niedziela, 24 marca 2019

Osiemdziesiąt pięć


Zakleiłam błękitną kopertę i delikatnie przejechałam palcem po jej brzegu. Odwróciłam ją na przednią stronę, wzięłam do ręki pióro i starannie napisałam lekko pochyłą i zawiłą czcionką "Theodore". Uśmiechnęłam się delikatnie i odłożyłam go do drewnianego kuferka, w którym już znajdował się plik identycznych kopert. Wskazówki na zegarze wskazywały szóstą nad ranem, słońce powoli wschodziło, promienie niepewnie przebijały się przez okna. Jeszcze godzina, a na ekranie tableta wyświetli się wspólne zdjęcie naszej małej rodzinki. Przez cały wolny czas najchętniej zamykałam oczy i wspominałam o wszystkich niezwykłych momentach, które dostałam od życia, o wszystkich łzach wzruszenia, radości, smutku... O ogomnej sile, o fortecy, którą zbudowaliśmy nas. I choć pojawiła się myśl, że została zburzona, ja wiedziałam, że mury jedynie stają się mocniejsze i jeszcze odporniejsze na to, co działo się na zewnątrz...

To był dziesiąty lipca, gdy we trójkę wróciliśmy z Kuby do Dortmundu. Wakacje w takich tropikach sprawiły, że miałam ciało jak boginii z Hawajów. Marco i Marisa, mieli taką skórę, że tylko wiecznie ich smarowałam, żeby nie spiekli się na czerwono. Wrócili z tropikalnych wakacji biali jak po pobycie w Norylsku, nasi przyjaciele, gdy tylko nas zobaczyli, zapytali, czy byliśmy na pewno na tych samych wakacjach.
Wypoczęliśmy. Po ostatnich wyczerpujących miesiącach pracy taki odpoczynek nam się należał, cytując Mario, jak psu buda. Budowa domu wciąż była w toku, lecz wszystko zbliżało się ku końcowi. Bryła stanęła na wiosnę, na początku lata pojawiły się podłogi, kaloryfery, kanalizacja i elektryka. Każde najmniejsze osiągnięcie dodawało nam energii i ekscytacji. Już nie mogliśmy się doczekać, aż spakujemy się w kartony i przeprowadzimy w to niesamowite miejsce. Gdy spędzaliśmy w nim naszą noc poślubną, mieliśmy już w każdym pokoju otynkowane ściany i położone podłogi, choć wciąż jeszcze zabezpieczone grubymi kartonami przed malowaniem i wnoszeniem ciężkich mebli. Łóżko było już zmontowane, bardzo ciężkie, ze zdobnymi kolumnami z ciemnego drewna. Niewyremontowany do końca pokój, choć nie był jeszcze tak piękny jak hotelowy pokój, w którym spędziliśmy naszą pierwszą noc po powrocie do siebie, dla nas był dokładnie tym miejcem, w którym pragnęliśmy wtedy być. Wyjęliśmy wszystkie kwiaty z wozu i przełożyliśmy je do wazonów. Dodały romantycznego nastroju. Wazony jednak miały mieć swoje inne zastosowanie. Były tak piękne, ręcznie malowane, każdy inny. Wszystkie przedstawiły obraz dnia lub nocy. Za każdy dzień i noc, gdy nie było mnie przy was.. Wtedy Marco nam je podarował. Te dni były bardzo ważne, choć wiele wtedy przeszliśmy, walczyliśmy z samymi sobą, nie mogliśmy wyrwać ich z kalendarza. One również dołożyły swoją cegiełkę do naszego związku. Po konsultacji z panią architekt, postanowiliśmy zmienić ich zastosowanie. Podczas naszej nocy poślubnej służyły ostatni raz jako wazony. Później oddaliśmy je do zalania specjalną masą w środku, która sprawiła, że były ciężkie i stabilne. Gdy już pojawiały się meble, w salonie stanęła też kolumna, od podłogi do samego sufitu, właśnie stworzona z tych wazonów. Wkomponowała się w wystrój znacznie lepiej, niż wyobrażaliśmy to sobie. Salon był utrzymany w jasnych kolorach, drewno, biel, beż i niewielkie akcenty szarości i błękitu. Odrobinę zainspirowaliśmy się wystrojem willi na wyspie. Chociaż było stylowo i pięknie, udało nam się z niego wydobyć to ciepło prawdziwego domu, który odzwierciedlał w stu procentach nas. Całą ścianę, koło której też biegły schody na górę, przeznaczyliśmy na nasze wspólne zdjęcie. Trzydzieści ramek, jedna obok drugiej, prawie wcale nie było widać białej ściany. Mogliśmy je oglądać z foteli na przeciwko w części, która miała być małym miejscem relaksu, służącym do czytania książek, picia herbaty na wygodnym, rozkładanym fotelu czy wieczornych rozmów, a jednak okazała się miejscem zaadaptowanym przez Marisę do zabwy. Fotele nigdy jeszcze nie zostały rozłożone, przez pojemniki z zabawkami i klockami naszej córki. Poza tym, dzień, w którym wprowadziliśmy się do naszego domu był jednym z najszczęśliwszych dni naszego życia. Wielkie okna od sufitu do podłogi, przez które wpadało mnóstwo światła, dawały nam widok na piękną polanę i ścianę lasu. Na początku zostawiliśmy ją taką, jednak później, gdy już uporaliśmy się z rozpakowywaniem się i kupieniem brakujących rzeczy, zakupiliśmy też kosiarkę i trawę w rolkach. Reszta polany została poza naszym ogrodzeniem, w ogrodzie woleliśmy mieć jednak mięciutką trawę, na którą można było wyjść boso i bawić się w ciepłe, letnie dni. Mieliśmy z Marco swoją wymarzoną wannę z jacuzzi, a Marisa własny basenik z wodą. Nasze miejsce na ziemi i ostoja. Chociaż nie byliśmy już na wakacjach i na śniadanie nie jedliśmy już soczystych, świeżo zerwanych owoców, to było nam równie dobrze. W piwnicy mieliśmy swoją siłownię, gdy Mari zasypiała, mama mogła wejść w rolę bezlitosnej fizjoterapeutki i dbać o formę swojego męża. I choć dawał z siebie wszystko, ja również, gdy ćwiczyłam z nim, zawsze zostawiliśmy zapas energii i pożytkowaliśmy ją w naszej małżeńskiej sypialni. Już nie była urządzona w męskim stylu jak na Phoenix See, było tak, że oboje czuliśmy się dobrze i gdyby nie nasza mała księżniczka, potrafilibyśmy spędzić w niej cały dzień. Nawet przyzwyczaiłam się do dużego lustra na ścianie, na którego posiadanie mój mąż nalegał aż do samego końca. Ja miałam swoją toaletkę, na której stało zdjęcie z naszego ślubu. Byliśmy tak szczęśliwi, że baliśmy się, że to szczęście może szybko zniknąć. Lecz nie stało się tak.

W sierpniu Marco wyjechał na zgrupowanie, na którym przebywał dwa tygodnie. Każdego dnia dzwonił do nas, słuchał naszych opowieści, ale też sam chętnie dzielił się z nami swoimi wrażeniami i przemyśleniami o formie zespołu i wizjami odnośnie poczynionych zakupów transferowych.
Gdy przyjechał, musiałam mu o czymś powiedzieć, chociaż trudne okazało się być ubranie tego w słowa i wypowiedzenie na głos. Stęskniona Marisa nie odstępowała go na krok i przez pierwsze trzy dni wolała go, żeby się z nią pobawił, żeby poczytał, żeby zbudował wieżę, żeby napuśił wodę do baseniku i razem z nią wszedł do niego.
Miałam wtedy odrobinę czasu dla siebie, prawie nie miałam kontaktu z mężem i córką, choć cały czas byliśmy w tym samym miejscu. Może i całe szczęście, Marco nie mógł zobaczyć mojego gorszego samopoczucia.
Aż przyszedł dzień, gdy po pierwszym meczu dostał dzień wolny. To był piąty dzień od jego powrotu i ten, który tak wiele zmienił...


~Retrospekcja~

-Zaraz będziemy na miejscu-oznajmił nam Marco, uśmiechając się tajemniczo. Marisa patrzyła na wioki za oknem, trzymając w rączkach swoją szmacianą lalkę.
-Gdzie ty nas wywiozłeś? To szczery las.
-Niekoniecznie, kochanie. Zobacz tam-wskazał mi na prawo, gdzie między drzewami zaczęło się przejaśniać.
Najpierw zobaczyłam dom, a gdy wjeżdżaliśmy już na jego teren, poznałam stodołę, lecz jeszcze za nią pojawiła się stajnia i wybieg dla koni.
-Byliśmy tu, gdy zgubiłeś trasę.
-Nie zgubiłem. To po prostu niefortunnie zepsuł się samochód.
-Tak to tłumaczmy-zaśmiałam się i spojrzałam znów na posiadłość naszej wybawicielki, która dała nam schronienie w czasie burzy na stogu siana. Nigdy nie zapomnę tej nocy. -Pamiętasz? Powiedziałeś mi, że zawsze, niezależnie kiedy, będę mogła do ciebie przyjść, przytulić cię i pocałować.
-Mhmm. Nadal aktualne.
-Wiem, korzystam.
Zaparkowaliśmy pod domem. Od razu podeszłam do drzwi Marisy, żeby uwolnić ją z fotelika. Wiedziałam, że na widok owieczek i krówki wprawi ją w stan euforii i ciężko będzie nam ją stąd zabrać. Tym czasem wyskoczyła z samochodu i zaczęła rozglądać się wokół.
-Dużo się tu zmieniło. Przeciekająca szopa już chyba nie jest przeciekająca, prawda?-zapytałam, wskazując na nowy dach i elewację budynku.
-Raczej nie. Utworzyliśmy tu miejsce do hipoterapii, wzięła to pod opiekę jedna z fundacji, dużo dzieci tu przyjeżdża -wytłumaczył, wkładając na nos swoje okulary przeciwsłoneczne.
-Marisa, ale nie uciekaj tak daleko. Chodź tutaj do nas-zawołałam córkę. Odwróciła się i spojrzała na nas.
-Idę!-odpowiedziała i rozpędziła się biegiem w naszą stronę.
-Utworzyliśmy?-zapytałam męża podejrzliwie. Nasza mała blondyneczka w swoim uroczym kapelusiku właśnie wbiegła na tatę i roześmiała się uroczo. Marco wziął ją za rączkę i ruszyliśmy przed siebie w kierunku domu.
-Kiedy odeszłaś, wróciłem tutaj i postanowiłem pomóc. Pani Estera nie jest już sama, wolontariusze z fundacji przyjeżdżają tu często i pracują nie tylko przy koniach, ale i pomagają przy reszcie zwierząt. A mała krowa Helga już jest naprawdę duża.
-Obiecałam jej mamie, że tu wrócę.. Dziękuję. Jesteś niesamowitym człowiekiem, ale o tym nie raz ci mówiłam. Jestem z ciebie dumna -uśmiechnęłam się i szybko skradłam całusa na jego ustach.

-Marcus! Jesteście!

Marcus.. Pewne rzeczy się nie zmieniały. Pani Estera stanęła w progu swojego domu i uśmiechnęła się do nas serdecznie.
-Dzień dobry!-przywitałam się, podchodząc do starszej kobiety. Nie czekając, od razu uściskała mnie mocno, później Marco. Na koniec lekko pochyliła się do naszej córeczki. Schowała się z obawą za nogą taty i przytrzymała się rączką brzegu jego spodenek.
-Kim ty jesteś, śliczna dziewczynko? Jak masz na imię?
Mari wyjrzała na chwilę zza taty, a jej usta zakrzywiły się we wstydliwym uśmiechu.
-Powiesz pani, jak masz na imię?-zapytałam ją. Poprawiła sobie swój kapelusik, otarła rączkę w swoje małe, jeansowe, krótkie spodenki i wyłoniła się na dwa kroki z ukrycia.
-Marisa. A ty?
-Ja jestem Estera. Miło mi cię poznać, Mariso-odpowiedziała kobieta ciepło. -Ale masz śliczną lalkę. Ona też ma jakieś imię?
Marisa od razu pokiwała głową i przytuliła do siebie lalkę.
-Lala -odpowiedziała. Tak, miała lalę o imieniu Lala. Któż śmiał by jej zabronić?
-Jest cudowna. Wiedziałam, że prędzej czy później doczekacie się dzieci.
Na te słowa zrobiło mi się od razu cieplej na sercu. Ścisnęłam dłoń Marco i pogładziłam delikatnie jej wierzch.
-Przygotowałam w ogrodzie leżaki i mały poczęstunek. Czy woda z cytryną i miętą wystarczy, czy chcecie wypić coś innego?
-Jest idealnie, pani Estero-odpowiedział Marco. Przespacerowaliśmy się okrążając dom prosto do ogrodu. Cała posiadłość umieszczona była na wzgórzu. Z ogrodu mieliśmy piękny widok na sady, pola i w oddali na małe miasteczko. Nieopodal, po padoku jeździła pod opieką swojego opiekuna dziewczynka. Miała może dziesięć lat. O płot stała oparta jej mama i obserwowała z dumą swoje dziecko. Obok niej stał wózek inwalidzki. To miejsce było cudowne na hipoterapię i cieszyłam się, że Marco, który sam nie przepada za końmi, postanowił je tu stworzyć.
Choć Estera zaprosiła nas na pięknie przygotowany poczęstunek, Marisa, gdy tylko usłyszała o zwierzętach, koniecznie chciała do nich iść.
-Idźcie, wiecie jak wejść. Ja tu sobie odpocznę, bo nachodziłam się już dzisiaj.
-Oczywiście. Niedługo będziemy.

Pozwoliliśmy Marisie pobiec pod drzwi szopy. Razem z Marco szliśmy spacerem, trzymając się za ręce, zakochani w naszej córce, w której energia aż buzowała.
-Będzie kiedyś weterynarzem?
-Nie wiem, ale z pewnością będzie tą, która zacznie nam marudzić, że nie będzie jeść mięsa i my też mamy tego zaprzestać -zaśmiał się blondyn i wyciągnął rękę przed siebie, by otworzyć duże, przesuwane drzwi do środka.
-Tata, mama! Owieczki! Patrzcie!
-Widzimy, kochanie. Chcesz je pogłaskać?
-Tak! Mogę?
-Oczywiście, tylko ostrożnie.

Ukucnęliśmy koło niej i wyciągnęliśmy ręce do jednej z owiec, która podeszła do płotu. Miała takie miłe futerko na pyszczku.
-Wujek Majo farmę miał..-zaczęła śpiewać Marisa, głaszcząc zwierzę. -Ija ija ooo...
Zachichotaliśmy z Marco.
-Na niej kury chodował..-dośpiewałam, na co Marisa roześmiała się głośno, szczerząc wszystkie małe, białe ząbki.
-To owce, mamo!
-A wujek Mario nie chodował kur?
-Nie. Owce.
-W takim razie się pomyliłam. Idziemy dalej?
-Nie... Tato? Mogę tam?-wskazała rączką na środek zagrody.
-No nie wiem...-zastanawiał się Marco przez chwilę. Marisa od razu przestała głaskać owieczkę, odwróciła się przodem do niego, ułożyła obie swoje małe łapki na jego policzkach i spojrzała głęboko w oczy. -Tato?

Już po nim. Wstałam i odwróciłam się do tyłu, nie chcąc patrzeć jak ojcowski autorytet lega w gruzach.
-Helgunia-uśmiechnęłam się ciepło na widok krowy, przy której narodzinach byłam. Miała wciąż dzwonek swojej mamy, który zawiesiliśmy jej od razu. Spojrzałam, w jaki sposób Marco otworzył furtkę i postąpiłam tak samo. Wyciągnęłam dłoń do krowy. Ona powoli się zbliżyła, powąchała ją, a później sama jednym ruchem przytuliła się do niej swoim łebkiem.
-Pamiętasz mnie? Dawno się nie widziałyśmy.
Odrobinę pewniej podeszłam do zwierzęcia i objęłam je. Miała takie piękne, ciemne, wielkie oczy. Zamuczała donośnie, dociskając do mnie swoją głowę. O mało nie straciłam równowagi.
-Ostrożnie!
Marco z Marisą znaleźli się tuż obok. Wziął małą na ręce i pozwolił jej ją pogłaskać.
-Będziemy musieli tu częściej wpadać, Marisa jest w siódmym niebie.
-Też o tym pomyślałem-zgodził się. Obserwowałam ich chwilę, po czym jednak wycofałam się z zagrody.
-Marco, zostaniesz z nią? Chyba pójdę usiąść do Estery, żeby nie była sama.
-Wszystko w porządku z tobą?
-Tak, po prostu trochę tu zbyt intensywny zapach -zaśmiałam się i szybko wyszłam na powietrze. Już od kilku dni dokuczały mi dziwne objawy. Nie byłam pewna, czy to może być jakaś choroba, czy jednak ciąża. Zupełnie inaczej przypominałam sobie objawy, gdy spodziewałam się mojej córeczki, więc nie byłam pewna, do jakiego lekarza powinnam się udać. Już raz myślałam, że spodziewam się dziecka, powiedziałam niezwłocznie o moich podejrzeniach Marco. Mieliśmy razem jechać do apteki po test ciążowy, jednak nie dotarliśmy tam, ponieważ także mój mąż dostał moich ciążowych objawów. Jak się okazało, nie spodziewaliśmy się kolejnego dziecka, a jedynie nasze dziecko przyniosło wirusa od Mii, który rozłożył nas oboje na całe cztery dni. Teraz wolałam już niczego nie podejrzewać, tylko sama sprawdzić, co się ze mną działo. Nie chciałam znów widzieć tego cienia zawodu w oczach Marco. Nie brałam zastrzyków już kilka miesięcy, lecz nie łatwo było tak od razu zajść w ciążę. Niektóre pary starały się i kilkanaście lat, dlatego niczego sobie nie obiecywaliśmy, mieliśmy już wspaniałą córkę i pokoje gościnne zawsze mogły zostać gościnnymi. Kochanie się pozostało cudownym kochaniem, nie próbami zapłodnienia, ani próbami zalania mnie jak największą ilością plemników w dni płodne. Byłam za to wdzięczna Marco.


-Marisa jeszcze się bawi?-zapytała pani Estera, kiedy dotarłam do przygotowanego dla nas miejsca pod wielką jabłonią.
-Tak. Ona uwielbia zwierzęta, owieczki są jej ulubionymi, także jeszcze trochę tam posiedzą.
-Macie ogromny skarb. Niech korzysta, my sobie posiedzimy i porozmawiamy. Wody?
-Chętnie-uśmiechnęłam się i usiadłam na jednym z miękkich leżaków. Tuż obok spadło piękne, czerwone jabłko. Dla niego wstałam, odnalazłam je wśród trawy, przetarłam piach o bluzkę i wgryzłam się w soczysty owoc. Zdecydowanie częściej powinniśmy tu przyjeżdżać.
Później, gdy Marco z Marisą dołączyli do nas, mała i tak odnalazła obok krzaki malin i truskawek. Pani Estera pozwoliła jej ich nazywać i zjeść tyle, ile tylko będzie chciała. Ona jednak wzięła cztery talerzyki ze stołu, ułożyła je na trawie i na każdy, po równo zrywała owoce z krzaków. Nie zjadła nic, dopóki każdy nie miał tyle samo malinek na talerzu. Gdy już miała dość zrywania, zawołała mnie, żeby pomóc jej policzyć wszystkie owoce. Gdy już wszystko poprzekładałyśmy, zaniosłyśmy talerzyki na stolik i każdy mógł już jeść. Marisa miała swój leżak. Cichutko zjadła, nie przeszkadzając nam w rozmowie. Później zrzuciła swoje sandałki na ziemię i rozłożyła się do spania. Marco rozłożył jej leżak, żeby mogła się położyć. Było tak piękne popołudnie, że nawet mnie chciało się zdrzemnąć. Jako że byliśmy jednak w gościnie, z całych sił starałam się to pragnienie powstrzymać.
-Zmęczona?-zapytał Marco, ściskając mocniej moją dłoń, gdy Estera przeprosiła nas na chwilę i poszła do toalety.
-Troszkę. Może taka pogoda. Jakieś ciśnienie..może na deszcz?
-Lepiej nie-zaśmiał się i spojrzał na naszego śpiącego aniołka. -Zaraz będziemy się i tak zbierać.
Kiwnęłam głową i sięgnęłam jeszcze po swoją szklankę z wodą.

-Rosalie, teraz ty coś opowiedz-poprosiła uprzejmie Estera. -Pracujesz? Dobrze ci z Marcusem?
-Marcus jest wspaniałym mężem -zachichotałam, spoglądając na blondyna. Już raz próbował poprawiać Esterę, lecz poddał się. Teraz ja jeszcze upewniałam ją w błędzie. Może mój mąż polubi nową ksywkę.-Cóż, na razie nie pracuję, zajmuję się dzieckiem, domem. Pilnuję za to diety mojego męża, rozpisuję nam zdrowe menu. Tak naprawdę jemy wszystko to samo, więc czasem zmieniam plany na posiłek, kiedy mamy na coś szczegóły ochotę, ale zawsze musi być zdrowo. No i wciąż rozpisuję dietę odchudzającą dla teścia.
-To bardzo dużo pracy!
-Też tak uważam, niestety moja żona ma ciężej niż ja, grając w piłkę.
-Bez przesady... Radzę sobie. Może jak Marco skończy kiedyś karierę, wtedy pomyślę o otworzeniu gabinetu, albo zatrudnię się w istniejącym. Zobaczymy. Na razie wspieram go z całych sił w tym, co robi. Jest niewyobrażalnie dobrym piłkarzem i odpowiednim człowiekiem na miejscu kapitana.
-Och, gdybym nie zasypiała po dwudziestu minutach jakiegokolwiek meczu, na pewno bym wam kibicowała.
Marco roześmiał się, spoglądając na mnie czule. Wyciągnął dłoń po moją i położył nasze złączone ręce na udzie.

Spędziliśmy w ogrodzie pani Estery jeszcze godzinkę. Marisa się wyspała, poszła raz jeszcze pobawić się z owieczkami i oznajmiła nam, że możemy już jechać. Próbowała nas namówić, żeby zabrać jedną z owieczek do domu, lecz tym razem nie udało jej się. Dostaliśmy kolejne zaproszenie do odwiedzin, więc obiecaliśmy zarówno właścicielce domu, jak i naszej córce, że wkrótce skorzystamy z zaproszenia.


Podczas drogi powrotnej do domu, zauważyłam, że Marco zaczął jechać w zupełnie innym kierunku.
-Dokąd jedziemy?
-Zostawić Marisę u Ann i Mario. Chciałbym z tobą porozmawiać...
-Zabrzmiało poważnie..-stwierdziłam, spoglądając niepewnie na mojego męża. Miał naprawdę poważną minę. -Powinnam się martwić?
-Nigdy nie powinnaś się martwić-odpowiedział i pogłaskał mnie dekikatnie po udzie.
-Skoro ją tylko odstawisz, wysadziłbyś mnie pod galerią? Chciałabym kupić kilka rzeczy. I tak będzie po drodze, jak byśmy wracali do domu.
-Pewnie-zgodził się od razu, włączając kierunkowskaz. Zatrzymał się pod samym wejściem do sklepu. Pożegnałam się z Marisą, sprawdziłam, czy mam naładowany telefon i wysiadłam z samochodu. Nie miałam pojęcia, o czym Marco chciał rozmawiać, jednak cieszyłam się, że udało mi się skorzystać z okazji i mogłam pójść do apteki po test ciążowy. Poprosiłam o najdroższy i najlepszy, jaki tylko mieli. Pamiętałam już to opakowanie. Używałam go jako jeden z kilku, które używałam przy ciąży z Marisą. Wtedy wyrzuciłam go, bo był największy gabarytowo i zostawiłam sobie najmniejszy, żeby dobrze ukrył się w torebce. Chcąc mieć jakąś wymówkę, warto było zrobić jakieś zakupy. Przypominając sobie dziesiątki obejrzanych filmików o tytule "Jak powiedzieć swojemu facetowi o ciąży", postanowiłam postawić na opcję z upieczeniem pysznej kaczki z jabłkami i pomarańczami na kolację. To było bardzo praktyczne wyjście, zwłaszcza, że dopuszczałam do siebie myśl, że to wcale nie jest ciąża. A pora na dobrą kolację była zawsze.

Marco zabrał ode mnie siatki i przełożył je do bagażnika. Zajęłam miejsce obok, usiadłam wygodnie, oparłam głowę na oknie i czekałam w napięciu, aż dojedziemy do domu. Nawet nie miałam siły pytać, na jak długo nasi przyjaciele zajmą się Marisą. Test w mojej torebce rezonował jakimś ciepłem i energią, która niszczyła do reszty moją spokojną aurę. Dużo łatwiej było zrobić test od razu, znacznie ciężej mieć go przy sobie, czekać wieki na zrobienie, a później na wynik.
Stanęliśmy na podjeździe, nawet nie spojrzałam Marco, tylko wyszłam szybko z auta, wyjęłam sprawnie klucze od domu, żeby ukryć opakowanie testu i szybko weszłamdo środka. Zrzuciłam pospiesznie buty i poszłam z torebką do łazienki na parterze, póki Marco wypakowywał siatki z bagażnika. Wypakowałam test, przeczytałam pobieżnie instrukcję, pamiętając większość z pierwszego razu i zrobiłam test.
Akurat myłam dłonie, gdy blondyn zapukał do drzwi.

-Rosalie, dobrze się czujesz?
-Tak, nic mi nie jest. Zaraz wyjdę.
Omiotłam wzrokiem łazienkę. Nie do końca spodobało mi się leżące puste opakowanie po teście w środku wanny, ani test na półce umywalki. Kartonik wrzuciłam z powrotem do torebki, spojrzałam niecierpliwie na test, który jeszcze potrzebował pięciu minut i choćbym chciała przesunąć czas, nie byłam w stanie.
-Rose? Czekam na kanapie.
-Idę-odpowiedziałam, chowając test w nogawkę krótkich spodenek. Trzymał się i nie mógł być w żaden sposób uszkodzony.
Wyszłam z łazienki, odłożyłam w przedpokoju torebkę i ruszyłam do salonu, gdzie na kanapie czekał już na mnie mąż. Siedział zamyślony, opierając się o zagłówek i spoglądając na wszystkie nasze zdjęcia.
-Jestem. O czym chciałeś porozmawiać?

Ostrożnie, trzymając się w miejscu, w którym schowałam test, usiadłam na kanapie po drugiej stronie. Był jakiś zmartwiony. Choć pragnęłam wyjaśnić wszelkie nieporozumienia i sprawić, by znów zaczął się uśmiechać, stary, antyczny zegar, który stał w tle za Marco, rozpraszał moją uwagę i kazał odliczać potrzebny czas.
-Rosalie... Wiem, że coś się dzieje, jeśli to moja wina, to powiedz. Nie poświęcałem ci wystarczająco czasu, jest mi przykro, jeśli jakoś mogę..
-Kotku, nasza córka się za tobą stęskniła i jestem bardzo szczęśliwa, że nadrobiłeś z nią ten czas. Nie jestem o nią zazdrosna, jeśli o to pytasz.
-Co więc takiego się dzieje?
-Nic -szepnęłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, że właśnie minął czas. Zaczęłam w panice rozglądać się, co powinnam zrobić, Marco oczywiście zauważył moje wahanie i już miał coś mówić, gdy jednak ja go wyprzedziłam i ostrożnie wstałam z miejsca. -Napijesz się wody?
-Nie, dziękuję..
-To naleję sobie -uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam do kuchni, chcąc już tak naprawdę mieć jasność. Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że moje gorsze samopoczucie musiało być spowodowane jakimś paskudnym wirusem. Pragnienie chyba z nerwów jeszcze bardziej przybrało na sile. Wystawiłam jedynie szklankę, ale nie mogłam już więcej. Wzięłam test do rąk i położyłam dołem do góry na blacie. Pierwszy gleboki oddech, wydech ustami.

-Widziałem, że się źle czujesz. Nawet dzisiaj u Estery nie byłaś sobą. W stajni byłaś cała blada...-usłyszałam zza ściany. Marco właśnie musiał do mnie iść. Odwróciłam test, spojrzałam na niego i od razu przypomniała mi się jedna rzecz.
Zapomniałam kupić kaczki.

-Rosalie? Płaczesz. Co się z tobą dzieje, kochanie? -powiedział smutno, stając w przejściu między kuchnią a jadalnią. Nie mogłam nic powiedzieć, jakaś gula w gardle nie pozwalała mi wypowiedzieć ani słówka. Blondyn był tak przejęty i zbity z tropu. -Jak mam ci pomóc? Powiedz słowo, a ja..
-Będziemy mieli dziecko-wyszeptałam cicho. Wierzchem dłoni niedbale otarłam łzy i spojrzałam na niego z dozą niepewności. Aż nie wierzyłam w te słowa, brzmiały tak nierealnie, tak pięknie. Marco zamilkł, wpatrywał się we mnie i myślał, czy dobrze usłyszał, czy może wyobraźnia płatała mu figle. O ile moje oczy tego nie robiły, to naprawdę spodziewałam się drugiego maleństwa..
-Jestem w ciąży. Test jest pozytywny -wytłumaczyłam, trącając palcem w patyczek.
-Dlatego płaczesz? Kochanie... Mój skarbie..-rzekł z czułością i powoli zaczął się do mnie zbliżać.
-Miałam upiec kaczkę, kupiłam jabłka, pomarańcze, bataty na pureé... Nie kupiłam kaczki..
-Czy to jest jedynym powodem, dlaczego jesteś smutna i płaczesz?
-Nie jestem smutna. Ja... Jestem w ciąży... Będziemy mieli drugie dziecko -powiedziałam pewniej, przez co zaczęłam chichotać jak niezrównoważona psychicznie, wzięłam test w ręce i podbiegłam do mojego męża.
-Dziękuję-szepnął Marco, kierując wzrok w górę, do nieba. Objął mnie, przytulając mnie do swojej piersi. -Dziękuję-powtórzył, tym razem spoglądając na mnie z wielką miłością, czułością i... I łzami w oczach. Puścił mnie ostrożnie i osunął się powoli na kolana. Oparł czoło o mój brzuch i zamknął oczy. Trwało to może chwilę, może nieskończoność. Na koniec jednak odpiął moje spodenki, późnej zamek i zsunął je na kilka centymetrów, ukazując koronkową górę mojej bielizny. -Dzień dobry-wyszeptał i musnął ustami miejsce na środku, poniżej prawie niezauważalnej już blizny po cesarskim cięciu. -Kocham cię-dodał. Poczułam na skórze jego ciepłą łzę.
-Nie wiedziałam wcześniej, myślałam że to znowu jakaś infekcja. Nie wymiotuję, tylko czasem słabo się czuję i..
Marco wstał z kolan, chwycił mnie pewnie za biodra i uniósł do góry, kręcąc mną w górze jakbym ważyła tyle, co Marisa. Uśmiechaliśmy się oboje, miłość i szczęście przepełniały nas aż po same czubki głów.
-A teraz jak się czujesz?
-Dobrze-stwierdziłam. Naprawdę byłam szczęśliwa. Odkąd zobaczyłam wynik, odkąd zobaczyłam ta szczęśliwego Marco.
Musnął delikatnie moje wargi ustami, niespiesznie oddałam czuły pocałunek, który z sekundy na sekundę stawał się mocniejszy, zdecydowanie odważniejszy i pewniejszy.
-Dobrze?
-Zdecydowanie.
-To poczekaj-zaśmiał się i pozostawił mnie samą w kuchni. Roześmiałam się na widok pozytywnego testu.
-Cześć, kruszynko-szepnęłam, ostrożnie dotykając swojego brzucha. Może było jeszcze wcześnie, może i nasze dziecko kształtem go nie przypominało, lecz w moim sercu już pojawiła się niewyobrażalna miłość. Czy mogłam podzielić swoją miłość na dwoje dzieci? Zdecydowanie nie. Właśnie poczułam, jak tej miłości staje się dwukrotnie więcej. I Marisa i nasze Maleństwo będą mieli od nas tyle samo miłości i nie pozwolimy, żeby którekolwiek czuło się mniej kochane. Byliśmy wielkimi szczęściarzami, że przyszło nam mieć tak cudowne dzieci. Nieważne, czy urodzi się chłopiec czy dziewczynka, dla nas zawsze będzie wspaniałe, będzie naszym skarbem.
Byłam tak pogrążona w myślach, dopóki Marco nie porwał mnie w swoje ramiona. Niczym pannę młodą zaniósł mnie na górę do naszej wielkiej sypialni i ostrożnie położył na łóżku. W jego oczach było tyle miłości, tyle szczęścia, gdzieś w cieniu czaiło się ogniste pożądanie. Wyglądał tak pięknie i młodo, jakby nagle odjęło mu dziesięć lat. Jak nastolatek na myśl, że pójdzie na mecz piłki nożnej zamiast do szkoły. Zza pleców wyjął białą różę. To po nią musiał pójść do naszego ogrodu. Krzewy białych róż pięknie przyjęły się i obrodziły. 

-Myślałam, że jestem chora, albo jestem w ciąży. Najpierw chciałam wykluczyć to drugie, ale pomyślałam, że gdybym była, powinnam ci to jakoś przekazać. Jakieś buciki, albo obiad.. I nie kupiłam kaczki. Tak mi przykro Marco...-ciągnęłam swoje, ponieważ nie mogłam przeboleć tego, że nie byłam przygotowana na taką ewentualność, a moment zakoczenia pojawił się w dość dziwnym, mało romantycznym i intymnym momencie.
-Ktoś tu rozstraja mamusię emocjonalnie -zaśmiał się, ściągając z siebie koszulkę i spodenki. -Nie potrzebuję żadnej oprawy, czasem dzieło broni się samo. A nasze dzieło...-westchnął i wszedł spokojnie na łóżko. -Jest najdroższym arcydziełem tego świata. Nie mam słów, kochanie, ale jestem tak bardzo szczęśliwy.. ty też, prawda?
-Bardzo. Poradzimy sobie.
-Tego jestem pewien. Zamknij oczy i nie otwieraj dopóki ci nie pozwolę.
-Chcę na ciebie patrzeć. Jesteś taki szczęśliwy...
-Zawsze taki jestem. Jedynie jest mi smutno, gdy z tobą albo naszą córką dzieje się coś złego. Teraz jestem spokojny. Zamknij oczy, obiecuję, że gdy je otworzysz, nadal będę szczęśliwy.
Zamknięciu moich powiek towarzyszyły delikatne pocałunki. Z zamkniętymi oczami mogłam skupić się na dźwiękach i dotyku. Czułam wyraźnie, jak materac uginał się od jego ciężaru, jednak przez dłuższy moment nic więcej się nie działo. I nagle poczułam na policzku delikatny dotyk płatków róży i jej delikatny zapach. Uśmiechnęłam się lekko. Róża delikatnie pieściła mój policzek, później moją szyję i dekolt. Teraz znalazła się przy drugim policzku, lecz poza płatkami, poczułam też jego ciepły oddech.
-Może jednak odrobinę jestem zazdrosna i pokażesz mi, że jednak mnie kochasz i wciąż pragniesz? Tak póki nie mam wielkiego brzucha i dziesięciu kilo do przodu.
-Ustalmy dwie rzeczy-wyszeptał prosto do mojego ucha. -Zawsze cię kocham i zawsze cię pragnę. Zawsze będziesz piękna, seksowna i już zawsze będę myślał, że najlepiej, gdzie jest mi na świecie, to w domu, z tobą, w tobie... Czekam, aż będziesz miała piękny, duży brzuszek i jeśli będziemy mieli zielone światło, użyję wszelkich swoich uroków, żeby zaciągnąć cię do łóżka. Bo cię kocham i zawsze, zawsze będziesz jedyną, której pragnę. Słyszysz?
-Tak.
-A ty? Pragniesz mnie?
-Och, Marco...
-Hmm?-mruknął niewinnie, rozpinając małe guziczki mojej koszulowej bluzki. Rozchylił ją na boki i zaczął całować mój brzuch i piersi. -To jak?
Jego dłonie ostrożnie zaczęły sunąć w kierunku moich pleców i jednym, pewnym ruchem odpięły zapięcie stanika.
-Bardzo. Bardzo-przyznałam.-Mogę otworzyć oczy?
-Cieszy mnie to, ale lepej nie otwieraj. Czuj, moje kochanie. Czuj, to co ja czuję i pokaż mi siebie. Oddaj mi siebie.
-Zawsze.
To była mieszanka przesiąknięta bezkresną czułością i delikatnością. Nie potrzebowałam już delikatności róży, moje ciało niczym wić bluszczu oplotło jego. Przyjmowałam czułe, zdecydować pchnięcia, które doprowadzały mnie do zawrotów głowy. Oboje zamknęliśmy oczy, zdaliśmy się na dotyk, na to, co czuliśmy i pragnęliśmy sobie przekazać.
-Nie tak mocno-poprosiłam, gdy pieścił dłońmi moje piersi. Tyle wystarczyło, przepraszając nachylił się i delikatnie zaczął pieścić je wargami.
-Są inne.. Gdybyśmy wcześniej poszli do łóżka, powiedziałbym ci, że jesteś w ciąży.
Zaśmiałam sie przez chwilę, lecz zaraz po tym uderzyła mnie mocna fala gorąca, która przebiegła przez moje ciało. Czułam promienie słońca na mojej twarzy, byliśmy tak szczęśliwi i spełnieni... Czuliśmy, że sprzyjało nam niebo, cały świat i wszechświat. To, czego pragnęliśmy, spełniało się. Razem-żyliśmy.

Marco opadł na mnie, jednak szybko zmienił tą pozycję, to on położył się obok i niczym małą, nic nie ważącą laleczkę położył mnie na swoim ciele.
-Nie zgniótłbyś dziecka, gdybyś się na mnie położył -uśmiechnęłam się, spoglądając w jego oczy. Chociaż dłuższy czas trzymałam zamknięte powieki, tak jak zapewniał, jego oczy wciąż były piękne i szczęśliwe.
-Dziecka...-powiedział cicho i z całą swoją siłą wtulił się we mnie, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi. Przytuliłam go i wolno zaczęłam gładzić po jego włosach.
-Jesteś i nadal będziesz wspaniałym tatą. Wiem, że doskonale sobie poradzisz.
-My poradzimy.
-Tak-przyznałam ze śmiechem, całując go. -Marco, wszystko dobrze?
-Nie ja powinienem cię o to pytać?
-Nie. Chcę wiedzieć.
-Jak zawsze było mi wspaniale. Marisa ma po tobie tyle czułości, dobra i opiekuńczości...
-Mogłabym powiedzieć to samo. Nawet w tym momencie dbasz o mnie. Dotykałeś mnie płatkami róży...
-Nawet tak delikatnie i wolno...a było mi tak dobrze. Wiem, że tobie też.
-Tak, ale Marco.. Porozmawiaj ze mną..
-Robimy to-powiedział, puszczając mnie na chwilę i okrył nas cieniutką koładrą. Za oknem zaczął wiać delikatny wiatr, kołdra dała nam trochę więcej komfortu i schronienia.
-Czy do ciebie też tak powoli to dociera, że we mnie ktoś mieszka i będzie teraz bardzo szybko rósł? Zdajesz sobie sprawę, że już drugi raz nasza miłość tak zaowocowała, tworząc nowe istnienie?
-Chyba tak.. Moja Rosie. Jestem tak szczęśliwy... Nigdy nie myślałem, że człowiek może być tak szczęśliwy. Jesteś moim szczęściem. Jesteście. Moim sensem...
-A ty naszym, kochany.
Marco sięgnął gdzieś na bok, po czym musnął mnie w nos kwiatem.
-Nie bój się niczego. Tym razem jestem przy tobie i będę zawsze, gdy będziesz mnie potrzebowała. Będę cię masował, jeździł po wszystkie dziwne rzeczy, na jakie przyjdzie wam ochota i zajmował się Marisą, gdy będziesz zmęczona.
-Gdybym myślała, że ciąża to kwiatki, gwiazdki i jednorożce, to bym się ucieszyła. A tak to powiem niewdzięcznie, że to będzie twój obowiązek.
-Dobrze. Masz ochotę poleżeć? Może zadzwonię do twojego ginekologa i umówię nas na wizytę?
-Leżenie z tobą tutaj brzmi cudownie.
-Chcę już go zobaczyć.
-Go?-zapytałam wskazując na swój brzuch.
-Yhym.
-A jak to ona?
-Byłoby cudownie, Marisa byłaby w niebie, ale to będzie on.
-Jakieś uzasadnienie?
-Cóż. Masz inne objawy..
-To o niczym nie świadczy!
-Po prostu wiem czym cię zapładniam.
-Romantyczny nastrój szlag trafił-zaśmiałam się i zszunęłam się na bok łóżka. Marco patrzył na mnie ukradkiem i śmiał się słodko.
-Kocham cię.
-Mhmm...
-Naprawdę.
-Wiem, a jeśli to jednak dziewczynka?
-To ja nie nazywam się Marco Reus.
-Jak się urodzi, albo nawet jak będzie mogła już wszystko słyszeć, to jej na ciebie nakabluję.
-Będziemy mieli dziecko-powiedział szczęśliwy. Usiadł na brzegu łóżka i schował twarz w dłoniach. Podniosłam się i ostrożnie objęłam go od tyłu. Musnęłam nosem jego kark, tuż pod nim i w dół zaczęłam składać małe pocałunki. -Dzwonię go ginekologa. Chcę już je zobaczyć.
-Nie "go"?
-Kąśliwa jak zawsze. Zrobimy kaczkę na kolację.
-Nie kupiłam kaczki.
-Kupimy w drodze powrotnej.
Odwrócił się przodem do mnie, spojrzał czule w oczy i pocałował mnie tak długo, że aż zabrakło mi oddechu.
-Idź po telefon.
-Idę-powiedział i znów czule zaczął pieścić moje usta.
Gdy wstał, ja położyłam się wygodnie na środku łóżka i obserwowałam piękną, wyrzeźbioną sylwetkę mojego męża. Był okrutnie przystojny. Chyba doskonale czuł moje spojrzenie na sobie, bo zrezygnował z założenia bielizny i cały nago zaczął iść do drzwi. Jak już miał wychodzić, obrócił się i mrugnął do mnie.
Och, czy kiedyś on przestanie na mnie tak działać?
Póki wyszedł i zamiast mnie dzwonił do pani ginekolog, postanowiłam pobiec do garderoby i znaleźć jakąś seksowną bieliznę. Byłam w ciąży, a nie ze szkła. Uśmiechnęłam się na widok białych, przezroczystych koronek ze słodkimi wstążeczkami. To był jeden z kompletów, który towarzyszył mi podczas podróży poślubnej. Na pewno zadziała.

-Mamy wizytę jeszcze dzisiaj. Za cztery godziny-usłyszałam. Leżałam już rozłożona na łóżku, próbując przybrać jak najbardziej seksowną pozycję.
-To masa czasu. Co my z nim zrobimy?
Przybiłam sobie samej piątkę, gdy tylko otworzył usta i nie miał pojęcia, co powiedzieć.
-O to się nie martw -wyszeptał, a jego oczy pociemniały i błysnęły znajomo.




***




-No dobrze, co tu mamy-uśmiechnęła się moja pani ginekolog, przesuwając sądę z chłodnym żelem po moim brzuchu. Marco siedział tuż obok mnie, trzymając mnie za dłoń. Wszystkie nasze spojrzenia skierowane były na monitor, na którym wyświetlał się powoli jakiś obraz.
Blondyn nachylił się i przytulił moją dłoń do policzka. Poczekaliśmy jeszcze chwilę, aż w końcu lekarka wyraźnie się ożywiła.
-Proszę państwa, wszystko jest w najlepszym porządku. Mamy końcówkę piątego tygodnia. Maluch ma się świetnie, nie widzę nic, co mogłoby nas niepokoić. Niedługo będą się kształtować płuca, a bąbelek zacznie przybierać kształtów dziecka. Chcą państwo zdjęcie?
-Tak-odpowiedziałam od razu, zaczarowana obrazem na ekranie. Bąbelek, to był dokładnie śliczny, mały bąbelek. Nasze dziecko...
-Kocham cię-szepnął Marco i nachylił się, by pocałować mnie opiekuńczo w głowę.
-A ja ciebie. Dobrze się czujesz?
-Myślałem, że nie mogło być lepiej, gdy powiedziałaś mi o teście.. Jest.
Pani doktor uśmiechnęła się i podała mi ręcznik papierowy do wytarcia się. Już słyszałam brzęczenie drukarki, która właśnie drukowała zdjęcie naszego maluszka. Pewnie poczekamy jeszcze z tą informacją, żeby powiedzieć Marisie, ale miałam nadzieję, że będzie równie szczęśliwa co my. Dwójka tak cudownych dzieci... Naszych dzieci.
-A jak pani się czuje? Wymioty? Zawroty głowy?
-Nie wymiotuje, reaguje mocniej na intensywne zapachy. Ma odrobinę większe piersi i zdecydowanie bardziej tkliwe, wrażliwsze na dotyk-wyrecytował płynnie Marco.
-Nie mam nic do dodania-roześmiałam się naciągając wyżej bluzkę.
-I drobne wahania nastrojów-dodał.
-Ma pani naprawdę dokładnego męża. Nic tylko pogratulować. Jak będą państwo gotowi, proszę jeszcze usiąść do biurka, omówimy wszystko i rozpiszemy kolejne wizyty. A w kwietniu proszę się szykować na nowego członka rodziny.

Nim przeszliśmy do drugiej części gabinetu, Marco porwał mnie w ramiona i czule przytulił do swojej piersi.
-Będzie silne i zdrowe. To jest najważniejsze. Nie nastawiaj się na chłopca, nawet z dwiema dziewczynami damy sobie radę.
-Z pewnością. Jestem dobrym obrońcą na boisku. W życiu też będę, kupimy jeszcze psa do odganiania adoratorów, jeśli i druga odziedziczy urodę po mamie.
-Kochany-uśmiechnęłam się i krótko musnęłam jego usta.
Złapaliśmy się za ręce i ruszyliśmy do drugiej części gabinetu, gotowi na przyjęcie wszystkich zaleceń i broszurek. Może i już byliśmy oczytani, a książki dla rodziców stały w naszym gabinecie na półkach, lecz takich ulotek nigdy za wiele.




~Obecnie~


Informacja o mojej drugiej ciąży sprawiła, że oboje czuliśmy się, jakbyśmy fruwali gdzieś w chmurach, a świat, który jeszcze jakiś czas temu wydawał się nam smutny i bez przyszłości w ogóle nie istniał. Mieliśmy zdjęcie naszego małego bąbelka i nie mogliśmy przestać się na nie patrzeć. Znów będziemy rodzicami, a Marisa będzie miała rodzeństwo. Nie mieliśmy pojęcia, jak na nie zareaguje, jednak sądząc, że ostatnio chciała lalki bobasy, taka żywa lalka sprawiłaby jej mnóstwo radości i z pewnością pomagałaby nam w opiece, nawet jeśli była sama małym, słodkim bąbelkiem.
W samochodzie rozmawialiśmy o tym, kiedy podzielimy się tą cudowną informacją a naszymi bliskimi. Chociaż wszystko było w jak najlepszym porządku z ciążą, a ja nie miałam już żadnych obaw, że poronię, czułam się dwa razy silniejsza, pewniejsza i świadoma tego, że to maleństwo przyjdzie zdrowe i uśmiechnięte na świat, już na początku kwietnia, to wolałam jeszcze zaczekać z tą informacją. Marco z kolei tak rozpierała energia i najlepiej oddzwonił by już w tamtym momencie wszystkich, których miał zapisanych w kontaktach w telefonie, włącznie z Zorkiem, trenerem Favré i swoim fizjoterapeutą. Nauczyliśmy się jednak w naszym związku kompromisów. Postanowiliśmy trzy tygodnie zostawić jeszcze tą informację dla siebie, cieszyć się nią i mieć na uwadze to, jak się czuję i czy wszystko układa się w porządku.

Pewnych rzeczy wciąż się uczyliśmy i czasem to, co wydawało się opanowane, wcale takie nie było. Wystarczyło tylko, że od lekarza dojechaliśmy pod dom Mario i Ann, żeby odebrać naszą córkę.
Zastaliśmy ją bawiącą się z pieskiem w ogrodzie i całą umorusaną truskawkami. Poprosiła nas, żebyśmy poczekali jeszcze z powrotem do domu, więc razem z naszymi przyjaciółmi usiedliśmy w salonie przy szklance wodny z cytryną. Patrzyliśmy na siebie z Marco, posyłając uśmiechy. Żeby nie zacząć chichotać, upiłam łyk wody. To był tak szczęśliwy moment, że nie mogłam przestać się uśmiechać. Pamiętam jak gdyby to było teraz, że Marco jedynie spojrzał na swojego przyjaciela siedzącego na przeciwko i powiedział "Spodziewamy się dziecka".
Uśmiech Mario jeszcze bardziej się poszerzył, w ciszy spojrzał na Ann, później na mnie, na Marco i znów na swoją żonę.
"My też"-odpowiedział.

To zdecydowanie był dzień, który rozpoczął całą resztę naszych szczęśliwych dni. Marco i Mario nie mogli przestać się obejmować i gratulować, a my z Ann, obie ciężarne, przyszłe mamy zaczęłyśmy obgadywać wszystkie szczegóły związane z naszymi ciążami. Terminy wyznaczone przez naszych ginekologów różniły się zaledwie pięcioma dniami. Nasze maleństwo miało przyjść na świat szybciej, jednak kto wie? Może i po części decyzja już zapadła, lecz to słodkie maluchy, znajdujące się pod naszymi sercami, miały ostateczną decyzję w tym temacie.

Reszta dni minęła tak szybko. Marco grał i jako wzorowy kapitan strzelał bramki, dając przykład młodszym zawodnikom. Ja byłam w domu z Marisą, gdy spała, a Marco nie było, rozpisywałam plany diety i dla nas i dla swojego teścia, przy okazji tworząc listy zakupów. Nie mogłam za dużo sprzątać, to było zalecenie mojego męża. Był moją podporą i nawet gdy przychodziły gorsze dni, zawsze był przy mnie, parzył mi herbatki i plótł warkocza. Nie wymiotowałam jak to było przy Marisie, jednak czasem po prostu nie mogłam wstać z łóżka i nie było w tym nic złego. Blondyn robił śniadanie, zajmował się Marisą, kilka razy zabrał ją ze sobą na trening. Marisa była taka grzeczna, że aż ciężko było mi w to uwierzyć. Swój bunt przechodziła bardzo łagodnie, my też się trochę dostosowaliśmy i pozwalaliśmy jej na więcej samodzielności, choć to skutkowało częstszym praniem. Uśmiech dziecka i jego szczęścia były jednak tego warte. Mieliśmy nadzieję, że będzie fantastyczną siostrą i doskonałym przykładem do naśladowania. Wieść o rodzeństwie bardzo ją ucieszyła, jednak powiedzieliśmy jej o tym stosunkowo wcześnie i nie mogliśmy się opędzić od cogodzinnych pytań "Czy już?" lub "Kiedy dzidzia?". Z czasem jednak zapomniała o tym zupełnie i zajęła się swoimi rzeczami. To my jej przypominaliśmy o tym, gdy rysowaliśmy wspólnie rysunki naszej rodziny. A ja rosłam, brzuszek stawał się coraz bardziej widoczny. Marco każdego dnia gładził mnie po nim, całował i zamieniał kilka zdań z naszym maluszkiem. Opowiadał mu, jak bardzo go kochamy i jaką ma wspaniałą siostrę.
Gdy tylko poznaliśmy płeć, jak szaleni pobiegliśmy do sklepu dziecięcego po śpioszki, buciki, małe czapeczki i rękawiczki. Wieczorami szukaliśmy imion i pytaliśmy naszego synka, które mu się podoba i które by do niego pasowało. Nowe zdjęcia z USG przedstawiały już prawdziwego, małego człowieczka. Sam moment, gdy poznaliśmy płeć był bardzo wzruszający. Łzy stanęły w oczach Marco, całował moją dłoń i patrzył, jak nasz maluch próbuje chwycić pępowinę i wymachuje rączkami. Po kopniakach, z jakimi zamierzałam się na co dzień, nie było innej opcji niż ta, że nasz chłopczyk zastąpi pewnego dnia tatę na boisku. I pozycja na pewno nie była tą na bramce.
Okazało się, że Mario także będzie mógł ze spokojem pójść na piłkarską emeryturę, a duet Götzeus nie przejdzie tak szybko do historii. Mały Lennard Götze na szczęście oszczędzał swoją mamę, nie celował w żebra jak jego przyszły kolega, jedynie gdy tata Mario zagadywał go i stukał dłonią w brzuch swojej żony, on odwdzięczał się serią kopnięć. Nasz synek już chciał biegać. Dostałyśmy z Ann zakaz od naszych mężów porównywania się do siebie. Przyznałyśmy im rację, każda z nas miała inny organizm, kiedy brzuszek Ann był maleńki, ja w tym samym czasie płakałam przez burzę hormonów dlatego, że nie mieszczę się w żadne spodnie, a gumki od getrów mnie okropnie uwierają. Ciąża każdej z nas przebiegała prawidłowo i na tym się skupiłyśmy. Wymieniałyśmy się za to pomysłami na wystrój pokoju dla maluszka, pokazywałyśmy sobie nasze zakupy, we czwórkę udaliśmy się do sklepu z wózkami, Mario i Marco wybrali maxi cosi. Fakt zostania ojcem, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżył. Mieli jeszcze więcej wspólnych tematów do rozmów i debat. Mario przyjechał do nas, by pomóc Marco pomalować pokój i poskładać mebelki do pokoju. Marco odwdzięczył się mu tym samym kilka dni później. Dla uczczenia ukończenia pracy, obaj panowie spędzili razem wieczór przy konsoli z wielką ilością chipsów, piwa i pepsi na stole. Należało się im, byli niezawodni i bardzo się starali. Do pokoju synka wybrałam kolor złamanej bieli, a na ścianie, przy której stało maleńkie łóżeczko, położyliśmy tapetę w jasnozielone geometryczne wzory. Kupiliśmy też wygodny fotel do karmienia i małe rozkładane łóżeczko, które miało stać przez kilka pierwszych tygodni życia przy naszym łóżku. Chcieliśmy mieć go blisko i w razie potrzeby być cały czas przy nim. Z pewnością czekało nas wiele pracy przy takim maluszku, ale byliśmy przekonani o tym, że nie zapomnimy o żadnym dziecku i nigdy, przenigdy, żadne nie poczuje się zaniedbane czy gorsze. Może i to będzie jazda bez trzymanki, ale na to byliśmy gotowi i niczego innego nie chcieliśmy.



~Retrospekcja~


To był dzień jak co dzień. Niesamowity i pełen niespodzianek, chociaż budząc się o świcie, wcale nie myślałam, że będzie aż tak wyjątkowy. Za trzy dni miał przyjść nas świat nasz synek i ze spokojem oczekiwałam tego dnia. Dzisiaj Marco miał mieć trening w południe, a jutro Liverpool przyjeżdżał do Dortmundu na rozegranie meczu w Lidze Mistrzów. Jürgen z Ullą już zapowiedzieli, że odwiedzą nas i uściskają na odwagę przed wielkim dniem i bardzo na to czekałam. Choć obudziłam się tak wcześnie, Marco nie było już w łóżku. Może był w toalecie? Albo bawił się z Marisą? Te myśli sprawiły, że zostałam w łóżku w wygodnej pozycji i głaskałam się po swoim olbrzymim brzuchu. Był jeszcze większy, niż gdy byłam w ciąży z Marisą. Tym razem do wyprawki spakowałam i mniejsze i większe ubranka, w razie gdyby nasz chłopczyk okazał się większy niż zakładaliśmy. Przez ostatnie dni był bardzo spokojny, mogłam odpocząć i nacieszyć się urokami ciąży. Marco kilka razy dziennie przytulał się do brzuszka i rozmawiał z synem, opisywał mu nawet taktykę Borussii i obecną sytuację w tabeli oraz o świeżo odkrytych talentach, które Borussia ma ochotę zakontraktować. Nasz syn będzie ekspertem. Nie zapomniał i mnie i każdego dnia podkreślał, że jestem piękna i bardzo mnie kocha. Te słowa dodawały mi mnóstwo sił. Bardzo długo też nie rezygnowaliśmy z seksu, nawet nie wiedziałam, jak bardzo mój stan sprawi, że moje ciało będzie reagowało intensywniej na każdy ruch i bodziec. Gdy chciałam się zważyć, trochę przytłoczona tym, jak wielka robota na siłowni będzie mnie czekała po porodzie, Marco wszedł do łazienki, ostrożnie wziął mnie na ręce i zaniósł do łóżka. Tak pokazał mi, że niezależnie od cyferek, dla niego będę boginią. Te słowa utkwiły mi w pamięci i do samego końca, nawet gdy już ból był tak nieznośny i jedynym naszym zbliżeniem w łóżku poza pocałunkami był masaż pleców, wciąż czułam to, że byłam naprawdę boginią.


-Dzień dobry-powiedziałam leniwie, schodząc ze schodów na dół. Poprawiłam swój miękki szlafroczek, który miło przylegał do mojego ciała. Nie miałam nawet żadnej bielizny pod spodm, w futerkowym szlafroku było mi najlepiej, nic nie cisnęło, nie drapało ani nie wpijało się.
-Mama!-ucieszyła się Marisa i przybiegła do mnie już ubrana w jeansową spódniczkę, czarne rajstopki w serduszka, małe butki i cienki sweterek. Schyliłam się ociężale i przytuliłam ją do siebie.
-Już taka ubrana?-zdziwiłam się i potrząsnęłam jej jednego kitka, który tata jej zawiązał na boku. Zachichotała i jeszcze mocniej objęła moją szyję. -Oj, tak się przez nic mój żuczek stęsknił?
-Tak-potwierdziła. Spojrzałam przez ramię na Marco, który obserwował całą sytuację. W rękach miał przygotowany jej maleńki plecaczek, w którym zwykle nosiła małą przytulankę, trzy kredki i dwie muszelki, które znalazłyśmy podczas naszych pierwszych wakacji we trójkę.
-Jedziecie gdzieś?-zapytałam, spoglądając na blondyna. Jednak to moja córka pośpieszyła z wytłumaczeniem.
-Do dziadka i babci.
-I co tam będziesz robić?
-Rysować, jeść.. Pływać!
-Pływać u dziadka i babci?
-Tak!-roześmiała się na cały głos i podskoczyła trzy razy w miejscu. -W wannie.
-Ach w wannie będziesz pływać. Tylko żeby dziadek albo babcia cię pilnowali!
-Dobrze. A jak dzidzia?
Położyła obie rączki na moim dużym brzuchu i pogłaskała go tak, jak uczył ją to robić tata. Po pogłaskaniu przyłożyła do niego ucho i nasłuchiwała chwilę.
-Dzidzia jest bardzo spokojna. Jeszcze nie kopie, może zbiera siły, żeby już się urodzić?
-Taak!-pisnęła radośnie i objęła mnie szybko, po czym w podskokach pobiegła do taty. Łapiąc go za ręce zaczęła skakać i cieszyć się. -Dzidzia! Dzidzia!
Z uśmiechem podniosłam się i podeszłam do mojego ukochanego męża, pocałować go na przywitanie.
-Wyspałeś się chociaż?
-Oczywiście -odpowiedział z uśmiechem. Chyba pierwszy raz od dawna mieliśmy całą przespaną noc, nie musiałam go budzić, by pomógł mi się przełożyć, albo rozmasował mi plecy, czy po prostu przytulił. -Tata przyjeżdża po Marisę i pojedzie z nim. Spędzimy razem poranek.
-Brzmi świetnie. Zrobię nam śniadanie. Chyba, że jadłeś?
-Nie, czekałem na ciebie. Dziadek właśnie przyjechał, to zaraz ci pomogę.
-Naleśnik z dżemem i nutellą. I kakao. Och, jakie życie jest piękne.
-Słodkie-zaśmiał się. Cóż, naprawdę miałam wyjątkowe zapotrzebowanie na cukier, a nawet dużo cukru. Dla synka wszystko, to wcale nie było tak, że to ja chciałam się objadać słodyczami.
Thomas wszedł do domu, żeby przywitać się ze mną.

-Wyglądasz kwitnąco! Czy dobrze się czujesz?-zapytał obejmując mnie ostrożnie i ucałował w oba policzki.
-Bardzo. Twój wnuk daje mi odpocząć, ale nie zmieniła się sprawa z moim wiecznie byciem głodnym.
-Och, to naturalne. Mogę?-zapytał, spoglądając na mój brzuch. Zasmiałam się i kiwnęłam głową. Położył delikatnie dłoń i zmarszczył brwi. -Chyba mój wnuk jeszcze śpi.
-Całe szczęście dla mnie. Twoja wnuczka jest za to bardzo żywotna i pełna energii.
-I dlatego to zamierzam wykorzystać. Nie martwcie się o nic, cieszcie się chwilowym spokojem jaki macie. Już niedługo!-roześmiał się głośno, jak miał w zwyczaju i poszedł do Marisy, która już przebierała nóżkami z ekscytacji na myśl o dniu z dziadkami, którzy ją uwielbiają i pozwalają absolutnie na wszystko, a już na pewno dziadek Thomas. Urobiła go jak mało kto, nawet Mia tak nie rozmiękczyła serca dziadka.
-Papa, mami!
-Pa, córeczko. Bądź grzeczna i słuchaj się dziadków.
Pomachaliśmy im, gdy odjeżdżali spod naszego domu. Wróciliśmy do środka i tym razem mogliśmy powtórzyć pocałunek na dzień dobry. Ten był tym razem dużo dłuższy i pewniejszy.
-Gdyby nie okoliczności, powiedziałabym ci, że nie mam nic pod szlafrokiem, korzystajmy, że jesteśmy sami, a czas śniadania spożytkujemy w inny sposób.
-Mhmm... Ale jesteś w ciąży...
-Nie mam nic pod szlafrokiem, ale śniadanie marzy mi się bardziej niż dobry seks.
-Nie wiem czy mam być urażony, czy cieszyć się, że dopisuje wam apetyt.
-Jak uważasz-zaśmiałam się i musnęłam ustami jego bark.
-Kocham jadać z tobą śniadania, a potem rozmawiać z tobą i z naszym synem i się śmiać na kanapie przed telewizorem, na który i tak nie zwracamy uwagi...
-Ja też. Plan mamy, proponuję go zacząć realizować. Naleśniki.
-Może chociaż jakieś owoce? Coś zdrowego?
-Nie, dżem i nutella.
-Będzie ci niedobrze.
-Niedobrze to będzie, kiedy nie zjem naleśników z dżemem i nutellą-stwierdziłam i poczłapałam powolnym krokiem do kuchni. W takich sytuacjach chciałabym mieć już synka obok, nawet nie mogłam dosięgnąć blatu i było mi bardzo niewygodnie.
-Zrobię ciasto, pokroisz banana i kiwi?
-Tak, wyjmę z lodówki nute..
-Banan i kiwi, księżniczko.
Przez kilkanaście sekund biliśmy się na spojrzenia, on jednak miał tak piękne oczy i tylko odrobinę bardziej je zmrużył, a ja zaczęłam się już ślinić i byłam bliska zaproponowania pójścia na górę.
-Kiwi, banan ale z nutellą.
-Oczywiście -zgodził się z uśmiechem.
Wspólnie przygotowaliśmy śniadanie, zjedliśmy je na kanapie. Wypiliśmy herbatę, rozmawialiśmy i zagadywaliśmy nasze maleństwo. Zadzwoniliśmy też kontrolnie do dziadków, lecz tylko otrzymaliśmy informację, że są na spacerze i przeszkadzamy. A więc korzystaliśmy z ostatniego czasu we dwójkę i nie martwiliśmy się o nic.

-Boli cię coś?-zapytał, otaczając mnie ramieniem, gdy położyłam się na nim. Mogliśmy mieć i najdroższą i najwygodniejszą kanapę świata, jednak na Marco leżało mi się najlepiej.
-Skurcze przepowiadające. Może wezmę ciepły prysznic, zawsze wtedy ustępują.
-Chodźmy więc, pomogę ci.
-Pocierpię jeszcze trochę, wolę poleżeć.
-Nawet jak cię zaniosę?
-Nawet. Jestem jakaś zmęczona.
-Zaśniesz?
-Nie. Nie dam rady, może czekolada zadziałała na mnie pobudzająco.
-W nutelli nie ma czekolady.
-Dlatego nigdy jej nie lubiłam. Może po ciąży znów przestanę ją lubić. Pierwszą rzeczą po powrocie ze szpitala będzie wyrzucenie całego słoika.

Marco uśmiechnął się i przeczesał palcami moje włosy. Poprawiłam się, żeby było mi wygodniej i zamknęłam oczy. Niestety nie było mowy o spaniu, skurcze trochę to utrudniały.

Szybko nastało południe i Marco musiał już wychodzić z domu, żeby zdążyć na trening.
-Spakowałam ci torbę..
-Jak skurcze?
-Zaraz idę pod prysznic. Poradzę sobie-uspokoiłam go, chociaż pewnie i tak zrezygnuję z tego, bez jego pomocy bałam się brać prysznice. Czułam się jak słonica i jego pomocna dłoń pomagała mi zawsze złapać stabilność. Oczywiście mogła też mnie przytulać, masować lub też myć gąbką. Samotne prysznice były bez sensu.
-Muszę zadzwonić...
-Zadzwoń w drodze przez głośnomówiący.
-Chwila tylko-stwierdził i zniknął z telefonem w ręku w gabinecie. Jego rozmowa okazała się znacznie dłuższa i już wiedziałam, że niezależnie jak szybko pojedzie, spóźni się.
Gdy tylko wyszedł z pokoju i miałam go uświadomić, stanął pewnie i wrzucił torbę do szafy.
-Co się dzieje?
-Nie jadę na trening. Zostaję z tobą dzisiaj.
-Czemu?
-Coś jest inaczej, widzę i czuję to.
-Jeszcze nie ma terminu..
-Mam przeczucie, po prostu. Jestem usprawiedliwiony na treningu i nie ma żadnego problemu. Nie cieszysz się? Po prostu pobędziemy trochę razem.
-Nie będzie żadnych problemów? Zagrasz jutro?
-Jestem kapitanem, beze mnie ten mecz nie ma sensu.
-Synu nie słuchaj tego -westchnam ze śmiechem, łapiąc się za brzuch.
-Po prostu tata jest najlepszy- stwierdził, odsłaniając poły szlafroka. Pocałował mój brzuch, a później czule pocałował mnie w usta. -Jak skurcze?
-Są. Muszę usiąść na chwilę.
-Przygotuję prysznic-odpowiedział spokojnie, obserwując mnie uważnie. Dopiero gdy wygodnie i bezpiecznie usiadłam, on pobiegł na górę. Skurcze nie ustępowały i były wyjątkowi paskudne. Takich nie doświadczyłam nawet z Marisą, tamta ciąża wyglądała zupełnie inaczej, jakby to nie była moja ciąża. Teraz wszystko poszło tak bezstresowo, że aż ciężko było mi w to uwierzyć. Marco starał się jeszcze bardziej, żeby mnie nie zdenerwować, choć ja potrafiłam się rozpłakać na smugi, które zostawił po myciu okna, a dzień później, na deszcz, który znów na nie napadał i nie było przejrzyste. Ale on miał stalowe nerwy. Zawsze uspakajał mnie, całował i przytulał. O tym marzyłam, gdy byłam w pierwszej ciąży, myśląc, że to nierealne. Teraz rzeczywistości była dużo piękniejsza niż w moich snach. Byliśmy najszczęśliwszą rodzinką na świecie. Już niedługo z dwójką wspaniałych dzieci. Dom był naszym azylem, naszą ostoją, przepełnioną miłością, przyjaźnią, zaufaniem, cierpliwością, nadzieją i dobrocią. Marco zasadził w ogrodzie jabłoń. Przyjęła się i czekaliśmy, gdy rozrośnie się i wyda pierwsze owoce. Zbudować dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna. Może kiedyś Marco by mnie wyśmiał, gdybym mu powiedziała, że to zrobi w przyszłości. Teraz każdego dnia wiedziałam, że jest szczęśliwy i dumny z siebie, ze mnie i naszych dzieci.

Marco zbiegł po schodach, postawił coś większego za kanapą i podszedł do mnie. Wyglądał inaczej. Miał na sobie ciemne spodnie jeansowe i rozpinania czarną koszulę. Włosy delikatnie, może z pośpiechu i braku czasu, przeczesał żelem. Wyglądał pięknie, taki przystojny mąż!
Ukucnął przede mną, a wtedy zrobiło mi się goręcej, rumieńce wyszły na moje policzki i zaczęłam oddychać przez usta.
-Nie kąpiemy się razem?-zapytałam.
-Nie tym razem-powiedział, podnosząc po kolei moje nogi i przełożył przez nie moje najwygodniejsze, ciążowe, bawełniane majtki.
-Co zaplanowałeś?
-Na razie cię ubrać. Dlaczego tak oddychasz?-zapytał, jedną ręką naciągając moje legginsy, drugą złapał mnie za dłoń z choć jakoś dziwnie położył kciuk na moim nadgarstku.
-Cóż, może i mamy już spory staż, ale wciąż reaguję na takiego przystojniaka w moim otoczeniu.
Marco uśmiechnął się. Puścił moją dłoń i pomógł mi podnieść biodra, żeby założyć do końca obie rzeczy.
-Możesz założyć sama górę?
-Jasne. Marco? Coś się dzieje?-zapytałam niepewnie, widząc jego bardzo skupioną, ale też niespokojną minę.
-Wszystko dobrze, księżniczko. Muszę jeszcze zadzwonić.

Wyszedł z salonu do gabinetu i zamknął się w nim. To zachowanie trochę mnie zaniepokoiło. Zrzuciłam szlafrok na kanapie, wzięłam w ręce górę bielizny i bluzkę i poszłam do drzwi gabinetu, żeby może odrobinkę podsłuchać, ubierając się w tym samym czasie.
"Ciężki oddech od rana, teraz przez usta. Puls lekko przyspieszony."
Myślałam przez chwilę, że mówił o sobie, lecz potem zorientowałam się, że ja naprawdę muszę oddychać przez usta i strasznie ciężko mi to przychodzi. Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Marco siedział na rogu dębowego biurka, zdziwił się moim widokiem tutaj, jednak uśmiechnął się i wskazał mi na fotel w rogu pokoju.
-Nie wiem-powiedział do telefonu i raz jeszcze wskazał mi na fotel. Tak, tam stał fotel, Marco, a ja, tak jak on, chciałam stać i się dowiedzieć, co tak właściwie się dzieje. -Za jakieś pięć minut. Dobrze, dziękuję.
Wreszcie przestał rozmawiać, podniósł się z biurka, włożył telefon do tylnej kieszeni spodni i podszedł do mnie. Złapał mnie za obie dłonie i przyłożył je sobie do serca. On też miał przyspieszony puls.

-Co tu się dzieje? Nie ukrywaj nic przede mną.
-Nie zamierzam. Posłuchaj, skarbie. Musimy pojechać do kliniki-powiedział bardzo wolno i spokojnie. Jego serce wcale nie zapewniło mnie o jego spokoju.
-Dlatego, że oddycham przez usta? Po prostu ciężej mi się oddycha. Pamiętasz? W piątym miesiącu też tak miałam.
-Pamiętam, ale teraz mamy dziewiąty-uśmiechnął się. -Obiecujesz, że nie będziesz się stresować ani panikować?
-Obiecuję?
-To pytanie?
-Nie. Po prostu. Obiecuję-powtórzyłam, tym razem bardziej skupiając się na intonacji głosu. Moje dłonie pozostały na jego sercu, przyciskane przez lewą dłoń. Prawą dłonią sięgnął mojego policzka i delikatnie go pogładził, tak czule, jakby mnie całował.
-Pojedziemy do kliniki, ponieważ zaczął się poród. Jestem przy tobie i nie opuszczę ani na krok.
-Ale termin..
-To nic. Już jest czas. To nie są skurcze przepowiadajace, widzę, jak sprawiają ci coraz więcej bólu. W salonie stoi już wyprawka i maxi cosi dla naszego chłopczyka.
-O mój Boże... Ja rodzę. Ale ja nie wiem jak! Nie pamiętam nic z tych cholernych książek!
-Takie rzeczy się czuje. Jesteś kobietą, jesteś mamą. Masz instynkt. Na pewno sobie poradzisz. Pamiętasz? My razem. My możemy wszystko. Zaprowadzę cię do samochodu. Nie płacz, nie bój się...

Po moich policzkach faktycznie spływały łzy, chociaż nie wiedziałam dokładnie, z jakiego powodu. Marco scałował je wszystkie, gdy usiadłam w samochodzie.
-Przepraszam za te okna.. I za wszystkie głupstwa, które opowiadałam. Wcale nie jesteś najgorszym leniem świata, po prostu zapomniałeś o wannie, gdy cały dom był posprzątany na błysk.. Tak bardzo przepraszam! Tak cię kocham i jestem z ciebie dumna..

Marco zaczął się głośno śmiać widząc moją histerię i zapłakane oczy. Schylił się i otoczył mnie swoimi ramionami.
-Wiem to wszystko. Przyrzekam, że ani raz w naszym życiu w to nie zwątpiłem. Jesteś w ciąży, to normalne. Ale już nie mam ochoty myć okien, tobie wychodzi to znacznie lepiej, więc pozwólmy już małemu przyjść na świat, dobrze?
-Tak..-pociągnęłam nosem i pokiwałam głową. Marco jeszcze chichocząc pod nosem pobiegł do domu po to, co przygotowaliśmy. Ja doszukałam się chusteczek w schowku i nie omieszkałam z nich skorzystać. Skurcze, choć nie występowały jeszcze tak często, były znacznie silniejsze. Nie miałam pojęcia, skąd on wiedział, że właśnie zaczął się poród, kiedy nawet ja tego nie wiedziałam. Może było coś nie tak z moim instynktem macierzyńskim? Nie, nie. Bez paniki.

Marco bardzo szybko wrócił, wrzucił nasze rzeczy na tylne siedzenia i ruszył naszym Astonem prosto do prywatnej kliniki, w której już cały personel został postawiony na nogi, żona najważniejszego klienta właśnie rodziła. Nie wiedziałam, ile Marco zapłacił im za poród, nawet nie chciałam, jednak gdy tylko zjawiliśmy się na podjeździe, zaczęto nas traktować jak króla i królową. Ochroniarz zapewnił, że bezpiecznie zaparkuje nasz samochód i niezwłocznie po tym zwróci nam kluczyki. Pielęgniarka zajęła się wyprawką i już pobiegła do mojego pokoju, żeby ją tam zanieść. Inna pielęgniarka kazała mi usiąść na wózek i zawiozła mnie do naszej sali. Marco jak obiecał, cały czas był przy mnie i trzymał mnie za rękę. Chociaż był bardzo skupiony i gdzieś pogrążony w myślach, zawsze, gdy na niego spoglądałam, on się uśmiechał ciepło, czasem też schylał się do mojej dłoni, by pocałować jej wierzch.
Nie przypuszczałam, że sala jednocześnie porodowa jak i ta, w której miałam leżeć, będzie wyglądała jak pokój hotelowy. Mieliśmy wielką łazienkę, otwieraną przez wielkie, przeszklone, przesuwne drzwi. Gdy byłam kładziona na łóżku, wpatrywałam się w wielką wannę. Ciekawe, czy z hydromasażem?
Pani doktor już czekała. Wszystko tak szybko się działo. Pielęgniarki przemykały tuż obok jak na przejściu dla pieszych w Szanghaju. Gdy tylko powiedziałam to na głos, uważając za śmieszne, ich liczba została zmniejszona do minimum, żeby zapewnić mi jak największy komfort. Miałam nadzieję, że nie poczuły się urażone. Zostałam przebrana w szpitalną piżamę, na mój brzuch została zamontowana opaska, która mierzyła tętno moje i dziecka. Oboje mieliśmy się fantastycznie. Nawet Marco się trochę rozluźnił, gdy usłyszał pikanie, które odzwierciedlało uderzenia serca naszego syna. Nie spodobało mi się tylko, że zaoferowali mu obiad, deser, przekąskę a nawet szampana. Mnie jedynie woda.
-Chcę szampana-stwierdziłam, patrząc poważnie na pielęgniarkę. Czy z królowej stałam się jakimś więźniem w lochach, karmionym chlebem i wodą? Och, chleb. Nawet pół kromki chleba mi nie zaproponowano.
-Niestety nie mogę tego pani podać-powiedziała speszona pielęgniarka. -A dla pana?
-Poproszę wodę.
-Marco, zjedz coś. To będzie długi i ciężki dzień.
-Nie chcę, kochanie. Wystarczy mi woda-powiedział z uśmiechem. Przewróciłam oczami i spojrzałam na trochę pogubioną, młodą pielęgniarkę.
-Niech pani przyniesie dla niego wodę, zieloną herbatę i kilka batoników zbożowych, jak macie z chia i żurawiną to będzie idealnie. Dla mnie też wodę. To wszystko.
-Oczywiście-dygnęła i wyszła pospiesznie z sali, pozostawiając nas samych.
-Nie obraziłabym się, gdybyś zjadł normalny, ciepły obiad.
-Wiem. Kocham cię.
Telefon Marco się rozdzwonił, przerywając nam chwilę samotności. On jednak odrzucił połączenie, spojrzał na sms i wyłączył telefon.
-Kto to?
-Mario. Nie ma mnie na treningu, więc mi robi spam. Chyba, że powiedział mu o tym Zorc, to wtedy wie.
-Naprawdę już wtedy wiedziałeś?
-Odkąd zaczęłaś schodzić po schodach, byłaś jakaś inna. Czytam w tobie jak w książce, kochanie.
Przystawił bliżej krzesełko do mojego łóżka i wtulił się w moje ramię i piersi, które już były tak napęczniałe i bolące, że miałam nadzieję, że nasz synek jak najszybciej przyjdzie na świat i będę mogła go wreszcie nakarmić. Marco mówił, że też jest chętny, jednak wolałam to pozostawić bez komentarza.

Po dwóch godzinach skurcze były już tak silne, że znów zbiegło się pół personelu do mojego pokoju. Nikt nawet nie prosił Marco, żeby się przesunął, czy też odszedł na bok, pozwalając im pracować. On był nieusuwalną częścią i trzeba było go brać pod uwagę. Do łóżka zamontowano stelaż na nogi, pielęgniarka przyniosła jeszcze więcej wody, gdybym potrzebowała.
Później był moment, że znowu większość osób opuściła pokój. Została pani doktor i dwoje dodatkowych lekarzy, którzy sprawdzali moje tętno i ustawienie dziecka. Wbrew moim obawom, nie było żadnych komplikacji. I chociaż było ciężko, nawet bardzo, a ból był tak wielki, że nie umiałam tego opisać, miałam gdzieś w sobie skryte pokłady siły. Chciałam jak najszybciej pomóc naszemu dziecku przyjść na świat. Miażdzyłam dłonie Marco swoim żelaznym uściskiem. On co chwila ocierał mi łzy i pot z czoła. Jak mantrę powtarzał "Jeszcze trochę, jesteś silna, dasz radę, kocham cię, jestem z ciebie dumny".

-Rosalie, ostatni raz. Cała siła idzie na ten skurcz-powiedziała pewnie moja położna. Kiwnęłam słabo głową. Marco przybliżył się do mnie, położył moją dłoń na swoim policzku i patrzył w moje oczy z wielkim podziwem i miłością.
-Masz jeszcze siłę. Masz ją, kochanie.
-Ty jesteś moją siłą.
-Więc dla mnie. Pokaż mi to -uśmiechnął się zawadiacko, rzucając mi wyzwanie. Nie myślałam, że podczas porodu przyjdzie mi się śmiać. Kiwnęłam głową i zacisnęłam z całych sił zęby, czując kłujący impuls, przeszywający na wskroś całe moje ciało. Nie pamiętałam dalej nic. To jak kilka sekund wycięte z mojego życia. Ktoś coś mówił, ktoś zaczął natarczywie całować mnie po całej twarzy, mocząc ją wielkimi łzami. I ktoś zaczął bardzo głośno płakać. Ten płacz. Moje serce tak szybko biło i tak głośno, że prawie zagłuszało płacz dziecka. Marco odszedł. Marco?

-Marco..-szepnęłam, zdezorientowana. Spojrzałam przed siebie i tam go znalazłam. Nachylał się gdzieś, uśmiechał się, a jego oczy tak lśniły, tak jasno tak pięknie... Słońce mogło być jedynie marnym cieniem jego oczu. Zrobił coś i wyprostował się. Czy właśnie przeciął pępowinę? Płachta, która była zarzucona na moje nogi, zasłaniała mi cały obraz.
-Marco-powtórzyłam cicho. Spojrzał na mnie z wielką miłością, powiedział coś tak cicho, jednak ten ruch ust znałam doskonale. "Kocham cię". W tym czasie rozpiął swoją koszulę na zatrzaski dwoma, sprawnymi ruchami i rzucił ją niedbale na bok. Podbiegła po nią od razu pielęgniarka i gdzieś ją zaniosła. Oby nie okazała się jego fanką i nie do swojego domu. Patrzyłam na mojego męża i czekałam, i czekałam... W końcu pani doktor podała mu maleńkie zawiniątko, owinięte w biały materiał. Blondyn słuchał uważnie, co ma zrobić. Ostrożnie wyciągnął ręce, a później przytulił zawiniątko do swojej piersi. Na chwilę zamknął oczy. Na jego policzku znów pojawiła się mała łza, jednak on się uśmiechał. Szeroko, przepełniony szczęściem.

-Ciii-szepnął i delikatnie zaczął się bujać na boki. Płacz ustawał. Płacz dziecka. Naszego synka.
-To on?-zapytałam, nie rozumiejąc jeszcze, co właśnie się stało. Już po wszystkim..
Marco przyszedł do mnie. Zamiast taboretu, przy moim łóżku został postawiony znacznie wygodniejszy fotel. Przysiadł na nim i delikatnie odsunął dziecko od siebie.
-Dziękuję ci za niego. Jest piękny. Dziękuję-szepnął cicho, a potem rozpłakał się. Wcale nie krył tego. Łzy wcale nie były oznaką słabości. -Dziękuję-powtórzył.
Maleństwo, które przytulał, odwróciło główkę w moją stronę. Nasze spojrzenia się spotkały, jego niebieskie oczy sprawiły, że z moich także zaczęły lecieć łzy. Mieliśmy synka. Syn. Ten maluszek, który tak krótki czas temu był małym bąbelkiem, niepodobnym do niczego, poza bańką mydlaną. Teraz był małym, najprawdziwszym człowiekiem. Przytulał się ufnie do swojego taty. Patrząc na niego, widziałam siebie. Miał kształt moich oczu, moje usta.. uszka zdecydowanie miał po Marco. W całym nieidealnym świecie, właśnie on był idealny. Nasze dzieci były najidealniejszymi istotami.
-Theodore-szepnęłam, spoglądając na Marco. Mieliśmy dwa wybrane imiona, postanowiliśmy wybrać je dopiero, gdy zobaczymy naszego synka. Tak samo było z naszą Marisą.
-Pomyślałem o tym samym. Witaj, Theo. Jestem twoim tatą, a to twoja dzielna, najwspanialsza mamusia. U dziadków czeka na ciebie siostrzyczka Marisa, bardzo chciałaby cię poznać i na pewno niedługo nas odwiedzi. Będzie ci tu dobrze, wszyscy bardzo cię kochamy.

Wyciągnęłam dłoń, żeby dotknąć jego małej stópki, którą wystawił sobie na zewnątrz. Był taki cudowny. Pani doktor zajmowała się jeszcze mną, ale zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Miałam swój cud. Mały, największy cud.
-Mogę go wziąć na ręce?-zapytałam niepewnie Marco. Blondyn zaśmiał się, jakbym powiedziała jakiś głupi żart. Podniósł się z fotela i ostrożnie podał mi go, a gdy już leżał, pocałował go w główkę, późnej mnie w policzek.

-Panie Reus, proszę, mokry ręcznik-podeszła do niego pielęgniarka, widząc, że jest cały brudny i umazany krwią i białą mazią. Nie przeszkadzało mu to jednak, obserwował mnie z naszym maleństwem i przypomniał sobie o swoim telefonie, chciał tą chwilę udokumentować na zawsze.
-Dziękuję, ale proszę to gdzieś odłożyć. Mam teraz inne zajęcie.
-Ale... Dobrze, odłożę do miski na szafce.

Patrzyłam na mojego synka, a on na mnie.
-Jest taki podobny do ciebie -powiedział, siadając na brzegu mojego łóżka i objął mnie ramieniem. -Będzie z niego przystojny chłopak.
-Oj będzie-uśmiechnęłam się czule. Był jeszcze taki różowy, jego powieki były lekko spuchnięte, nawet nie został jeż umyty. Ale w ciągu kilku sekund skradł serca swoich rodziców. Najpiękniejszy chłopczyk. Tak bardzo chciałam mieć obok jeszcze Marisę, już nie mogłam się doczekać, gdy ją zobaczę, gdy będziemy razem całą czwórką.

-Jak się czujesz, skarbie? Potrzebujesz czegoś?
-Nie potrzebuję już niczego więcej. Czuję się dobrze, choć wreszcie zaczęło do mnie docierać zmęczenie. Zobacz, ziewa.
-Śpioch jak mama-stwierdził, gdy i ja zaczęłam ziewać. Ucałowałam małego Theo w czoło i w małą rączkę, którą oparł sobie na mojej klatce piersiowej. Tata wziął go z powrotem na ręce i włożył go do specjalnego łóżeczka na kółkach, żeby pielęgniarki mogły go umyć i zbadać, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że to zdrowy i silny chłopak.
Gdy nasz synek odjechał już do innej sali, Marco wytarł swoją klatkę i przyszedł objąć mnie i raz jeszcze ucałować.
-Jesteś najdzielniejszą kobietą jaką znam-powiedział czule.
-Kocham cię, Marco. Nasze życie jest takie piękne... Takie pełne... Żywe.
-Theodore i Marisa.
-I Marco i Rosalie -dodałam, przez co uśmiechnęliśmy się jeszcze szerzej.
-Odpoczywaj, kochanie. Musisz nabrać sił. Czekają nas nieprzespane nocki-roześmiał się, głaszcząc mnie czule po głowie. Pani doktor właśnie odeszła od stołu i poleciła pielęgniarkom zdjąć stelaż i poprosić kogoś o wytarcie podłogi.
-Dobra robota, Rose. Idę do Theo, postaram się jak najszybciej go wam oddać. Jest śliczy. Gratuluję wam obojgu.
-Dziękujemy-odpowiedział za nas Marco i uścisnął dłoń pani doktor.
-Dostaniesz zaraz kroplówkę, już jest po wszystkim, ale proszę jeszcze nie wstawać z łóżka. Powiem kiedy.
-Dobrze, dziękuję.
Lekarka wyszła, żeby zająć się naszym dzieciątkiem. Ja byłam pewna, że jestem w pięknej bajce.
-Śpij, kotku. Mogę zadzwonić do kilku osób?
-Oczywiście. Zajmiesz się naszym synkiem, gdy będę spała?
-Oczywiście-zapewnił z uśmiechem. Pogładziłam go po policzku i pozwoliłam sobie zamknąć oczy. Przyszła pielęgniarka z kroplówką. Okropne wbijanie się w żyłę. Odwróciłam głowę, mocniej zacisnęłam oczy i wtuliłam się w ciepły brzuchu mojego męża. Otoczył mnie ramieniem i uspokajająco zaczął głaskać po głowie.
-A jak ty się czujesz? Przepraszam, że nie zapytałam wcześniej.
-Nie masz za co przepraszać. Chyba doskonale wiesz, jak się czuję. Czynisz mnie najszczęśliwszym facetem na tej ziemi. Nawet nie masz pojęcia, jaki jestem wdzięczny, że ciebie mam.
-Chyba mam pojęcie. Bo czuję taką samą wdzięczność. Dałeś mi więcej, niż kiedykolwiek śniłam. Dałeś mi najcudowniejsze dzieci... Dałeś mi siebie... Tak bardzo cię kocham...

Marco złożył barierkę łóżka i położył się na boku, ledwo wciskając na nie. Nie miałam nawet siły, żeby się przesunąć i zrobić mu więcej miejsca. Nie potrzebował. Objął mnie i pozwolił mnie samej przytulić się do niego jak tylko mogłam.
-Będę tu, dopóki Theo nie wróci. Chyba, że będzie spał jak mama, to zostanę. Nie martw się o nic.
-Nie mam o co. Dobranoc, kochanie. To ja ci za niego dziękuję.
-Mówiłem ci, żebyś już dawno zostawiła w cholerę te zastrzyki. Widzisz jacy jesteśmy szczęśliwi? Nie wrócimy już do nich.
-Kocham cię, ale jesteś nienormalny -roześmiałam się, spoglądając na niego z ukosa.
-Mhmm... Śpij.




~Obecnie~

Ramiona Marco zawsze miały cudowną moc, dawały mi szczęście i bezpieczeństwo. Uwielbiałam wracać wspomnieniami do tamtych chwil. Theodore był taki maleńki, drobny, taki grzeczny. Teraz, gdy tylko patrzyłam na bok, widziałam porysowaną kredkami ścianę i niebieski odcisk jego rączki. Co najbardziej mi się udało w życiu? Z czego byłam dumna? Z każdej jego sekundy.
Jeszcze wczoraj, gdy rozmawiałam wieczorem przez telefon z Marco, był zły, że czas tak szybko ucieka i zabiera nam tyle chwil. Nie mógł zrozumieć, gdy tłumaczyłam mu, że wcale tak nie jest. Czas pozwalał nam odkryć siebie, spędzić kolejne chwile życia tak, jak tylko chcemy. Czas pozwolił dojrzeć nam jako ludziom, jako do szaleństwa zakochanym w sobie małżeństwu, jako rodzicom. Nie żałowałam ani jednej chwili i nie bałam się, co przyniesie każda kolejna. Strach? Może każdy się bał, martwił... Jednak jedyny strach jaki mi towarzyszył to ten o dzieci, o ich przyszłość, o szkołę... Marisa zostawiła swój podręcznik do zerówki, jak więc będzie pracowała dzisiaj w szkole? Może pani nauczycielka pożyczy jej swój? A co, jeśli upomni ją za brak dyscypliny? To nie była jej wina. Musiałam powiedzieć koniecznie o tym Marco. Pewnie zorientował się już, gdy pakował ją wczoraj wieczorem do szkoły. Ulubiony piesek Theodora wciąż leżał koło mnie. Chociaż twierdził, że ma być dla mnie i mnie bronić, martwiłam się, czy może za nim nie zatęskni w nocy i nie będzie płakał.
Spojrzałam na cały kuferek zapełniony listami, było ich już tak dużo, jednak wciąż za mało. Wciąż miałam jeszcze pół ryzy papieru i trzysta długich nabojów do pióra. Czas zdecyduje, który list będzie tym ostatnim.
Rozpromieniłam się, gdy na tablecie wyświetliło się zdjęcie naszej roześmianej, czteroosobowej rodzinki. Odbieranie wideopołączeń było moim nowym talentem. Ostatnio zajęło mi to sekundę, czym ustanowiłam nowy rekord.

-Cześć mamo! Jedziemy do szkoły!-zawołała Marisa, siedząca z tyłu na siedzeniu, obok swojego brata.
-Dzień dobry! Zdążycie? Chyba jesteście trochę spóźnieni!-spojrzałam na całą trójkę podejrzliwie. Marco spojrzał w lusterku na naszą córkę. Jej mieniły się chochliki w oczach. Dopiero teraz zobaczyłam, że miała coś dookoła ust.
-Mari, co ci się stało?
-No, Mariso, powiedz mamie-powiedział rozbawiony mój mąż i puścił mi oko. Czyli miałam się nie martwić.
-Niiic-mruknęła niewinnie i spojrzała się na brata, który był jeszcze trochę zaspany i siedział wpatrzony tępo w przednie siedzenie taty.
-Nie ma nic. Dawaj, dawaj! -zaśmiałam się, widząc jej minę.
-Dorwała się do twojej kosmetyczki. I co ci się spodobało?
-Szminka-przyznała zawstydzona, naśladując brata w machaniu nogami w powietrzu.
-A jaka dokładnie? -dopytał się Marco, zaciskając usta, by powstrzymać śmiech.
-Czerwona-odpowiedziała. Gdy spotkała podejrzliwe spojrzenie swojego taty westchnęła ciężko. -Trwałościowa?
-Trwała -poprawił ją blondyn, spoglądając to na mnie, to na drogę. -Nie mogliśmy jej zmyć. Mówiłem już Marisie, że jest jeszcze za mała na malowanie się. Prawda, że mam rację?

Jeśli oczekiwał ode mnie w tamtym momencie poważnej pogadanki z córką o malowaniu się w jej wieku, był w wielkim błędzie. Wyłączyłam pospiesznie obraz i dźwięk, tak, żebym ich widziała i słyszała, a oni mnie nie. Roześmiałam się na cały głos, nie byłam w stanie tego tak dobrze powstrzymywać jak Marco.
-Mami, coś się zepsuło!-zawołała głośniej Marisa, widząc ciemny ekran na tabelcie ustawionym na desce rozdzielczej.
-Nie musisz krzyczeć, mama cię słyszy, tylko pewnie przypadkowo coś włączyła-usprawiedliwił mnie Marco.
-Mamo, ten przycisk po lewej, ten na dole! Słyszysz?
Zanosiłam się jedynie głośnym śmiechem. Miała buźkę jak maskotka McDonald's. Wzięłam kilka wolnych wdechów, otarłam łezki z kącików oczu i z powrotem przywróciłam funkcję.

-Jestem już, ale ze mnie gapa. Oczywiście, że tata ma rację i trzeba się go zawsze słuchać. Takie małe, śliczne dziewczyki nie muszą się malować.
-No dobrze, nie będę. Jedziemy dzisiaj po szkole do mamy?
-Oczywiście. Będziesz nadrabiała zaległości w podręczniku, który u mnie został.
-Och nie...
-Tak tak. Trzeba pilnować swoich rzeczy.
-No dobrze...-zgodziła się niechętnie. -A pomożesz mi?
-Zawsze.
Na jej buźce znów zagościł szeroki uśmiech. Na moich również. Obrazek ich uśmiechniętych twarzy zostanie mi w pamięci na zawsze.
-A my z Theo przyjedziemy do ciebie jak odwieziemy Mari. Ma dzisiaj na jedenastą do przedszkola.
-A ja też mogę?-zapytała się Marisa, podskakując w swoim foteliku.
-Oczywiście-stwierdził Marco. -Że nie-dodał.
-Tato noo..
-Nie mówi się "no".
-No, no, no, no, no...-zaczęła nucić pod nosem moja kochana dziewczynka, rzucając pioruny w tatę swoimi zielono-niebieskimi oczkami.


-Pani Reus?-usłyszałam obok kobiecy głos. Kiwnęłam głową i uniosłam palec, prosząc o jeszcze minutę.

-Miłego dnia. Do zobaczenia-spojrzałam na Marco z uśmiechem, a później jeszcze spojrzałam na dzieci. Pomachałam im i posłałam buziaki w powietrzu.
-Będziemy niedługo.
-To dobrze. Pa.




~~~
Jest i rozdział, przepraszam za poślizg ale godzina fizjoterapii zrobiła ze mnie rozjechaną żabę.. Prawie dosłownie. Dzisiaj od rana kończyłam, przepraszam z góry za wszystkie błędy, jestem świadoma, że nie sprawdziłam wszystkiego dokładnie, ale zależało mi na czasie.
Jestem ciekawa waszych opinii odnośnie powyższego.. Sielanka? Czy może wbrew wszelkim pozorom coś zupełnie odwrotnego..? Zapraszam do komentowania, to baardzo motywuje!
Ściskam mocno i do następnego!
Miłej niedzieli! x.


7 komentarzy:

  1. Ej stara, ale dziwny ten rozdział. Niby wsyztsko pięknie, a tak coś mi pod skórą chodzi cały czas. Namieszalas mi w głowie

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, ja już płaczę... Wiem, co się kroi i... Cholera, jestem głupia, ale wiem, że to będzie piękne, idealne zakończenie ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie płacz jeszcze, bo zapewniam, nie wiesz, co się kroi😇🤫
      A co do zakończenia-postaram się bardzo!😁 Buziaki❤️

      Usuń
  3. Wow! Co za przeskok czasowy w ogóle... 4 lata? Dobrze stawiam? Mnie zaintrygowała gdzie pracuje Rosie. Marco to taki wzorowy tatuś, że aż nieprawdziwy 😆 Sielanka mi się podoba, ale skoro mówisz, że coś będzie nie tak... Zobaczymy, czy mnie zaskoczysz... Bo mam w głowie podejrzenia 😏

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że mniej niż cztery lata, ale już niedługo wszystko wyjdzie na wierzch.. Jestem ciekawa twoich podejrzeń, a czy Rose jest w pracy..? Hmm🤫🙈
      Dziekuję i do następnego❤️

      Usuń

Zapraszam do komentowania!❤️ To bardzo motywuje do pisania kolejnych rozdziałów!