłyśmy w końcu na pokład samolotu. Pokazałam dwa bilety, trzeci został w domu. Miejsce po prostu zostało wykupione i tyle. Nikt go nie zajmie, a ja będę mogła położyć Marisę. Na schodach do samolotu pomógł mi jakiś miły pan z żoną. Mieli koło czterdziestki. Oczywiście musiałam zatrzymać całą kolejkę podróżnych w samolocie, tarasując miejsce wózkiem. Emre wybrał miejsca na środku, co nie było najlepszym posunięciem. Starałam się rozłożyć jak najszybciej się dało. Zrzuciłam plecak na siedzenie od zewnątrz, wszystkie podłokietniki podniosłam do góry. Wyjęłam ostrożnie śpiącą Marisę i położyłam na nich. Później wzięłam poduszeczkę z wózka i ostrożnie podłożyłam jej pod głowę. Było ciepło, wręcz duszno, więc kocyk sobie darowałyśmy. Zaczęła się moja szarpanina z wózkiem. Ktoś z tyłu zaczął narzekać, tym razem żona pana, który pomógł mi wnieść wózek na pokład pomagała mi się z nim uporać, mówiąc, że jej siostra miała taki sam. Faktycznie, szybko nam poszło. Wsunęłyśmy wózek pod siedzenia i wreszcie mogłam zająć miejsce. Siedziałam od przejścia, Mari spała rozłożona jak księżniczka na środkowym siedzeniu i przy oknie. Nie mogłam się nadziwić, że tak urosła. Przecież chwilę temu trzymałam ją, taką maleńką kruszynkę w rękach, obawiając się, żeby nie zrobić jej krzywdy. Teraz miała osiemdziesiąt centymetrów, biegała, doskonale rozumiała, co się do niej mówiło. Potrafiła gadać jak najęta, czasem po swojemu, czasem po niemiecku. Wolałam to drugie, chociaż z jej wymyślonych słów też wszystko umiałam odgadnąć.
Pewnie każda podróżująca matka z dzieckiem marzy, żeby jej dziecko nie płakało, nie piszczało i nie awanturowało się podczas lotu. Moje dziecko było ideałem. Przespała całe półtorej godziny. Raz się rozbudzała, ale kiedy zobaczyła mnie i powiedziałam, żeby spała dalej i że jestem cały czas przy niej, zasnęła. Nawet rozmowy i przechodząca pani z barem przekąsek nie zdołały jej obudzić. Spała twardo, nawet ślina wyciekała jej z buzi. Zrobiłam zdjęcie z myślą o Ulli i Emre, który by nie uwierzył, że wszystko poszło aż tak dobrze. I to nie było tak, że chwaliłam dzień przed zachodem słońca. Bo sama musiałam obudzić ją dopiero na samo lądowanie. Trochę nie umiała się przyzwyczaić do zatykających uszek, ale wytrwałyśmy. Wylądowaliśmy szybko i bezpiecznie. Tym razem czekałam, aż wszyscy wysiądą. Tłumaczyłam Marisie, że musimy poczekać. Kiedy już było mniej ludzi kazałam jej grzecznie siedzieć w miejscu, a ja podjęłam się składania wózka. Tym razem było trochę łatwiej. Znalazła się i przemiła stewardessa, która pomogła mi, nawet nie pytając, czy potrzebuję pomocy. Mari ściskała w rączkach poduszkę, grzecznie czekając aż ją wezmę do wózka. Nałożyłam mój plecak, zapięłam małą w wózku i wyszłyśmy. Na całe szczęście w Dortmundzie nie było schodów tylko tunel. Nie musiałam podnosić wózka i uważać, żeby się nie potknąć. Poczekałyśmy na nasz bagaż i poszłyśmy od razu szukać taksówki. Kolejne składanie i rozkładanie wózka.

Niby zwykłe lotnisko, a tyle wspomnień. To na nim spotkałam się z Marco po naszej pierwszej wspólnej nocy, żeby polecieć na Karaiby i wziąć ślub. Też stamtąd wracaliśmy. Tęskniłam wtedy za domem. Domem na Phoenix See. Potem leciałam do Liverpoolu. Powstrzymując płacz, zagryzając wargi, z malutkim życiem, które dopiero zaczęło rozwijać się we mnie. Dzisiaj to życie trzymało mnie za rękę i szło na przód, tupiąc ślicznymi, małymi nóżkami i rozglądając się naokoło. To było niesamowite.

W hotelu zarezerwowałyśmy większy pokój. Nie był to najdroższy hotel, bo tam pewnie dzisiaj stacjonowali Bayern i Borussia, skąd będą wyjeżdżać autokarami, ale ten również był bardzo przyjemny i w dobrym standardzie. W głównej sypialni było jedno dwuosobowe łóżko zasłane tylko dla jednej osoby, a pod ścianą było dostawione dziecięce łóżeczko. Bałam się, że Marisa będzie mogła z niego spaść, jednak było dużo większe niż miała w domu. Chociaż nie miała lekkich obramowań z drabinek i materaca dookoła, sprawiało wrażenie w miarę bezpiecznego. Znając swoją przezorność pewnie ustawię w nocy krzesła oparciami do łóżka, żeby nic się nie stało.

Było po dziesiątej. Mari domagała się misia, który według niej już powinien się obudzić. Ja potrzebowałam dużej ilości kawy. Pogoda była przepiękna. Pierwszy czerwca to jednak już poważne lato. Umyłyśmy razem buzie od samolotowego kurzu. Musiałam niestety też zmienić pampersa, co do najprzyjemniejszych nie należało, jednak przeżyłam to jak każdym innym razem. Przebrałyśmy się w letnie sukienki. Kupiłyśmy sobie identyczne w sklepie, gdzie kolekcje były szyte dla mam i córek oraz tatusiów i synów. Wybrałyśmy sobie jeansowe sukienki z koronkową falbanką na końcu spódnicy i przy dekolcie. Były naprawdę urocze. Nałożyłam Mari sandałki, sama też się na nie zdecydowałam, bo były najwygodniejsze. Oczywiście nie zapomniałam o białym kapelusiku dla mojej córeczki. Zrobiłyśmy sobie razem zdjęcie i wysłałyśmy do dziadków, Elli i Henry’ego oraz do wujka Emre. Zapakowałam torbę z moim niezbędnikiem i wyruszyłyśmy na podbój Dortmundu.
Hotel znajdował się niedaleko centrum. Doskonale znałam skróty i właśnie nimi dotarłyśmy do parku. Weszłam jeszcze do ulubionego sklepu spożywczego niedaleko, bo z tej całej troski o dziecko zapomniałam, że mi też przydałaby się woda. Kupiłam też banany, dania w słoiczkach jakby zgłodniała na stadionie i ulubione jogurty owocowe Marco. Zawsze je tu kupowałam. Wszystko było takie nowe, a jednak wciąż stare i normalne. Czułam się, jakby zaginały się dwie czasoprzestrzenie. Takie poetyckie porównanie do jednego z wielu spożywczych na mieście. Ale tak właśnie było. Marisa wzięła z półki paczkę herbatników w razie, gdyby miś był głodny. Drugą paczkę podała mówiąc „dla papi”. Nie chciałam się sprzeciwiać ani próbować coś mówić. Tutaj życie wróciło do takiego, jakim było z Marco-życie każdą chwilą i brak zmartwień o przyszłość. Jedynym planem był mecz o siedemnastej trzydzieści, obiad w hotelu o czternastej. Reszta gdzie nas nogi poniosą.
Widok Marisy ganiającej za motylkiem w parku, gdzie tak często spacerowaliśmy z Marco mnie doszczętnie wzruszył. Biegała w bosych stópkach po zielonej trawie. Ja siedziałam na kocyku pod drzewem rzucającym cień i nie spuszczałam jej z oczu. Związałam włosy w kucyka i nałożyłam na noc okulary przeciwsłoneczne. Słońce coraz bardziej grzało.

-Chodź tutaj kochanie! Mama cię posmaruje –zawołałam Marisę. Znów rozpędziła się biegiem. Biegała tak szybko, że serce stawało mi w miejscu z przerażenia. Ciężko było ją dogonić. Na szczęście się nie przewróciła, a wpadła na mnie z impetem, popychając mnie na koc. Roześmiałyśmy się obie. Zaczęły się gilgotki i zaczepianki. W końcu wzięłam krem z filtrem i dokładnie ją nasmarowałam. Napiła się wody ze swojego kubeczka i poszła szukać kwiatków. Nagrywałam ją telefonem, żeby móc wrócić do takich pięknych chwil. Ona tak szybko rosła, że sama nie mogłam tego pojąć. Najpierw były piski i uśmiechy, potem zmyślone słowa, aż w końcu było „słońce”, „kwiatek”, „chcę jeść”. Była moją największą dumą. 
Dostałam najpiękniejszy bukiet kwiatów na świecie. Składał się z trzech koniczynek i kilku urwanych traw. Kiedy wróciłyśmy do hotelu od razu wstawiłam go do kubka z wodą i oczywiście zrobiłam mu zdjęcie, żeby został ze mną na dłużej.

Na obiedzie dostałam ogromną porcję kurczaka. Także dla Marisy było danie dziecięce. Siedziała w foteliku dla dziecka koło mnie. Pokroiłam jej i patrzyłam jak wszystko je ze smakiem. Miała już trochę ząbków, więc sobie radziła. Każdy ząbek przeżywałam z nią nieprzespanymi nocami, więc nie mogła mnie zaskoczyć tym, że ma więcej zębów niż o tym wiedziałam.
Po obiedzie poszłyśmy jeszcze na chwilę do parku, żeby się przespacerować. Dotarłyśmy nawet do strumyczka i mojego ukochanego mostu. Weszłam na niego, trzymając za rączkę Marisę. Rzucała patyki do strumienia i obserwowała jak odpływają. Chciała też sprawdzić, czy jej kapelusik zachowa się jak patyk, ale skutecznie jej to wyperswadowałam. Mówiłam już, że była cudowna? Wspomnienia związane z Marco, kiedy zupełnie był odmieniony i pozwolił mi odejść właśnie na tym moście. Teraz byłam na nim z jego piękną córką…

W drodze powrotnej do hotelu zasnęła w swojej spacerówce. Nie wiedziałam, czy zostać może lepiej w hotelu, żeby pospać i wejść na drugą połowę czy pójść od początku. Ale tak dawno nie byłam na meczu Borussii, że patrząc tylko na siebie chciałam być od początku. W końcu są przecież matki, które dzieci traktują jak przedmiot, żeby się pochwalić, a poza znajomymi prawie się nimi nie zajmują. Ja za to wcale nie patrzyłam na siebie, a pierwsze co to było właśnie dobro Mari. Podjęłam więc samolubną decyzję i postanowiłam pojechać na stadion. Nie chciałam kolejnej szarpaniny z wózkiem, więc zamiast taksówki wybrałam pociąg. Do meczu zostały jeszcze dwie godziny, więc może miałyśmy szanse, żeby się zmieścić. Chociaż raz będę tą wkurzającą matką z wózkiem i wepchnę się do przepełnionego pociągu. Jak już iść na całość w łamaniu zasad odnośnie wkurzania ludzi i nie patrzenie na potrzebę snu własnego dziecka, to po całości. 

Przebrałam się w jeansowe spodnie, nie ruszając śpiącej Mari. Leżała w wózku, a ja miałam chwilę dla siebie. Nałożyłam tusz do rzęs i pomalowałam usta różowym błyszczykiem. Włosy przeczesałam i ponownie związałam w kucyka. Na górę założyłam zwykłą, czarną bokserkę. O jednym zapomniałam. Nie chciałam wyróżniać się w tłumie a nie miałam koszulki. Ani Marco ani Mario. Może z samą czernią jakoś wtopię się w kibiców.
Dla Marisy wzięłam rajstopki, żeby założyć jej na stadionie i wiązane adidasy, które kupił jej Emre jakiś czas temu. Nie chciałam jej teraz budzić i przebierać, ale będziemy miały czas i w przewie i przed meczem. Zapakowałam wszystko włącznie z zapleczem jedzeniowym. Wzięłam też dla siebie katanę jeansową i sweter dla małej, oczywiście kocyk żeby nie narazić się babci Ulli. 

Mari spała twardo i nie obudziło jej nic. Poszłyśmy na peron pociągu, gdzie czekałyśmy niecałe dziesięć minut. Było już sporo ludzi w koszulkach klubowych, jednak znalazło się i miejsce dla wózka. Powoli odczuwałam cudowny klimat meczu. W końcu Borussia stanęła przed ogromnym wyzwaniem i szansą. Trzymałam z całego serca za nich kciuki. Jeśli Marco miał grać i miał unieść ten puchar dzisiaj… Uhh, nie byłam gotowa na tyle emocji na jeden raz. 

Iduna była jak zwykle piękna. Życie przed nią tętniło. Było pełno kibiców tańczących i śpiewających, kolejki do stoisk z jedzeniem były kilometrowe. Prawie żadnych kibiców Bayernu, czarno żółty kolor przejął miasto.
Marisa się rozbudziła na piosenki kibiców. Otworzyła oczy ze zdumienia i zaczęła oglądać od dołu do góry stadion. Schyliłam się, żeby wyjąć ją z wózka.
-Papi! –zawołała i zaklaskała w dłonie z ekscytacji.
-To plakat, kochanie. Tata może jest już w środku i trenuje przed meczem. My też tam pójdziemy i zobaczymy co się dzieje. Może tak być?

Marisa zgodziła się, kiwając głową. Przy wejściu podałam bilety na mecz. Wózek został sprawdzony w celach zapewnienia bezpieczeństwa, cóż, panie ochroniarzu, u nas same jedzenie. Iduna, tak piękna jak zapamiętałam. Pamiętałam nawet tajne przejścia, kiedy chcieliśmy szybko i potajemnie przemknąć się z trybun do szatni i wejścia. Tyle czasu tu spędziliśmy. Dokonywały się tu cuda i przełomy.
Popatrzyłyśmy na fotografie na ścianach przedstawiające różnych piłkarzy, dużo z czasów początków Borussii, ale były też zdjęcia wszystkich zdobytych mistrzostw i pucharów. Marisa wypatrzyła oczywiście tatę. Oraz wtedy, kiedy zauważyła stanowisko, gdzie sprzedawano koszulki ze spersonalizowanym nadrukiem. Przed stanowiskiem stał kartonowy Marco oraz Marcel. Podeszłam bliżej kartonowego Marco, bo bardzo jej się spodobał. Marco miał to do siebie, że podobał się kobietom. Nawet takim malutkim. 

-Koszulkę dla pani? –zaoferowała młoda dziewczyna. Kiedy miałam podziękować, Marisa podjęła inną decyzję.
-Tak!
-To ustawimy się w kolejce –westchnęłam.
-Nie, jest pani z dzieckiem, ma pani pierwszeństwo –powiedziała. –Dla pani czy dla córki?
-Macie też dla dzieci?
-Oczywiście –uśmiechnęła się i puściła oczko do Mari. Moja córka aż kopała mnie w udo z niecierpliwości i ekscytacji.

W końcu dostała swoją bluzkę klubową. Miała napis „MARISA” i oczywiście numer „11” pod imieniem. Założyłyśmy ją na sukienkę. Była trochę większa, ale to dobrze, miałam nadzieję, że nie wyrośnie z niej tak szybko. Zrobiłam jej sesję i wysłałam zdjęcia tym razem do Jürgena. 
Poszłam jeszcze do pokoju dla mamy  z dzieckiem, żeby zmienić pieluszkę a potem już prosto na stadion. Kupiłyśmy miejsca w bocznym sektorze, po środku wysokości trybuny. Miałyśmy ostatnie dwa miejsca z brzegu, chociaż byłam pewna, że mała przesiedzi u mnie na kolanach większość czasu. W przejściu postawiłam wózek. Na szczęście było na tyle szerokie, że go nie tarasowało. Dałam jej banana, żeby chociaż na pięć minut miała jakieś zajęcie. Oczywiście szybko zrehabilitowałam się, że muszę jej założyć pieluszkę tetrową i zahaczyć o dekolt nowej bluzeczki, bo za moment byłoby już wszystko w bananie. Przechodziła etap „ja sama!”, chociaż chcieć a umieć to w jej wypadku czasem dwie różne rzeczy. 

Kibiców przybywało. Założyłam jej nauszniki, które miały zniwelować hałas stadionu. Kibiców Bayernu też było sporo, na szczęście nie w moim sektorze. Po zjedzeniu banana przyszedł czas na zabawę z misiem, który też przyszedł na mecz i musiał zdać relację Marisie jak to on uciekał przed kontrolą biletów. Mała śmiała się w głos, zwracając na siebie uwagę kibiców, jednak wszyscy się uśmiechali, co poniektórzy rzucali „jaka śliczna dziewczynka”. Kamień spadł mi z serca, że byłam nierozpoznawalna. Nie miałam już brązowych włosów, a przefarbowane na ciemniejszy blond tak, żeby wrócić niedługo do swojego koloru. Miałam też duże okulary przeciwsłoneczne na oczach, więc może to też trochę pomagało.
Usłyszałam jak Nobby wita się z kibicami. Zaczął podawać skład wyjściowy obu drużyn. Ucieszyłam się na wieść, że znajdował się w nim Marco. To znaczyło, że wszystko jest w porządku. Serce przyspieszyło mi bicie. Wszyscy krzyczeli kolejno nazwiska piłkarzy. Kilku z nich nie znałam osobiście, przez ten czas zrobiło się spore przetasowanie w drużynie. Mario nie był w ogóle ani w rezerwach ani w głównym składzie. O Boże, musiałam go znaleźć i przytulić podczas tego pobytu tutaj. 

-Marisa, zobacz. Wujek Mario! –powiedziałam, podnosząc ją na rękach. Wystawiła swoją główkę i obserwowała uważnie piłkarzy, który właśnie wchodzili na ławkę rezerwową. Wszedł też tam Mario w normalnym ubraniu codziennym. Piękny gest, że mógł być z drużyną właśnie w tym miejscu podczas tego meczu.  –Widzisz wujka?
-Ujek Majo! –zawołała śmiejąc się i zaczęła mu machać. Uśmiechnęłam się ze łzami w oczach i ucałowałam jej pucołowaty policzek. Podrzucałam ją, żeby się nie nudziła. Ona jednak wszystko obserwowała z zapartym tchem. Oglądała ze mną mecze Borussii odkąd się urodziła , a nawet jak byłam w ciąży.
Na boisku stali już z ogromnymi flagami, byli też ludzie, którzy rozciągnęli materiały z herbami obu drużyn. W końcu nastąpił moment, na który wszyscy kibice czekali cały sezon, podczas wszystkich rozgrywek pucharowych. Na murawę zaczęli wychodzić piłkarze. Moje spojrzenie utknęło na Marco. Byłam dość daleko od niego, nie widziałam wyraźnie jego twarzy, ale nie musiałam, znałam ją na pamięć. Szedł dumnym krokiem patrząc przed siebie. Trzymał za rękę chłopca z eskorty dziecięcej. Próbowałam sobie wyobrazić na jego miejscu Marisę. Wtuliłam głowę w ramię mojej córki, żeby się nie rozpłakać.

-Widzisz tatę, skarbie? –zapytałam. Ona smutno pokiwała przecząco głową. Wyszłam z nią na rękach do przejścia koło wózka, gdzie było lepiej widać. –Pierwszy idzie kapitan, Marcel, za nim bramkarz Roman, a za Romanem tata.
-Papi! –pisnęła szczęśliwa. Zaczęła mi się wyrywać z rąk. Oj kochanie, nie dałabyś rady tam dobiec. Trzymałam ją mocno i wróciłam na miejsce. Po co jej pokazywałam? Teraz byłam kopana, a do ucha cały czas dobijały się głośne krzyki Marisy „tata” „tatatatatata”. Krzyki kibiców i brawa powinny się zlewać razem z jej głosem, jednak miałam już tak, że na głos swojego dziecka miałam słuch najbardziej wyczulony.
Cały stadion odśpiewał hymn, później kibice rozpoczęli swoje własne śpiewy, przekrzykując się z kibicami drużyny przeciwnej. Dobrze, że pomyślałam o nausznikach.
Mecz się rozpoczął. Usiadłam z Mari na miejscu, bo nie miałam dostatecznie siły, żeby trzymać ją w górze cały czas, chociaż jak najbardziej się tego domagała. Widząc, że dyskusja i bunty będą bezskuteczne stanęła na moich udach i dalej obserwowała mecz. Uparciuch. 

W dwudziestej minucie padł mecz dla Bayernu. Marco był zły, bo wiedział, że mógł wbiec Kimmichowi pod nogi. On zawsze wszystko brał na siebie, ale tłumaczyłam mu, że nie zawsze może zrobić wszystkiego sam. Odwrócił się do drużyny i pokazał im gestem dłoni, żeby się nie poddawali i nadal walczyli. Mari wyraźnie posmutniała na 0:1, jednak wytłumaczyłam jej, że cały czas mają szansę.
Do końca pierwszej połowy nic się nie zmieniło. Na stadionie zaczął się ruch do stoisk w środku z piwem i przekąskami. My miałyśmy swój owocowy mus z jogurtem. Mari już jadła normalne posiłki, jednak miała swoje ulubione słoiczki, z którymi nie zamierzała się rozstawać. Zjadła cały z ogromnym apetytem, a potem otworzyła swoje ciasteczka. Podkradałam je co chwila, a ona się śmiała i próbowała złapać moją rękę z ciasteczkiem i pierwsza je ugryźć. Skończyło się na obślinionej i pogryzionej dłoni akurat na drugą połowę.
Niewiele na początku się działo, czas płynął, przez co wszyscy byli dużo bardziej rozemocjonowani. Marisa także. Dopiero kiedy przyszła siedemdziesiąta minuta Łukasz podał do jednego z nowych zawodników i wyrównaliśmy na 1:1. 

Sytuacja nie zmieniła się do końca meczu. Czyli dogrywka. Wszyscy już byli ogromnie wykończeni. Mimo wieczornej pory cały czas było ciepło. Mari walczyła z podekscytowaniem i powolnym zmęczeniem. Będzie miała dobry sen w nocy, może i ja zasnę.
Kiedy rozpoczęła się dogrywka, zdjęłam jej sandałki i założyłam rajstopki i maleńkie adidasy. Rząd przed nami wstał i zaczął skakać, więc na siedząco nic nie widziałyśmy. Przeniosłyśmy się więc w przejście. Mari siedziała w swoim wózku, pokazując misiowi kto kim jest, chociaż sama nie miała pojęcia. Serce mi pękało widząc, jak chłopaków łapały skurcze. Marco nie mógł dalej biec, zaczął się rozciągać, podbiegł do niego Łukasz, żeby mu pomóc. Takie momenty były najgorsze. Nie chciałam, żeby mecz rozstrzygnęły losowe karne. Żadna z drużyn nie zasługiwała na to.
Potrzebowałam Mari koło siebie, bo nie radziłam sobie z emocjami, które mnie zewsząd otaczały. Oparłam ją sobie o biodro i przytuliłam mocno.

I nagle stało się coś, czego nie oczekiwał na tym stadionie nikt. Ani kibic, ani piłkarz, ani trener, ani żaden komentator. Robben chciał podać do Neuera, żeby ten wybił piłkę dalej. Jedno rutynowe podanie. Piłka przekroczyła linię bramki. Sędzia uznał gola. Piłkarze Borussii i Bayernu byli równie zszokowani. Po kilku sekundach kompletnej ciszy krzyki kibiców, skoki, tańce i łzy nie miały końca. To była ostatnia minuta. Sędzia zakończył dogrywkę. Wszyscy rezerwowi wybiegli na boisko rzucając się na resztę zespołu. Zaczęli skakać i obejmować się. Otarłam małą łezkę z powieki i zaczęłam podskakiwać z Marisą, która piszczała z radości i klaskała w rączki.

-Borussia wygrała! –powiedziałam. Ona spojrzała się na mnie szczęśliwym wzrokiem i cały czas klaskała w rączki, czasem też machała do zawodników. Przytuliłam ją mocno i ucałowałam. Wiedziałam, że ona przyniosła im szczęście. 
 
Obserwowałyśmy uważnie, jak podają sobie ręce z piłkarzami przegranych. Potem wszyscy razem z trenerem poszli pod Żółtą Ścianę, gdzie podziękowali kibicom. Stamtąd przebiegli się dookoła boiska, dziękując wszystkim. Mari cały czas machała, krzycząc głośno „Papii!”. Przepełniało mnie ogromne szczęście i duma z całego zespołu. Marco uśmiechał się, szedł ramię w ramię z Mario, który cieszył się, jakby zobaczył ogromny stół szwedzki. Mistrzowie Niemiec. 

-Poczekamy, aż dostaną puchar? –zapytałam małą. Kiwnęła potakująco głową. Usiadłam na swoim miejscu, próbując złapać oddech i trochę zrzucić z siebie tej euforii. Marisa siedziała mi na kolanach. Cały czas się uśmiechała i rozglądała się dookoła po stadionie. Mała Dortmunder Mädchen. Przytuliłam ją mocno. Mnie samej uśmiech nie schodził z twarzy.

-Przepraszam.. –usłyszałam obok kobiecy głos. Puściłam Marisę i podniosłam z kolan, żeby zrobić przejście kobiecie. Ona jednak nie chciała przejść. Podniosłam głowę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały obie zacisnęłyśmy usta i poruszałyśmy kilkukrotnie powiekami, żeby się nie rozpłakać. W tym samym czasie. Żadna z nas nic nie umiała powiedzieć. Jak zacząć? 

-Mama! –przerwała ciszę, Marisa, ciągnąc mnie za bluzkę. Spojrzałam się na nią i ucałowałam we włoski. Odwróciłam się do mojej przyjaciółki. Ona stanęła do nas tyłem i wycierała łzy.
Na chwiejnych nogach podniosłam się i wzięłam na ręce Mari. Drżącą rękę wyciągnęłam do Ann. Położyłam ją na jej ramię i delikatnie ścisnęłam. Dziewczyna odwróciła się. Nie płakała już, ale jej oczy były całe zeszklone.
-Ann.. –zaczęłam, łamiącym się głosem. Nie wiedziałam, co dalej. Ona nie oczekiwała nic więcej. Rzuciła się na nas, mocno obejmując.
-Mam ochotę cię zabić za to, że nie było cię tak długo i się nie odzywałaś, rozumiesz? Nie było cię przy mnie, przy Mario, przy Marco. Potrzebowaliśmy cię… Ale jednocześnie tak bardzo tęskniłam i jestem już w pełni szczęśliwa, że jesteś… I rozumiem, że ktoś potrzebował cię dużo bardziej i.. O Boże.. –szepnęła odsuwając się ode mnie i spojrzała na Marisę. Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła do niej rękę.
Mari nie była zupełnie zainteresowana poznaniem nowej cioci, bo właśnie na specjalnie przygotowanym podeście odbywała się dekoracja. Każdy zawodnik otrzymywał złoty medal. Ann zignorowała ten ważny moment. Złapała ostrożnie w dłonie, malutką dłoń Marisy. Ucałowała ją i przyłożyła do policzka. Odetchnęła głośno i nie puszczając dłoni mojej córki, drugą ręką objęła mnie, kładąc głowę na moim barku. Chciało mi się płakać. Tak dużo czasu spędzałyśmy, tyle razem przeszłyśmy. Wiedziałam, że nawaliłam, ona wiedziała, że nawaliłam. Ale nadal byłam dla niej ważna.

-Papi!!! –zawołała Marisa, kiedy na ekranie wyświetlony został moment, gdy Marco schylał się, by medal został zawieszony na jego szyi. Nie cieszył się już tak bardzo. Mogłam doskonale odgadnąć jego myśli. Wiedział, że nie do końca to zwycięstwo było zdobyte przez nich. Szkoda mi było Bayernu, jeszcze bardziej szkoda Robbena i Neuera, którzy pewnie będą się jeszcze długo winić.
Musiałam jednak porzucić rozmyślenia i trzymać dziecko, które zaczęło skakać, kopać i wymachiwać rękoma w moich ramionach. 

-Co z Mario? –zapytałam. Dużo było do powiedzenia, zbyt dużo. Ale musiałam się dowiedzieć najpierw o stanie zdrowia brata.
-Walczymy, jesteśmy na finiszu. Wyniki są coraz lepsze. Nie zlikwidujemy tego na zawsze, jednak wiemy co robić i jak się odżywiać. Wyjdzie z tego –powiedziała głośno, kierując się do mojego ucha. Trybuny były strasznie rozemocjonowane. Nie słyszałam własnych myśli.
Kiwnęłam głową w odpowiedzi. Teraz był najważniejszy moment. Marcel wziął puchar w dłonie, wszyscy zaczęli powoli krzyczeć w oczekiwaniu, na uniesienie pucharu. W końcu został wzniesiony w górę a ze stadionu wystrzeliły żółto czarne wstęgi. Zaczęłyśmy podskakiwać z Mari jak wszyscy kibice. Mała wystawiała rączki, żeby złapać jedną ze wstążeczek. Wszystkie jednak opadały obok. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na piłkarzy, potem przeniosłam wzrok na Ann.

-To zakończenie dnia jest piękniejsze, niż wszyscy sobie wymarzyli –stwierdziła Ann. Podała Marisie żółtą wstążkę. Mała trochę się speszyła. Przez całe swoje zaangażowanie w ceremonię dekoracji nie zauważyła zbyt jej obecności. Schowała się w moje ramię i objęła moją szyję rączkami.
-Ej, nie wstydź się. To ciocia Ann. Pamiętasz jak opowiadałam ci o cioci Ann i wujku Mario?
Marisa spojrzała się na Ann nieufnie, jednak pokiwała głową twierdząco. Ann uśmiechnęła się ciepło.
-Cześć maleńka. Ja jestem Ann, a ty?
-Marisa –powiedziała. Swoje imię miała opanowane do perfekcji. Naprawdę dużo mówiła, co napełniało mnie dumą, bo wszyscy się nią tak zajmowaliśmy, że miała dużo motywacji i chciała naśladować w mówieniu dorosłych. I wychodziło jej to coraz lepiej.
-Jakie przepiękne imię! A to jest pewnie twój miś, co? –zauważyła maskotkę leżącą w wózku. Wyjęła misia z wózka i pokazała go małej. Ona pokiwała głową.
-Daj! –powiedziała po chwili i wyciągnęła rączki po pluszaka. Ann jednak zaczęła bawić się misiem i dotykała jego łapką noska Isy. Ta zaczęła się śmiać i próbować robić to samo z misiem. Ann już ją kupiła. W końcu dostała swojego misia i go przytuliła. Ziewnęła lekko, jednak wciąż była zainteresowana co się dzieje dookoła. Wszyscy świętowali w najlepsze. Poza Ann. Ona miała coś ważniejszego do roboty. 

Pomogła mi włożyć Marisę do wózka i zapakować się. W końcu miałyśmy czas, żeby się mocno uściskać. Uśmiechnęła się szeroko i dotknęła mojego policzka z czułością.
-Wszystko dobrze z tobą i malutką?
-Tak. Bywało ciężko, ale mamy siebie i jest naprawdę dobrze.
-Wiesz, że my byśmy ci zawsze pomogli? Nawet z dzieckiem, ze wszystkim..
-Ann, to tak długa i poplątana historia. Zrobiłam wtedy co było najbardziej słuszne.
-Chcę usłyszeć całą historię. Wszystko. Przyjdziecie do nas, dobrze? Macie się gdzie zatrzymać?
-Mamy pokój w hotelu. Jest dobrze. Na pewno przyjdziemy. Muszę uściskać Mario, o ile on też zareaguje tak dobrze jak ty –zaśmiałam się. Marisa zaczęła kopać z nudów w wózek –Hej, spokojnie. Już zaraz idziemy.
-Pójdźmy teraz do Mario. Odwieziemy was chociaż.
-Niee, weźmiemy taksówkę, wy macie co świętować. Poza tym…
-Marco? –idealnie odczytała moje myśli.
-Nie w taki sposób powinien się o niej dowiedzieć.. Jeśli w ogóle. Planowałam z nim porozmawiać ale bez Marisy, w neutralnym miejscu.
-Rozumiem. Poczekaj. Napiszę do Mario, ogarniemy to.
-Nie chcę rozmawiać już teraz, Ann!
-Dobrze, wiem. Sam Mario –zaśmiała się. Wzięła telefon i napisała wiadomość.

„Za minutę masz być SAM na peronie 9 ¾. PILNE”

-Peron dziewięć i trzy czwarte? To nie było w Harrym Potterze?
-Było, ale tak nazywamy przejścia dla ważnych szych. Nie będziemy pchać się w tym tłumie, w dodatku z wózkiem i dzieckiem.
-Dzięki –uśmiechnęłam się. Nie umiałam uwierzyć, że to się właśnie działo. Miałam się zobaczyć z Mario. Tęskniłam, cholernie tęskniłam. Ale nie nastawiałam się na to, że to już teraz.
Poszłyśmy chwilę pod prąd nacierającego tłumu. W końcu dotarłyśmy do bocznych drzwi, gdzie stał ochroniarz. Znajdowałyśmy się nad tunelem, przez który wchodzili zawodnicy. Przez ten Peron 9 ¾ przechodziłam pierwszy raz z Marco w moje urodziny. Tu właśnie poznałam Ann. Potem zeszliśmy do szatni i tam poznałam Mario.
Ochroniarz przepuścił nas do środka. Ann musiała poświadczyć, że nas zna. Był nowy, nie kojarzył mnie. Poza tym z dzieckiem w wózku też traciłam na autentyczności. Weszłyśmy do środka. Słychać było z dołu szum rozmów, głośną muzykę i radosne okrzyki i śpiewy piłkarzy. Obie się uśmiechnęłyśmy.

-Wezmę ją, a ty zniesiesz wózek? Jest chyba lekki –stwierdziła.
-Ona nie jest lekka.
-Spokojnie –powiedziała i poszła do Marisy. Chociaż miała koszulkę klubową Mario. –Pójdziesz do cioci na rączki? –zapytała. Marisa prawdopodobnie się zgodziła, bo chwilę później Ann ją podniosła.
-Miiś-zawołała. Tym razem ja wyjęłam z wózka jej misia, bez którego nie mogła się nigdzie ruszyć.
-Odwiedzisz mnie i wujka w domu? –zapytała małą –Mamy malutkiego pieska, myślę, że bardzo chętnie by się z tobą pobawił. Ma mniej latek niż ty, jeszcze jest takim dzidziusiem.
-Piesek!
-Czyli cię odwiedzimy na sto procent. Dziękuję, że dziecko mi teraz nie zaśnie przez całą noc –zaśmiałam się i puściłam Ann pierwszą. Ostrożnie szła, patrząc pod nogi na każdy stopień. Nie była jakaś niezdarna, żeby spaść, znała te schody dużo lepiej niż ja, ale mimo to nie chciała, żeby coś się stało Marisie. 

Zeszłyśmy na poziom, gdzie znajdowały się szatnie, ale dzielił nas jeszcze korytarz, więc nie byłyśmy na widoku. W bok było przejście, które prowadziło na zewnątrz. Korzystały z niego nieliczne osoby, głównie wszyscy schodzili do parkingu podziemnego, na zwykłym mało kto zostawiał samochody podczas meczów. Stawiałam akurat wózek na podłodze, kiedy usłyszałam głos Mario.. Serce zatrzymało mi się w jednej chwili.

-Ann, co się dzieje? Nie strasz mn..
Zatrzymał się wpół kroku. Najpierw spojrzał na dziecko, które trzyma Ann. Później jego wzrok powędrował na mnie. Miał bluzkę ochlapaną prawdopodobnie szampanem. Na niej wisiał medal. Byłam tak dumna. Jednocześnie bałam się jego reakcji, chociaż znałam go tak dobrze.
-Ajo! –powiedziała Marisa. Była mistrzynią przerywania w takich chwilach. Zastanawiałam się, czy da się tego oduczyć. Mario znów spojrzał na nią, a na jego ustach pojawił się wreszcie uśmiech. Podszedł najpierw do dziecka. Schylił się i pocałował ją w czoło, policzek i rączkę. Pogłaskał ją po głowie. Potem mała zaczęła się kręcić, więc Ann postawiła ją na ziemi. W tym samym czasie Mario podbiegł do mnie i przytulił mocno, podnosząc do góry. Pisnęłam z zaskoczenia, ale odwzajemniłam uścisk i długo po tym, aż mnie postawił na ziemi nie chciałam go puścić. 

-Przepraszam, przepraszam, że nie było mnie przy tobie, że nic nie wyjaśniłam…
-Bądźcie od teraz na zawsze. I żadnych takich więcej. Dobrze wszystko z tobą? Z twoją.. –zaczął, spoglądając za siebie. Mari ciągnęła Ann za rękę, chcąc pójść na mały spacer. Ann jednak jej nie pozwalała.
-Córką –dokończyłam. –Tak, jesteśmy całe i zdrowe.
-Moja krew.. No może nie do końca, ale wiesz.. –zająkał się i jeszcze raz mnie przytulił.
-Gratuluję medalu i pucharu. Jestem dumna.
-Dziewczyno, to tobie należą się wszystkie puchary tego świata –oburzył się i potarł mnie za ramię pokrzepiająco. Uśmiechnęłam się. Czyli nie był na mnie aż tak zły, jak sobie to wyobrażałam. Nie mogłam się napatrzeć na jego roześmianą twarz. Tak dużo czasu minęło. Prawie niedługo dwa lata. O jeny…

-Papi! Papi!
Z tego wzruszenia wyrwał mnie głos mojej córki. I to, co krzyczała. Nie raz krzyczała „papi”, tylko to miejsce… Odwróciłam się przerażona. Odepchnęła rękę Ann z taką siłą, że ta przewróciła się kucania na podłogę. Wykorzystując moment poleciała w długą korytarzem prowadzącym do szatni, krzycząc podekscytowana „Papi”. Nie, nie, nie, nie, nie.
Pobiegłam za nią, jednak było już za późno. Wbiegła przez otwarte drzwi do szatni Borussii, gdzie chłopacy świętowali w najlepsze. Wzięłam głęboki oddech. Przeszłam przez drzwi, ignorując jakichś ludzi ze sztabu. Stanęłam w miejscu, próbując zlokalizować pośród roznegliżowanych, spoconych, oblanych szampanem i tańczących piłkarzy swoją córkę. Czas dla mnie zatrzymał się w miejscu, przerażenie sięgało zenitu. Żeby własna córka zafundowała mi takie emocje jednego dnia. 

-Papi!
-Gdzie jest twój tata? 

Wreszcie. Niedaleko stał Sokratis, na szczęście ubrany i trzeźwy. Trzymał Marisę na rękach. Podeszłam do niego i wyszarpnęłam wręcz dziecko z rąk.
-Dzięki, to moje, gratulacje –powiedziałam szybko, pewnie plując z pośpiechu na wszystkie strony świata. Nim zdążył ze zdziwieniem wypowiedzieć moje imię wyszłam z szatni. Na korytarzu spotkałam spanikowaną Ann i Mario, obejmującego ją.

-Rosie, przepraszam, ja naprawdę ją pilnowałam i… To się stało tak szybko..
-Spokojnie, nic się takiego nie stało –uśmiechnęłam się i objęłam ramieniem Ann. Próbowałam też wmówić te słowa sobie.
-Odwiozę was. Zostajecie u nas w domu? Muszę pójść do szatni po kurtkę.

W szatni ucichły śpiewy. Marisa zaczęła płakać i robić afery, próbując wydostać mi się z rąk. Kopała wierciła się na wszystkie możliwe strony.

-Nie, wezmę taksówkę. Przepraszam was, ale muszę już iść. Widzimy się jutro, tak? –powiedziałam głośniej, żeby przekrzyczeć histerię Isy. Włożyłam ją w między czasie do wózka i przypięłam szelkami. Wyjęłam też z dołu jej kocyk i przykryłam ją. Cały czas zawodziła, mówiąc „papi”. Pękało mi serce, ale nie byłam w stanie teraz widzieć się z Marco. Widzenie go na boisku, telebimie było już dla mnie wystarczające na jeden dzień. Do tego Mario i Ann.. Nie byłam psychicznie gotowa na Marco.
-Masz nasz numer? Nie zmienialiśmy.
-Tak, do zobaczenia. Nie mówcie nic, Ann, nie twoja wina, naprawdę skarbie. Pa!
Pocałowałam ich oboje po kolei na szybko w policzek i ruszyłam przed siebie w stronę wyjścia na parking. Znalazłam też smoczek w torbie, więc krzyk, który mnie wręcz obezwładniał ustał po kilku chwilach. Serce nadal biło jak oszalałe. Zadzwoniłam po taksówkę, bo wszystkie co stały wcześniej, odwoziły właśnie kibiców do domu. Miałam jeszcze dziesięć minut czekania. Stanęłam w zacisznym miejscu i patrzyłam jak Marisa się uspokaja ssąc smoczek i po chwili zasypia.

-Przepraszam, kochanie. Nie jestem tak dzielna jak ty.





/Marco/

Wygrana cieszyła i zawsze będzie cieszyć. Nigdy mi się nie znudzi to uczucie, kiedy razem z całym zespołem możemy wznieść do góry puchar, przebiec się po całym boisku wspierani głośnymi brawami, dziękując wszystkim kibicom za cały sezon. Ten finał zostawiał mi jednak niedosyt i nie do końca mogłem się cieszyć jak reszta drużyny. Miałem szansę na zablokowanie bramki, bramka wyrównująca padła, jednak to ta, decydująca o naszej wygranej najbardziej nie pozwalała być mi zadowolonym. Fakt, pracowaliśmy ciężko cały sezon, zmagaliśmy się z niekompetentnym trenerem. Zasłużyliśmy na wygraną, ale wiedziałem, że byliśmy w stanie pokazać to w lepszy sposób. Bramka samobójcza która wywołana była po prostu wycieńczeniem zawodników nie miała prawa zadecydować, kto jest lepszy, a kto gorszy. Obie drużyny zasługiwały na tegoroczny puchar.
To też powiedziałem w wywiadzie, kiedy schodziłem z boiska. Nie chciałem nic więcej mówić, musiałem sam przetrawić to sobie w myślach. Było też kilka osób, które myślały podobnie. Rozmawiałem z Robbenem i Neuerem. Jakoś się trzymają, choć oczywiście nie byli w najlepszym nastroju. Uśmiechnęli się na słowa wsparcia i zmienili temat na moje wczorajsze urodziny. Nie świętowaliśmy przed meczem, ale jutro planowaliśmy jakiś wypad wieczorem.
Pod prysznicem mogłem trochę opaść z emocji. Puściłem lodowatą wodę. Gra w taką pogodę była koszmarem. Stałem pod lodowatymi strugami wody, nie słyszałem nawet śpiewów z szatni. Tego mi było trzeba. Po wyłączeniu prysznica jakby było trochę ciszej, niż zanim pod niego wszedłem, chociaż wciąż część puszczała muzykę i darła mordy. Przewiązałem się w pasie ręcznikiem, bo oczywiście zapomniałem wziąć ciuchów na przebranie. 

Kiedy przeszedłem z łazienek do szatni część drużyny była skupiona na Sokratisie. Trzymał na rękach jakąś dziewczynkę i coś do niej mówił. Ona rozglądała się po całej szatni. Pewnie uciekła rodzicom. No takiej akcji jeszcze nie było. Nasze spojrzenia by się spotkały, gdyby nie szybka interwencja zapewne matki. Blondynka wpadła przez drzwi, rozejrzała się i szybko przejęła zaginione dziecko z rąk Papy. Powiedziała coś i wyszła, tuląc dziecko do siebie. Mała chyba zaczynała płakać, bo usłyszałem ją nawet na korytarzu. 
Jej matka jednak cały czas nie dawała mi spokoju, była strasznie podobna do Rosalie, miała tylko ciemniejsze włosy. Nie widziałem do końca twarzy, ale.. To nie mogła być Rose. Ona i dziecko? Stanąłem nieruchomo. Pierwsza myśl? Albo potrzebuję kolejnego zimnego prysznica, albo mi zaszkodził ten wcześniejszy. Skąd by się wzięła blondynka podobna do mojej Rose w części stadionu przeznaczonej tylko dla zawodników?
Sokratis i będący przy nim Piszczu spojrzeli się na mnie. I patrzyli. Wymijając już trochę wstawionego Marcela podszedłem do nich, rezygnując ze wspólnego tańca z kolegą.

-O co tu chodzi? To była Rose?
-Strasznie szybko wyszła, ale myślę, że tak. „Dzięki, to moje, gratulacje”. Interpretuj jak chcesz, ale to dziecko było już gadające..
-I rozglądające się dookoła w poszukiwaniu „papi” –dodał Polak.
-A ty chyba wiesz na czym polega robienie dzieci i..

Zakląłem głośno i chciałem ich wyminąć, żeby pobiec za nimi. Sokratis mnie zatrzymał.
-Ubierz się, potem biegnij. 

Musiałem być w pieprzonym ręczniku. Wziąłem z miejsca spodenki i koszulkę, nie trudząc się o szukanie gaci w tym bałaganie. Pewnie ktoś, kto ma słabą głowę mi je ukradł. Przebrałem się w szatni, przeczesałem mokre włosy i nałożyłem z trudem na mokre stopy adidasy. W kieszeni były kluczyki.
Kiedy chciałem już wychodzić w drzwiach szatni stanął Mario. 

-Widziałeś ją?
-Kogo?-zapytał zamyślony. Następny w innym świecie.
-Rose, była tu –powiedziałem. –Z dzieckiem-dodałem, próbując poukładać sobie w głowie cokolwiek.. Miałem dziecko? Nie chciałem mieć dzieci. Nigdy. Chciałem Rose. A ona tu jest... z dzieckiem. O którym nic nie wiedziałem. 
Może lepiej by było, gdyby nie wróciła.

-Była –potwierdził. –Rozmawialiśmy chwilę i umówiliśmy się na jutro.
-Mówiła coś o mnie?
-Nie wszystko kręci się wokół ciebie –powiedział, jakby zawiedziony. On był zawiedzony? To ja miałem dziecko, a nie on.
-Co ty odpieprzasz? To dziecko.. Było moje?
-Dlaczego „było”? I czemu „to”. Ona ma imię. I nie „była” tylko „jest”. Czuję, że jak się zaraz nie ogarniesz, to lepiej, żebyś jej nie gonił –rzucił zdenerwowany. 
Zamknął powieki i spojrzał na stół za mną. Wyminął mnie, wziął coś z niego i odwrócił się na pięcie. Podał mi do rąk misia. Był trochę zmechacony, miał zszytą niewielką dziurę koło ręki. Uśmiechał się. Na brzuszku miał wyszyte serce, a na szyi zawiązaną różową kokardkę. Stałem i patrzyłem na pluszaka, w głowie miałem pustkę. Poczułem dotyk na ramieniu. Podniosłem głowę, w spojrzeniu Mario coś się zmieniło. 

-Twoja córka nie zaśnie bez tego miśka, więc nie spieprz sprawy i…
-Dzięki –rzuciłem i wybiegłem na korytarz. Tam stała Ann, wycierając chusteczką łzy. Rozejrzałem się dookoła, lecz nigdzie nie było Rose ani tym bardziej dzieci. Mojej córki. A myślałem, że moim największym problemem dzisiaj była samobójcza bramka Robbena. Zbiegłem do parkingu podziemnego, gdzie stał zaparkowany mój samochód. Nim szybciej zjadę okolicę niż bym biegł o własnych siłach. Wrzuciłem miśka na siedzenie pasażera i wyjechałem przed stadion. Tyle kibiców. Jak ja miałem znaleźć jedną kobietę i dziecko? Moją żonę i...córkę..






/Rosalie/


Rozglądałam się po okolicy, czy jest gdzieś moja taksówka. Powiedziałam, żeby podjechali od bocznego wejścia stadionu. Było tu mniejsze zamieszanie niż przed głównym i trochę ciszej. Zdjęłam Mari nauszniki, żeby nie rozbolała jej głowa. Pomimo, że było ciepło, przykryłam ją delikatnie kocem. Przez sen naciągnęła go bardziej i się w niego wtuliła. Łezki wyschły, nie było śladu po płaczu. Półtoraroczne dziecko, a wykiwała trójkę dorosłych. Miałam nadzieję, że zapomni jutro o dzisiejszej sytuacji i ucieszy się z wizyty u Ann i Mario. W czasie oczekiwania wzięłam telefon i wysłałam sms do Ann.

„To mój nowy numer (jest angielski, dlatego taki inny) Nie wiem jak z kosztem sms i rozmów, ale możesz pisać na Whatsappie. Wstajemy z małą dość wcześnie, więc po prostu napisz kiedy wam będzie pasowało. Jeśli to by nie był problem, to czy ty albo Mario mógłby po nas podjechać? Chyba nie dojadę do was komunikacją miejską.. Świętujcie teraz piękne i zasłużone zwycięstwo. Mari już jest spokojna i zasnęła. Strasznie tęskniłam, już czekam na jutrzejsze spotkanie. Ściskam, Rose <33”


Chowałam telefon do torebki, kiedy usłyszałam ten głos. Jego głos. Który wywoływał zawsze u mnie tyle emocji, który tak kochałam.. 

-Rosalie..
Zamknęłam oczy i przez chwilę pozwoliłam rozkoszy przezwyciężyć strach i wsłuchać się w jego barwę głosu, w wypowiedziane przez niego moje imię. Odwróciłam się. Stał na wyciągnięcie ręki ode mnie. To dużo bliżej niż na boisku, czy na telebimie. Myślałam, że go pamiętam dokładnie tymczasem.. Miał nową zmarszczkę koło oka, a ta mimiczna na czole trochę mu się pogłębiła. Za to oczy. Usta..
Moje myśli zmieniły się w mętlik. Chciałam go odepchnąć, uciec, pocałować, dotknąć jego włosów, nakrzyczeć, przeprosić, rozpłakać się, błagać o wybaczenie, powiedzieć wszystko, co mi leżało na sercu. Nie powiedziałam nic prócz jego imieniem.

-Marco..
-Dlaczego nie zostałaś? –zapytał. Nie mogłam z niego wyczytać żadnych emocji. Nie straciłam tego daru, ale on założył jeszcze większą i twardszą maskę niż tą, którą miał podczas pierwszej nocy u niego w mieszkaniu.
-Spieszyłam się. Planowałam z tobą porozmawiać, ale masz teraz inne sprawy na głowie. Gratulacje, tak poza tym..
-Nie zwykłem świętować pechowego samobója Bayernu.
-W porządku, ale zasłużyliście na to zwycięstwo –powiedziałam. Że jeszcze nie drżał mi głos to był cud.  –Obejrzałam wszystkie mecze –dodałam, jakby to miało rozwiązać całą sprawę. Przy nim zapomniałam języka w gębie. Z nim nie mogło być tak pięknie jak z Mario i Ann. Nigdy z nim nie było najłatwiej. –Jeśli chodzi o rozwód to zgodnie z twoim życzeniem jestem osobiście. Mam pozew w hotelu, myślałam, że warunki są odpowiednie dla obojga. Oczywiście sumę, którą mi przelałeś oddam. Nie chciałam tylu pieniędzy –zakończyłam. Byłam głupia. Dwa lata nie widziałam tego faceta na żywo. Teraz kompletnie nie wiedziałam jak się zachować, co czuć… To było strasznie trudne. Milczeliśmy chwilę, patrząc sobie w oczy. Marco uśmiechnął się krzywo i westchnął.
-Zasłużyliście na wygraną, pozew mam w hotelu. Nie uważasz, że chyba powinienem usłyszeć coś więcej niż twoje gratulacje i pieprzony pozew?  Znikasz na dwa lata, nie odzywasz się, mój przyjaciel wypada na ponad rok z gry, piszemy do ciebie jak powaleni, wydzwaniamy, a ty zmieniasz kartę, raz, jedyny raz próbujesz zadzwonić, jednak chwilę później znów masz nas w dupie! Tyle to wszystko znaczyło?!
-Marco proszę.. Ciszej –szepnęłam. Moje serce pękało przy każdym jego słowie na milion kawałeczków. Wiedziałam, miał prawo tak się zachować, miał najświętsze prawo wykrzyczeć mi to w twarz. Tylko nie przy Marisie. To dlatego wolałam być z nim sam na sam i na początku nie zdradzać żadnej informacji o prawdziwym powodzie odejścia. Bo go znałam. –Dziecko śpi i..
-O! Jeszcze jeden, maleńki, prawie niezauważalny fakt! –uniósł się po raz kolejny. –A ty mi gratulujesz pierdolonej wygranej pucharu?!
-Marco zamknij się –warknęłam szeptem słysząc, jak Marisa się delikatnie rozbudza i zaczyna popłakiwać. Odeszłam od niego i podeszłam do tyłem ustawionego do piłkarza wózka. Wypluła przez sen smoczek. Pochyliłam się do niej i pocałowałam ją w czoło. Pogłaskałam po włosach, włożyłam smoczek i szczelnie okryłam kocykiem. Nie miała misia, pewnie musiała zostawić w szatni. Mario pewnie się zorientuje i go weźmie. Jak nie, to jutro tam pojedziemy. Odczekałam chwilę, kucając przy wózku. W końcu powróciła do spania, oddech się uspokoił, co jakiś czas przygryzała smoczek. Odetchnęłam z ulgą. 

Kiedy wstałam Marco wydawał się być już trochę spokojniejszy.
-Gdzie się zatrzymała..łyście?
-W Novum –odpowiedziałam, zgodnie z prawdą. Właśnie zatrzymała się moja taksówka. –Zadzwonię, żeby się spotkać. Masz czas jutro, czy pojutrze?
-Tak, poczekaj –oznajmił. Wyminął mnie, delikatnie chwytając mnie za biodro. Czułam jego dotyk jeszcze długo po tym. Musiałam położyć swoją dłoń w to miejsce..Ciarki przeszły przez całe moje ciało.
Kiedy się odwróciłam zobaczyłam, że Marco płaci za taksówkę. Nie musiał tego robić, chociaż doceniałam pierwszy miły gest wobec mnie dzisiaj z jego strony. Mina mi zrzedła, kiedy taksówkarz zamknął za nim okno i..odjechał. Musiałam mieć niezłą minę, bo tego się nie spodziewałam. Co mogło wydarzyć się jeszcze, żeby moja szczęka dotknęła chodnika? A właśnie to.

Do Marco podbiegła laska, składająca się w pięćdziesięciu procentach z silikonu, dwudziestu z botoksu, pozostałe trzydzieści to wystające kości i samoopalacz.
-Marco, kocie! –pisnęła szczęśliwa. Rzuciła się na niego. Skoczyła mu na biodra tak, że musiał ja przytrzymać za pupę, żeby się oboje nie przewrócili. Przysięgam, miałam mdłości. I to nie była oznaka ciąży.  –Gratulacje, twoja kociczka jest dumna.
-Kami, daj spokój.
-Nic nie mów! Mam jeszcze jedną niespodziankę! Trzymasz się? –zarechotała. Złapałam rączki wózka i odjechałam kawałek dalej. Nie chciałam, żeby jakieś pchły przeskoczyły z…kociczki na moją córkę. W tym momencie podjęłam decyzję, że Marco nie jest odpowiednim materiałem na ojca, i że wracam do Liverpoolu na stałe. A może to nie był ten moment? Nie. Raczej to był ten: -Będziemy mieli dziecko! Cieszysz się? Już szukałam..

Zaczęłam odjeżdżać w stronę dawnego postoju taksówek i wyciągnęłam telefon, żeby zadzwonić po kolejną. 

-Rose poczekaj –powiedział. Dobrze, że trzymałam w ręku telefon, bo inaczej pokazałabym mu środkowy palec. Nie byliśmy razem od dwóch lat, więc mnie nie zranił.. Zranił, oczywiście, że zranił. Ja jego, on mnie. Ja mam dziecko, on też niedługo będzie miał. Super się uzupełniamy. Słyszałam, że odszedł z uroczą panną na stronę, żeby porozmawiać. 

W telefonie odezwał się dyspozytor taksówek. Ponownie zamówiłam taksówkę pod Idunę, boczne wejście. Kiedy miałam już mówić swoje imię poczułam, jak mój telefon zostaje wyszarpywany z ręki. Myślałam, że to złodziej. Odwracając się pchnęłam tą osobę i próbowałam wykręcić rękę. Podskoczyłam wystraszona, bo to był Marco.

-Przepraszam, nic ci się nie stało? –spojrzałam na jego rękę i jak nakazuje zmysł fizjoterapeuty dotknęłam jego ramię i sprawdziłam, czy łokieć się prawidłowo ugina.. To było głupie. Puściłam rękę jak poparzona i oddaliłam się na dwa kroki. Zdecydowanie byłam za blisko niego. –Przepraszam –powtórzyłam.
-Nic się nie stało –powiedział, uśmiechając się lekko. Był najzwyczajniej rozbawiony tą sytuacją. Ha. Ha. W sumie mogłam mocniej mu wykręcić tą rękę. Mogłam mu ją złamać. Ooj tak.  –Tu jest mój samochód. Odwiozę was.
-Masz inne sprawy na głowie.
-Nie mam –uciął. –Chodź. Pomóc ci z wózkiem?
-Nie –odpowiedziałam równie krótko. Oddychałam głęboko. Chyba cały czas między nami coś było, bo nagle jakby cała temperatura poszła w górę, a jakieś nieznane siły przyciągały mnie do niego. Nie wiem, czy miał to samo.

Stanęliśmy przed terenowym, srebrnym samochodem. Nie miał już Astona. Było mi trochę przykro, bo bardzo lubiłam jego samochód. Postawiłam wózek i miałam problem, żeby nie obudzić przy tej całej podróży Marisy. Kiedy położę ją w samochodzie zacznie się rozbudzać. Kiedy wezmę ją na ręce, Marco nie da rady złożyć sam tego przeklętego wózka.

-Nie mam fotelika, ale będziesz mogła ją trzymać na rękach –powiedział, tym razem odrobinę ściszył głos.
-W porządku. Mela albo Yvonne miały taki wózek?
Przyjrzał się mu i pokręcił przecząco głową. Otworzył bagażnik samochodu i wziął ode mnie torbę, którą miałam przyczepioną do rączek wózka i siatkę z jedzeniem..
-Jest tu gdzieś śmietnik? –zapytałam, trzymając siatkę ze zużytymi mokrymi chusteczkami od mycia rączek i buzi, słoiczkiem z deserem i skórką od banana.
-Nie, ale daj mi. Potem wyrzucę. 
Zawahałam się, ale on podjął decyzję za mnie i odebrał ode mnie foliową siatkę.
-Może wezmę ją na ręce i powiem ci jak po kolei składać wózek?- zaproponowałam. Ten wózek był naprawdę ciężki do składania. Spojrzał na niego, próbując zrozumieć cały mechanizm. Był skomplikowany, to prawda. Ale miałam już jakiś patent wyrobiony. 

-Podnieś ją-powiedział po chwili. Nachyliłam się nad wózkiem i ostrożnie wsunęłam ręce pod jej główkę i nóżki. Kontrolując wszystko powoli ją uniosłam, cały czas spokojnie oddychała, czyli zasnęła dość mocno. Może się nie obudzi przy procesie składania wózka. W końcu wyprostowałam i miałam moją śliczną królewnę na rękach. Marco spojrzał na nią, lecz ten wzrok nic nie mówił.
-Daj mi ją-polecił. Zmarszczyłam brwi, jakbym się przesłyszała. On chciał ją.. Śpiąca Marisa na rękach Marco. Jak dobić Rose emocjonalnie? Właśnie śpiącą Marisą na rękach Marco. –Spokojnie, nie upuszczę –uśmiechnął się, jakby chcąc dodać mi pewności. Zbliżył się blisko. Za blisko. Czułam jego oddech na swoim policzku. Było tak blisko do jego ust.. 

Poczułam jego rękę na swojej, dłonią zahaczył o moje palce, tylko dlatego, żeby złapać jej głowę. Wysunęłam powoli swoją rękę. Potem druga dłoń znów musnęła moją. Położył swoją koło mojej w jej nóżkach. Nasze dłonie znajdowały się więc koło siebie. Nie widziałam tego przez zakrywający kocyk. Przez chwilę zapomniałam jak oddychać. Potem jednak wypuściłam powietrze i zabrałam drugą rękę. Nie mogłam patrzeć na Marco. Widziałam tylko jego ręce, które tulą opiekuńczo moje śpiące dziecko do piersi. Poprawiłam jej kocyk i odsunęłam się na dwa kroki. Poczułam się jak intruz. Wokół Marco i Marisy wytworzyła się jakaś aura, do której nie miałam dostępu. Patrzyłam na to wszystko jak na jakiś odległy obraz w galerii sztuki, chroniony przez alarmy i pancerne szkło. Marisa westchnęła przez sen i przekręciła się w jego ramionach. Miał dużo większe ramiona. Położył ją po swojemu. Po swojemu.. To takie dziwne. Drugą ręką objął ją z zewnątrz, łapiąc ze jej małe ramię. Przeczesał jeszcze jej włosy, które jednym pasemkiem opadły na nosek.
Wzięłam dwa głębokie wdechy. Zwykle pozwalały mi się uspokoić. Nie tym razem. Zajęłam się składaniem wózka. Trochę się mocowałam z dołem, ale w końcu zmienił się w małego transformersa. Składane wózki dla tych, co podróżują były wybawieniem. Miałam nadzieję, że ja nie będę musiała tego robić na dłuższą metę. Wzięłam go i ułożyłam w wielkim bagażniku koło naszych toreb. Nie zamykałam bagażnika, bo jeszcze bym za mocno trzasnęła. Nie chciałam, żeby moje dziecko dostało zawału, budząc się w ramionach taty. 

Poprawiłam włosy i podeszłam do Marco i Mari. Cały czas ją trzymał. Przypatrywał się delikatnym rysom jej twarzy. Jego twarz jednak nadal pozostała bez wyrazu, był zamyślony. Też uwielbiałam przypatrywać się śpiącej córce. Kiedy nie mogłam spać po prostu przychodziłam do niej i przyglądałam się. Miała śliczne, długie rzęsy, po Marco. Jej włosy miały taki sam kolor ciemnego blondu jaki miałam ja i moja mama. Nie wiedziałam, czy jej jeszcze mogą trochę się zmienić i pójść w tony wpadające w złoty brąz..albo jak kto wolał rudy kolor włosów Marco.  

-Mogę? –zapytałam. Powrócił do świata rzeczywistego. Pokiwał głową i znów podszedł do mnie nieznośnie blisko. Znów czułam jego oddech, ciepło jego ciała, zapach perfum, szamponu.. Nic się nie zmieniło. Objęłam Marisę od góry, położyłam przypadkowo dłoń na jego. Przesunęłam szybko na bok. Złapałam jej główkę i przysunęłam ją bliżej siebie. Wtedy Marco ją puścił. Marisa coś powiedziała przez sen, wypluła też smoczek. Spojrzałam na Marco z prośbą, żeby jej włożył z powrotem. Zawahał się. Staliśmy tak chwilę, ja patrzyłam na Marisę, on na mnie. Doskonale czułam jego spojrzenie na sobie. W końcu zobaczyłam jego dłoń. Podniósł smoczek z kocyka, którym mała była okryta. Delikatnie przyłożył go do jej ust. Mari po chwili je otworzyła i wzięła smoczek do buzi. Marco odetchnął, jakby naprawdę to go zmęczyło. Oj, to co ja bym miała powiedzieć w takim wypadku?

Otworzył mi drzwi z tyłu na oścież. Było dużo łatwiej wsiąść do terenówki niż do Astona, zwłaszcza z dzieckiem. Pozostanę jednak wierna Astonowi. Zbyt dużo pięknych wspomnień się z nim wiązało, żeby polubić inny samochód. Marco zamknął za mną drzwi najciszej jak umiał, to samo zrobił z bagażnikiem. Wsiadł za kółko i odpalił silnik. Też był bardzo cichy. Nie zapinałam pasów, nie miałam jak ze względu na Mari, która przytuliła się do mnie.

-Jedź ostrożnie, proszę –powiedziałam szeptem. Nasze spojrzenia spotkały się w lusterku kierowcy. Był cały czas spięty, przez co i mnie nie puszczał stres i strach.. Nie wiedziałam, jak to wszystko dalej się potoczy. Zaczął na mnie krzyczeć.. Może Marisa na tyle zaprzyjaźni się z Ann, a ona z nią, że zostanie pod jej opieką, kiedy będę musiała się spotkać z Marco i porozmawiać. Kiwnął głową i ruszył.
Ulice Dortmundu były jeszcze zatłoczone. Mnóstwo ludzi wracało z meczu, inni może jeszcze z pracy. Jechaliśmy w niezbyt szybkim tempie. Chyba wziął moją prośbę do serca. W samochodzie panowała cisza. Czasem przerywało ją mruknięcie Marisy, albo jej wiercenie się w moich rękach. Nie było najwygodniej, ale musiała jeszcze chwilę wytrzymać.
W końcu dojechaliśmy pod hotel. Marco najpierw poszedł po rzeczy z bagażnika, a potem otworzył nam drzwi. Przytrzymał mnie za ramię, kiedy wysiadałam. Podziękowałam mu skinieniem głowy.
-Nie będziemy składać tego wózka teraz, nie ma sensu. Wniosę ci to wszystko do pokoju.
-Nie musisz..
-Och, przestań. Chodź.
-Możesz zostawić na recepcji, zejdę sobie po to..-powiedziałam spanikowana. Będzie wchodził do mojego pokoju? Przez cały pobyt będę już go tam widziała. Przewrócił oczami i przyspieszył kroku, wyprzedzając mnie trochę. W jednej ręce trzymał wózek, w drugiej niósł torbę i siatkę. Przewiesił sobie torbę na ramię, żeby otworzyć nam drzwi. Recepcjonistka wyjrzała znad stołu i od razu zrobiła maślane oczy do mojego męża. Jezu.. Następna kociczka? Może i by zostawił rzeczy w recepcji, ale recepcjonistki pewnie już nie. Nim powiedziała nam „dobry wieczór” byliśmy już w windzie. Powiedziałam, żeby wcisnął czwarte piętro. Klucze do pokoju też miał w torbie, więc był zmuszony grzebać między portfelem, słoiczkami dla dzieci, owocami, pampersami, ubrankami na zmianę, bucikami,butelkami do karmienia i mokrymi chusteczkami. W końcu trafił na klucze. Otworzył drzwi do pokoju i przepuścił mnie.

-Poczekaj, zaraz od ciebie to wszystko wezmę –szepnęłam, odwracając się przez ramię. Marco pokiwał głową i zaczął rozglądać się po pokoju. Ja przeszłam do sypialni. Najdelikatniej jak mogłam położyłam Marisę na jej łóżeczku. Delikatnie ściągnęłam jej buty. Nie zabierałam jej kocyka, bo było wystarczająco gorąco, kołdra byłaby przesadą. Później będę próbowała ją jakoś przebrać.
Wróciłam do „salonu” w moim małym apartamencie, gdzie Marco już położył złożony wózek na podłodze, siatkę i torbę na kanapie. 

-Dziękuję ci za pomoc –zaczęłam. Nie wiedziałam, co innego powiedzieć.
-Nie ma sprawy.. –odpowiedział, przeszywając mnie na wskroś swoim spojrzeniem. Czemu mi to robił? Staliśmy chwilę w ciszy. Gdyby nie Marisa i to, że byliśmy oboje trzeźwi pewnie rzuciłabym wszystko i zaciągnęła go do sypialni.. Co przepraszam? Nie, nie. Nie Rose. To, że był okropnie przystojny i mimo tak długiego czasu niewidzenia się nadal na mnie działał nie znaczyło, że mam się na niego rzucać jak obłąkana. Bo mieliśmy podpisać rozwód, a ja miałam wrócić za cztery dni do Liverpoolu, do swojego domu.

-Przepraszam, że to tak wyszło.. Naprawdę chciałam zadzwonić i spotkać się, porozmawiać. Zrobię to.
-W porządku.
-Wszystko dobrze u ciebie? –zapytałam w przypływie odwagi. Zacisnęłam usta, przygryzając zębami dolną wargę. Marco skupił swoje spojrzenie właśnie na tym. Świdrował moje usta spojrzeniem, miałam wrażenie, że chce zrobić krok do przodu ale się pohamował.  Po chwili odchrząknął.
-Nie. Dobranoc, Rosalie.
-Dobranoc. Zadzwonię –obiecałam. Odprowadziłam go do drzwi i przepuściłam w przejściu. Wyszedł z pokoju i korytarzem ruszył w stronę windy. –Marco? –zawołałam. Odwrócił się niespiesznie. Podrapał się po brodzie. Dwudniowy zarost jak zwykle wyglądał u niego piekielnie dobrze. –Naprawdę powinieneś być dumny z tego pucharu. Ten sezon był piękny, nie ważne jak go zdobyliście, bramka Bayernu wcale o tym nie zadecydowała ale wasza ciężka praca cały rok. I.. Moje najlepsze życzenia z okazji wczorajszych urodzin.
Marco popatrzył na mnie chwilę. Jego kąciki ust uniosły się  lekko.
-Dobranoc –powtórzył i poszedł włączyć windę. Ta stała już na moim piętrze. Nie chciałam stać w progu i tak bezczelnie się gapić, chociaż mogłabym. Weszłam do pokoju i zamknęłam za sobą drzwi na klucz. Oparłam się o nie, by złapać oddech. Co on ze mną robił?!  Pozbierałam się i poszłam do Marisy, żeby zdjąć z niej sweterek, bluzkę Borussii z jej imieniem, sukienkę i rajstopy. Spała twardo i nic jej nie obudziło. Zostawiłam pieluszkę, najwyżej obudzi się w nocy. Ja i tak coś czułam, że nie prześpię całej spokojnym snem. Dzisiejszy dzień wymęczył mnie doszczętnie. Fizycznie, psychicznie..Do ostatniej porcji energii. W telefonie miałam wiadomość od Ann, żebym się nie martwiła, wszystko przygotują i oczywiście zawiozą i odwiozą. Dopisała też na końcu „Dobrze, że już jesteś.. Jesteście. To nawet jeszcze bardziej dobrze, niż dobrze. Marisa jest przecudowna, ucałuj ją jak się obudzi od cioci i wujka. Śpijcie dobrze! x.”

Przykryłam Mari lekko kocykiem Nie miała piżamy, więc nie wiedziałam, czy jej zimno. Sama wzięłam krótki prysznic, założyłam delikatną, jedwabną sukienkę piżamową, rozczesałam włosy i położyłam się do swojego łóżka. Minęło sporo godzin zanim zasnęłam. Cały czas nieustannie żyłam dzisiejszym dniem, analizowałam każdy moment, począwszy od zbierania kwiatków, poprzez spotkanie Ann i Mario, kociczką w ciąży, kończąc na Marco, który znów był dla mnie zagadką. Miałam wrażenie, że spotkałam się znów z Marco, który wywoływał ciarki na moich plecach i kazał zostać mi swoją żoną, szantażując powiadomieniem policji. Pełnego masek, tajemnic, pochowanych uczuć i emocji.  Jeśli znów miałam przebijać głową jego mur-tym razem pasowałam. Nie miałam siły walczyć. Zwłaszcza, kiedy już sam jego dotyk przyprawiał mnie o zawroty głowy. Nie mogłam poświęcić całej siebie, by go odczarować. Musiałam dbać jeszcze o kogoś innego. Kogoś, kogo równie mocno kochałam, jeśli nie bardziej. Kogoś, kto naprawdę mnie kochał i potrzebował..










 ~~~
 Dzisiaj strasznie długi rodział. Taki dzień z życia Rose i Marisy też się przyda, zwłaszcza, że teraz te dni trochę się zmienią! Co prawda Rose pielgrzymką na kolanach nie przyszła, ale jest w miejscu docelowym i trochę stare uczucia niespodziewanie wróciły i zamieszały w głowie. Jak myślicie, co zrobi Marco, hmm?? I co sądzicie o jego reakcji?
No i 58 rozdział w środę! Myślę, że teraz rozdział, który piszę będzie podobnej długości, ale możliwe, że będzie mniej nudny, więc może dacie radę przeczytać go do końca😂🙈
Dajcie koniecznie znać co myślicie!
Wspaniałej soboty i do środy!!!!💓 Buziaki! x.

11 komentarzy:

  1. Boże, jak ja uwielbiam takie długie rozdziały, nie mogę doczekać się środy. Rosie (nie mogę pozbyć się złośliwości z głosu jak wymawia w myślach to imię) o tym czy blondasek jest dobrym materiałem na ojca czy nie trzeba było myśleć ok. 2 lat temu. Teraz słoneczko to ty tu nie masz nic do powiedzenia a to że Ci się ta czy inna Kami nie podoba to jest tylko i wyłącznie twoja mało znacząca opinia. A przypominam Ci ze ty dla wygody życia chciałas związać się z Emre. Więc jesteś dokładnie taka sama jak tam Kami czy coś. Rose to dla mnie taka od zera do bohatera tylko w drugą stronę w tym opowiadaniu. Nie wiem czy bd mogła jeszcze polubić jej postać. Wkurza mnie niemiłosiernie. Ja rozumiem ciężkie życie, strach, problemy, że Marco to szczeniak, wszystko ale jej zachowanie przerosło szczeniactwem wszystko. Wybaczam jednak ze nie urządził Rose drogi krzyżowej z Liverpoolu do Dortmund bo uważam że Marisa jest cudowna i faktycznie to mogłoby być dla niej troszkę nie wygodne. Ann i Mario są ciepło jak zwykle, kochani (i są małżeństwem btw.) i spodziewała się po nich takiego zachowania. Ale nie ze mnie zawiedli, absolutnie. Chociaż jakbym ja Rose spotkała... No to cóż, miło by nie było. Ale liczę na to, żeMarco tak łatwo jej nie odpuści. Czytaj:tak łatwo, Nie znaczy, że wcale. No bo hej. To że nie lubię Rose, to to nie znaczy, że nie lubię happyendów. Uwielbiam szczesliwe zakończenia. A oni się jednak kochają no więc... Bd musiała troszkę tej Rose kiedyś odpuścic. Ale tylko troszkę. No cóż... No to do środy! Girlwithaball

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że jeszcze jednak lubienie Rose wróci.. Jak nie teraz, to za kilka rozdziałów, nikt nie jest idealny i zawsze można popełnić głupie błędy, człowiek ma do tego prawo..a jak wolisz, zawsze może być happy end z Emre😁 Chociaż to co mam w planach z Marco trochę jednak skradnie serce😊 Do środy kochana!❤️

      Usuń
  2. Cudowny rozdział .Wraca Marco do gry ,duże znaczenie ma tutaj mała i ona pomoże im sie odbudować .Wierze żę dziecko Marco nie bedzie jego tylko ona chce ja naciagnąc na pieniadzę. Marzy mi się żeby Rose wróciła do Dortmundu a Marco kupił Astona . Może w końcu wyznaja sobie uczucia .Wróciła Ann i Mario ,za którymi tęsknie bardzo . W tym tydgodniu dwa rozdziały bedzie co do czytania .Pozdrawiam i życze weny .Kocham długie rozdziały .Nigdy nie znudzi mi się czytanie twojego opowiadania. Szkoda ze tak mało komentarzy ostatnio .Pozdrawiam jeszcze raz /
    Miłego dnia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję kochana za te słowa!!! <333 Myślę, że jak mówił Klopp, że Marisy nie da się nie kochać, zadziała też na tatusia mimo wszystko i prędzej czy później coś też się zadzieje między Marco i Rose. W końcu dziecko jest wspólne, nie da sie tak zawsze wymijać, prawda?^^ A czy Mari będzie miała rodzeństwo..zobaczymy haha.
      No tak, komentarze znacznie spadły, mam nadzieję, że to tylko brak chęci, a nie tragiczne rozdziały, albo drastyczny spadek czytelników (być może przez te tragiczne rozdziały), ale trudno, będę pisać do ostatniego czytelnika, zbyt bardzo kocham to opowiadanie, żeby się teraz poddać, a jeszcze kilka osób jest i komentuje i to ogromnie doceniam, więc mam z czego czerpać siłę i motywację!
      Do środy kochana❤❤❤ Buziaki! x.

      Usuń
  3. Cześć! Pisałam tutaj kilkanaście rozdziałów temu, że nie ufam Rose. I co? Miałam rację. Świetny rozdział, świetne opowiadanie. Obiecuję, że teraz bd wracac częściej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tsaaa... No więc przepraszam za moje roztrzepanie i w ogóle, ale jesteś w ogromnym błędzie, jeśli myślisz, że mogłabym przez więcej niż 24h nie przeczytać Twojego rozdziału, zdając sobie sprawę z jego istnienia. ;D No, ale teraz pozwolisz, że przejdziemy do tego opieprzu, który Ci obiecałam dzisiaj przed południem, oki? ;)

    Kocham dziadków Kloppów - mówiłam Ci to już? Jeśli nie, to proszę bardzo - przyznaję! I przyznaję też bez bicia, że zaczęłam lubić Sremre - ale nie licz na to, że dołączę do Twojego jednoosobowego fan clubu! ;p

    Rosalie poleciała w końcu do Dortmundu - alleluja! I zabrała ze sobą małą - brawo Ty, Rose. Na dodatek poszły na mecz BVB - toll!
    Rozczuliłaś mnie trochę tym spotkaniem z Ann. Uwielbiam ją. Ann i Pączek to takie dwa cudowne misie. Nie da się ich nie lubić - po prostu. Bardzo podobała mi się reakcja obojga nie tylko na Rosie, ale też na Marisę (nie mogę przyzwyczaić się do zdrobnienia XD). Bez zbędnych pytań, wyrzutów. Za to ze zrozumieniem, tęsknotą i miłością.

    Jednak mała panienka Reus to niezłe ziółko i wiedziałam, że coś wywinie. Ale że popchnie ciotkę i pobiegnie do szatni pełnej obcych facetów, krzycząc "Papi"? W życiu bym tego nie przewidziała.

    Perspektywa Marco... No co ja mam Ci powiedzieć, co? DOskonale wiesz, że wkurzyłam się za to "chcę Rose, nie chcę dziecka". Serio, Reus? Nie chciałeś dziecka? To trzeba było trzymać swojego koleżkę w spodniach, a nie przymilać się tak do żony, bo każdy facet w Twoim wieku powinien wiedzieć, skąd się biorą dzieci...
    Powkurzałabym się też na tę dziunię, co to niby jest w ciąży z Lamą, ale jakoś niespecjalnie jej wierzę. Serio. Pewnie chce wyciągnąć jakieś hajsy od Rudego i tyle w temacie. No a poza tym zaraz był ten fragment o Marco trzymającym swoją córeczkę w ramionach i... Rozpłynęłam się. *.* (Jeżeli obudziłaś we mnie instynkt macierzyński, to masz - delikatnie mówiąc - przerąbane, moja droga! Ja jestem zdecydowanie za młoda na matkę + brak potencjalnego ojca XD (to wcale nie tak, że jestem praktycznie w wieku Rosalie... Shhh...)

    Tak czy siak, rozdział mi się podobał. Piszesz świetnie i dopisz sobie sryliard innych komplementów, którymi już Cię zdążyłam kiedyś obdarzyć. <3
    Jesteś jedyna w swoim rodzaju i dziękuję Ci za wszystko - począwszy od umilania mi dnia w pracy po ciągnięcie mnie za uszy, żebym coś napisała! Luv ya!!

    Aaaa. I tak na zakończenie to ja Ci przypomnę, że rozdział 59. ma zajebisty (dużo Marco w małżeńskich sytuacjach z jego żoną poproszę!!). Dlaczego? BO W SOBOTĘ SĄ MOJE URODZINY! Także ten.. Nie musisz dziękować za motywację. ;)

    Bajo ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O mój Boże. Kocham ten komentarz, tak, zdecydowanie jest najdłuższy, ale naprawdę.. mówiłam, że cokolwiek co napiszesz bedzie miało jakość? Mówiłam. No dobra, pisałam. Ale pisałam!
      Klub dwuosobowy Sremre zaprasza, zabawa gwarantowana. Marisa zaskakuje.. po tatusiu hehe. A urocza była/obecna oblubienica Lamy? Albo chce kasę, albo jest w ciąży i Marisa będzie miała rodzeństwo!🎉 Za instynkt macierzyński nie musisz dziękować. Tylko działać, 500+ czeka.😁 Komplementy sobie oczywiście dopisałam, wiec czuję się dopieszczona, dziękuję bardzo bardzo mocno. O urodzinach pamiętam, nie śmiem zapomnieć💃🏻🎉 Już szykuję sie na ciasto (pewnie upiekę i zjem, ty mi nie wyślesz..;/ )
      Za motywację nie dziękuję, skoro nie muszę, ale za komentarz i wszystkie piękne słowa bardzo bardzo dziękuję, bo jest mistrzowski i czytałam go już 4 razy i będzie piąty. Ściskam mocno, no i może niedługo rozdział u ciebie..hmm?^^
      Bajoo😄❤️❤️❤️❤️❤️

      Usuń
    2. Ależ zapraszam Cię na urodzinowe ciasto! W niedzielę do Dojo Stara Wieś - Ania z pewnością coś przygotuje - jakiś tort z fasoli czy innego buraka <3

      Usuń
  5. Mówiłam, ze napisze, to napisze! Oczywiście we mnie nie wierzyłas... ale weź tu skomentuj wszystko dokładnie, jak ten rozdział to długość moich dwóch i pół rozdziału. ;-;
    No, ale ok, postaram się napisać tyle, ile pamietam, bo nie mam czasu czytać jeszcze raz ;D
    Najpierw to, że Rose trafiła idealnie, jeśli chodzi o Kloppów. Dziadkowie idealni, za razem będący dla niej jak kochający i dbający rodzice, czego w sumie nie miała po śmierci matki, no i dobrze, ze zastępują jej takich ludzi w życiu.
    Wreszcie wracamy do domu, juhu! Ile trzeba bylo czekać koleżanko, to nasze!!! Ale się opłacało, bo emocje przy ich spotkaniu to wzięły mnie z każdej strony xd cieszę się, że Ann i Mario zareagowali tak dobrze na Marise i przynajmniej wreszcie zrozumieli czemu uciekła. (i tak jestem zdania, ze zamiast uciekać mogła powiedzieć Rudemu, JESTEM PEWNA, ze może i z początku byłby w szoku, ale potem na 100% by się cieszył z posiadania dzieci, szczególnie ze względu na to, jak kocha Rose.)
    No i oczywiście pierdzielenie, ze mogłaby nie przyjeżdżać, ale i tak, kochany wiemy, że w duchu skaczesz jak małe
    dziecko (np. jak twoja córka ;))))
    No i ta tępa laska Marco, oczywiście nie jest w ciąży, bo... no kto normalny mówi to swojemu facetowi na środku ulicy? Znaczy... nie mowie, ze jest normalna, bo patrząc po jej zachowaniu napewno czegos jej brakuje, ale nawet tacy ludzie MUSZA mieć trochę rozumu. Przynajmniej jakoś w to wierze, a czy to prawda, to sie okaze, jak ładnie nam tu napiszesz, ze to była próba zdobycia kasy Marco.
    Marco jednak nie jest taki obojętny, bo chciał wziąć ją na ręce itp. Aż mi zal Marisy, która tak chciała spotkac tatę, a stało się to akurat jak zasnęła xd miałam przez cały czas nadzieje, ze się obudzi, ale cóż.
    Rozdział cudo, cudeńko i kocham go całym sercem, bo to wreszcie rozdział, gdzie w jednej perspektywie jest i Rose i Marco, a to progress zważywszy na ten ostatni (długi) czas bez nich.
    Ślę buziaki, czekam na jutro, ale nie tak bardzo, jak no, gdy wreszcie będą razem. <333
    Twoja kochana, Dominika!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaaaaa💓💓💓💓Kochana.. No, ty to umiesz robić niespodzianki.. Też myślę, że pewnie Reus by tak właśnie zrobił, gdyby mu powiedziała. Powściekał się, pokrzyczał, ale dziecko to dziecko. No ale stało się inaczej, Marisa trochę przegryw, ale przynajmniej się wyśpi. Może następnego dnia nadrobi❤️🙈
      Dziękuję za piękny komentarz, obiecuję się też tak postarać u ciebie hahah💛 Buziaki!!! x.

      Usuń

Zapraszam do komentowania!❤️ To bardzo motywuje do pisania kolejnych rozdziałów!