Miłość.
Nic na świecie nie miało tyle obliczy co ona. Człowiek się rodzi i od razu otaczany jest miłością, taką bezwarunkową i szczerą. To jest ta pierwsza miłość, później poznaje jej wszystkie barwy.
Bez miłości moje życie było niekompletne. Gdy spotkałam tego właściwego człowieka, wszystko nabrało kolorów. Miłość przezwyciężyła słabości, strach i silne uprzedzenia. Miłość pozwoliła nam poświęcić się drugiej, ukochanej osobie. Miłość dała nam niesamowitą siłę, stworzyła ochronny pancerz, nasz azyl i dom. Dzięki naszej miłość staliśmy się lepszymi ludźmi, wzięliśmy ślub, dzięki naszej miłości pojawiły się na świecie nasze dzieci. Marisa i Theodore każdego dnia pokazywali nam i uczyli kolejnej miłości. Byliśmy razem, na dobre i na złe, na zawsze, nierozłączni. Nasza miłość scaliła nas, dwa ludzkie istnienia spoiła w jedno. Nasza miłość była ogniem. Będziemy płonąć w nim całą wieczność.
Ostatni czas jeszcze bardziej umocnił naszą miłość i wzniecił jeszcze bardziej jej płomień, który nigdy nie gasnął.
Pojawiły się łzy. Pojawił się ból i smutek. Pojawiła się rozpacz, wściekłość i bunt. Świat zakołysał się i przez chwilę straciliśmy grunt. I choć mieliśmy wrażenie, że wszystko się waliło, wciąż trzymaliśmy się za ręce, wciąż tuliliśmy się do siebie i choć bolało, choć łzy zbierały się w oczach, nie zapominaliśmy nigdy, że nasza miłość stworzyła nas silnymi. Miłość i nasze dzieci. To była największa siła przeciwko całemu złu świata.
Poznaliśmy kolejne oblicza miłości. Gdy usłyszałam diagnozę, gdy zaczęły wypadać mi garściami pierwsze pukle włosów. Miłość była w nas. Była, gdy Marco obciął mi włosy i zostałam całkowicie łysa. Z taką samą miłością jak na naszym ślubie wyznał mi miłość i zapewnił, że jestem piękna. Miłość. Kupił dla mnie perukę z pięknymi blond włosami, którą mogłam zakładać, gdy rozmawiałam przez kamerkę z dziećmi, lub kiedy przychodziły. Miłość. Przytrzymywał mnie nad toaletą, gdy wymiotowałam po zatruwającej mój organizm chemii. Miłość. Schudłam prawie dwadzieścia kilo, byłam cieniem siebie, a on dalej prawił mi komplementy i traktował mnie jak najpiękniejszą istotę na świecie. Miłość. Odstawiał od czasu do czasu dzieci do dziadków i spędzał ze mną całe dnie i noce w szpitalu, który stał się moim nowym domem. Miłość. Gdy pozwolił mi podpisać oświadczenie o rezygnacji z dializy po usunięciu drugiej nerki. Nie chciałam cierpieć, by tylko na krótko przedłużyć moje życie. Nie chciałam, by oni cierpieli ze mną. Miłość.
Nigdy nie rozmawialiśmy o śmierci. Miłość nigdy nie umrze. Nigdy się nie rozstaniemy. Będziemy ze sobą na wieki. To była nasza miłość.
Nic na świecie nie miało tyle obliczy co ona. Człowiek się rodzi i od razu otaczany jest miłością, taką bezwarunkową i szczerą. To jest ta pierwsza miłość, później poznaje jej wszystkie barwy.
Bez miłości moje życie było niekompletne. Gdy spotkałam tego właściwego człowieka, wszystko nabrało kolorów. Miłość przezwyciężyła słabości, strach i silne uprzedzenia. Miłość pozwoliła nam poświęcić się drugiej, ukochanej osobie. Miłość dała nam niesamowitą siłę, stworzyła ochronny pancerz, nasz azyl i dom. Dzięki naszej miłość staliśmy się lepszymi ludźmi, wzięliśmy ślub, dzięki naszej miłości pojawiły się na świecie nasze dzieci. Marisa i Theodore każdego dnia pokazywali nam i uczyli kolejnej miłości. Byliśmy razem, na dobre i na złe, na zawsze, nierozłączni. Nasza miłość scaliła nas, dwa ludzkie istnienia spoiła w jedno. Nasza miłość była ogniem. Będziemy płonąć w nim całą wieczność.
Ostatni czas jeszcze bardziej umocnił naszą miłość i wzniecił jeszcze bardziej jej płomień, który nigdy nie gasnął.
Pojawiły się łzy. Pojawił się ból i smutek. Pojawiła się rozpacz, wściekłość i bunt. Świat zakołysał się i przez chwilę straciliśmy grunt. I choć mieliśmy wrażenie, że wszystko się waliło, wciąż trzymaliśmy się za ręce, wciąż tuliliśmy się do siebie i choć bolało, choć łzy zbierały się w oczach, nie zapominaliśmy nigdy, że nasza miłość stworzyła nas silnymi. Miłość i nasze dzieci. To była największa siła przeciwko całemu złu świata.
Poznaliśmy kolejne oblicza miłości. Gdy usłyszałam diagnozę, gdy zaczęły wypadać mi garściami pierwsze pukle włosów. Miłość była w nas. Była, gdy Marco obciął mi włosy i zostałam całkowicie łysa. Z taką samą miłością jak na naszym ślubie wyznał mi miłość i zapewnił, że jestem piękna. Miłość. Kupił dla mnie perukę z pięknymi blond włosami, którą mogłam zakładać, gdy rozmawiałam przez kamerkę z dziećmi, lub kiedy przychodziły. Miłość. Przytrzymywał mnie nad toaletą, gdy wymiotowałam po zatruwającej mój organizm chemii. Miłość. Schudłam prawie dwadzieścia kilo, byłam cieniem siebie, a on dalej prawił mi komplementy i traktował mnie jak najpiękniejszą istotę na świecie. Miłość. Odstawiał od czasu do czasu dzieci do dziadków i spędzał ze mną całe dnie i noce w szpitalu, który stał się moim nowym domem. Miłość. Gdy pozwolił mi podpisać oświadczenie o rezygnacji z dializy po usunięciu drugiej nerki. Nie chciałam cierpieć, by tylko na krótko przedłużyć moje życie. Nie chciałam, by oni cierpieli ze mną. Miłość.
Nigdy nie rozmawialiśmy o śmierci. Miłość nigdy nie umrze. Nigdy się nie rozstaniemy. Będziemy ze sobą na wieki. To była nasza miłość.
***
Było piękne popołudnie, gdy Marco odebrał Marisę ze szkoły, Theosia z przedszkola i przywiózł ich do mnie do szpitala. Cały mój pokój wypełniały śliczne obrazki, laurki, kartki, rysunki moich dzieci i wciąż powstawały nowe. Siostra dyżurna miała powoli mały problem, żeby znaleźć dla nich puste miejsce. Każdy był dla mnie wyjątkowy.
-Mama!
Do pokoju wbiegła Marisa. Zrzuciła z pleców plecak, posiała go gdzieś na bok i wskoczyła do mnie na łóżko.
-Mari, buty!-upomniał ją Marco, który wszedł zaraz po niej z naszym synkiem za rączkę.
-Nie ważne -zaśmiałam się i objęłam ramionami moją dziewczynkę. Nie miałam już tyle siły, jednak w nasze uściski wkładałam najwięcej siły ile tylko miałam. Nie mogła nigdy zapomnieć silnych objęć swojej mamy. Nie mogła zapomnieć tego, że jej mama była silna, ani tego, że bardzo ją kochała. Ucałowała ją w główkę i pogłaskałam po błyszczących, blond loczkach.
-Mama?
Mari odsunęła się i zrobiła miejsce dla swojego ukochanego, małego braciszka.
Marco zdjął mu już butki i postawił go tak jak chciał na moim łóżku. Miałam największe możliwe szpitalne łóżko. Takie były zwykle przeznaczone dla ludzi o wadze dwustu kilo. Ja miałam czterdzieści, ale gdy kładli się do mnie Marco z dziećmi, dobijaliśmy dobrą połowę oczekiwanej wagi.
-Mój synek. Co tam dziś w przedszkolu?
-Dobrze. Jadłem mus.
-Mus, no proszę. Smakował ci?
-Tak-zaśmiał się i położył się na mnie, żeby mnie przytulić.
-Z jakich owoców był? Z jabłuszek?
-Tak. I z gruszki. Dobry.
-No to pewnie, że dobry.
Dzieci mnie tak obejmowały, że Marco nie miał nawet jak podejść do mnie i się przywitać. Zdjął za to buty Marisy i postawił je koło wejścia. Choć jedną ręką tuliłam Theodora, a drugą Marisę, odnalazłam spojrzeniem mojego ukochanego męża. Uśmiechnęliśmy się do siebie.
-Dzień doby, najcudowniejszy tatusiu i mężu.
-Dzień dobry, mamusiu i moja piękna żono.
Nachylił się, by pocałować czule moje usta. Zawsze starałam się zapamiętać to uczucie. Pocałunki były czymś magicznym. Miałam wrażenie, że gdy nasze usta się spotykały, dookoła rozchodziła się magiczna aura.
-Mam zadane rysowanie pętelek i pisanie literki A. Na ocenę.
-To weźmiemy zeszyt do ćwiczeń i trochę popróbujemy zanim napiszesz na czysto. Co ty na to?
-Super. Tato, jedziesz już?
-Jeszcze mam czas.
-A jadłeś coś?
-Zjem potem-powiedział wymijająco. Spojrzałam na niego groźnie i pogroziłam palcem. -Naprawdę zjem.
-Spróbuj nie, a kopnę cię..w zadek.
-W zadek!-zachichotała Marisa i usiadła na łóżku, przyciągając do siebie Theodora. Chłopiec usiadł jej na nogach i oparł się na jej ramieniu. Byli wspaniałym rodzeństwem i miałam nadzieję, że już na zawsze będą tak blisko, tacy nierozłączni...
-Jesteście głodni?-zapytałam całą trójkę. Miałam w szafkach taką spiżarnię, że cieszyłam się, jak dzieci miały na coś ochotę. Nie zawsze miałam ochotę jeść, a właściwie jadłam coraz mniej. Gdy dzieci coś zjadały, Marco widział, że w szafkach jest mniej rzeczy i cieszyło go to. Nie wyprowadzałam go z błędu, może potrzebował tak myśleć. Wiedział doskonale, że proponuję dzieciom swoje jedzenie, a małe głodomory po szkole i przedszkolu zawsze chętnie się skuszą.
-A jest banan?-zapytał Theo.
-Zaraz zobaczymy. Tata pomoże ci zejść z łóżka i otwórz sobie szafeczkę.
Theo wyciągnął ręce do Marco, który od razu podniósł go i postawił na ziemi. Dzieci miały nawet w tej sali swój stolik. Mniejszy, przy którym rysował Theo i budował wieże z klocków. Większy należał do Marisy, siadałyśmy przy nim i odrabiałyśmy lekcje.
-Mamo-poprosił, wystawiając do mnie owoc. Z uśmiechem chwyciłam owoc i obrałam go ze skórki. Theo już był zadowolony, tata znów go posadził koło mnie. Bardzo wolno zaczął dziubać owoc, Marisa przytuliła braciszka i gdy nie widział ugryzła kawałek banana.
-Nie!-pisnął niezadowolony.
-Niunia, ale mamy więcej bananów. Nie zabieraj bratu.
-Tylko tata powiedział, że ty też musisz jeść, żeby wyzdrowieć.
-Och, kochanie-uśmiechnęłam się i przytuliłam ją do siebie. Pocałowałam ją w główkę i oparłam się o nią. Była tak kochana i troskliwa. Moje małe słoneczko.
-Ja też jem. Znając tatusia i was, z pewnością dzisiaj mi też coś przywieźliście, co?
-Tak. Banany, jabłka, kiwi i sok pomarańczowy. I babcia zrobiła gołąbki.
-O widzisz. Obiecuję wszystko grzecznie zjeść, ale jeśli ty weźmiesz sobie banana. Może być?
-Dobrze. Tato, mogę?
Marco kiwnął głową i dał jeden owoc córce. Obrała go sobie sprawnie i dała kawałek do odgryzienia Theodorowi, żeby było po równo.
Marco przysiadł się i otoczył mnie czule ramieniem.
-To co zjesz, mamo?
-Może na razie sok pomarańczowy.
Marisa zeskoczyła z łóżka, wygrzebała z siatki butelkę soku i podała mi ją całą.
-Cała butelka?
-Nie powiedziałaś ile. To musisz wypić caaaały sok. Chcę, żebyś już była w domu.
-Też tego bardzo chcę, jednak nie wszystko jest takie proste.
-A możesz uciec? Pomożemy ci. Tata da ci swoją kurtkę i cię nie poznają!
Roześmiałam się i pogłaskałam ją po bródce. Marco ścisnął mocniej moje ramię i westchnął ciężko.
-Jak stąd ucieknę, to pan doktor mnie nie wyleczy. Cóż nam da, taka ucieczka, moja księżniczko?
-To niesprawiedliwe -mruknęła. Theodore był już tak śpiący, że prawie zasypiał, gryząc tego banana. Spanie było jego ulubioną czynnością, jednak nadzieje Marco miały szansę się spełnić, bo już zaczął razem z tatą kopać pluszową piłkę w ogrodzie. Oglądali razem mecze i przeglądali Kickera. Może Theo będzie piłkarzem, który albo śpi, albo zapewnia drużynie zwycięstwo na meczu? To było bardzo prawdopodobne.
-Co jest niesprawiedliwe, myszko?
-Bo jak Dodo był chory, to dałaś mu syrop i kilka dni później był już zdrowy. A ciebie nie ma już trzy lata!
-Trzy tygodnie, kochanie. Mamusia ma inną chorobę niż Dodo i potrzebuje więcej czasu na leczenie.
-Dlaczego nikt cię nie leczy?
-Pan doktor mnie wyleczy, gdy poczuję się lepiej i będzie można mi zrobić zabieg.
-A kiedy poczujesz się lepiej?
-Nie wiadomo. Czekamy na ten moment.
-Musisz pić dużo soku, jeść owoce i warzywa. Tata mówi, że są bardzo ważne. Będziesz jeść? Chcę, żebyś przeczytała nam bajkę na dobranoc -powiedziała smutna, a w jej oczach zebrały się małe łezki. Zacisnęłam powieki, żeby się nie rozpłakać i wyciągnęłam ręce do córki, żeby ją przytulić.
-Postaram się jeść jak najwięcej.
-To kiedy wrócisz?-dopytywała, wtulając się w moje kościste ramiona.
-A może dzisiaj wieczorem tata do mnie zadzwoni i przeczytam wam bajkę na dobranoc?
-Nie chcę bajki tylko ciebie. Theodore też.
-Idę na trening-oznajmił Marco, wstając z łóżka. Nie spojrzał ani na mnie, ani na Marisę, ani na naszą najmłodszą latorośl. Wyszedł, jedynie uważając, żeby nie trzaskać drzwiami. Moja choroba sprawiła, że zaczęliśmy kłamać. Każde z nas kłamało i dzięki temu czuliśmy się lepiej. Nigdy nie powiedziałam, że z dnia na dzień czuję się coraz gorzej, nigdy nie powiedziałam mu, że myślę, jak to będzie umrzeć. Nigdy nie powiedziałam, że poza nadzieją i wiarą w wyzdrowienie, panicznie boję się tego, że coś może pójść nie tak.
Nocami rozmawiałam z mamą. Potrzebowałam jej wsparcia, otuchy i zapewnienia, że w radzie, gdyby mi się nie udało, będzie na mnie czekać i nie pozwoli mojej duszy odlecieć od mojej rodziny. Ale ten cały strach, złe myśli, kontrastowały z miłością i wiarą, jaką byłam darzona każdego dnia. Mama gotowała dla mnie cudowne obiady i chociaż czasem wymiotowałam, zawsze jadłam je ze smakiem, ciesząc się, że mam jakiś zamiennik szpitalnej diety. Bardzo rzadko byłam sama. Jürgen przyjeżdżał, gdy tylko mógł. Przylatywał nawet na samo jedno popołudnie, żeby mnie zobaczyć, objąć i rozśmieszyć. Ulla przyjeżdżała co chwilę na dwa tygodnie. Wspierała mnie w szpitalu, lecz gdy poprosiłam ją o to, by zajęła się domem i odciążyła mojego męża w obowiązkach, podjęła się tego bez słowa sprzeciwu, za to z największą przyjemnością. Zamiast w swoim domu, zamieszkała w naszym pokoju gościnnym. Gotowała dla mojej rodzinki, bawiła się z dziećmi, sprzątała, prała. Marco mógł dzięki temu lepiej się wysypać i przygotować się do treningu. To było mu potrzebne. On też kłamał. Nie znałam jego całej listy kłamstw, lecz część z nich sama umiałam wywnioskować. Na pewno nie było u niego wszystko dobrze. To było kłamstwo numer jeden. Później, że dobrze się czuje i nawet nie myśli o tym, że coś mogłoby pójść nie tak. Myślał. Nocami. Wtedy przychodził rano do mnie z podkrążonymi, smutnymi oczami, ziewał i kładł się koło mnie, kładł głowę na wysokości mojego serca, by słyszeć jego bicie i zasypiał, jak mówił tylko na chwilę, bo Theo miał ciężką nockę. To również było kłamstwo. Byłam w szpitalu trzy tygodnie, a własnego synka znałam już prawie trzy lata i wiedziałam, że to dziecko było cudem, jeśli chodziło o przespane noce i uregulowany czas snu. Obejmowałam go wtedy i ja też spałam. Przy nim wszystko było inne, lepsze, magiczne.
Czułam jednak, że czas szczerości zbliżał się do nas wielkimi krokami. Czas powiedzenia sobie, co tak naprawdę czujemy, czego się obawiamy i co powinniśmy zrobić, uwzględniając przy tym wszystkie ewentualności związane z moją chorobą. Prawda była zawsze najlepsza? W tym momencie każde z nas powiedziałoby jednogłośnie: nie. Ale byliśmy dorośli, przyszło nam zmierzyć się z wieloma trudnościami. Choć poziom trudności wzniósł się do absurdalnie wysokiego poziomu, gra toczyła się dalej. Dopóki piłka w grze, dopóki nie było jeszcze dziewięćdziesiątej minuty i dźwięku gwizdka kończącego spotkanie. Tu nie było doliczonego czasu ani dogrywek. Niezależnie jak potoczy się jednak gra, oboje wyjdziemy z niej wygrani. Wygraliśmy już dawno.
Ucałowałam Marisę, wstałam na chwilę po Theodora i położyłam go tuż koło siebie na poduszce. Po drugiej strony miałam Marisę i widząc po ich zmęczonych oczkach, szykowała się nam wspólna drzemka. Oboje moich cudownych dzieci przytuliło się do mnie i już po kilku minutach cała nasza trójka zasnęła.
***
-To jaka ocena?-klasnęła w rączki Marisa, oddając mi zeszyt z nakreślonymi pętelkami i wykaligrafowanymi w rządku literkami. Moja mała duma. Przez chwilę musiałam sobie przypomnieć jak wyglądał system oceniania w zerówce. Wzięłam do ręki czerwoną kredkę Theo i namalowałam w rogu kartki najładniejszy kwiatek jaki tylko umiałam. W jego środku namalowałam uśmiechniętą buźkę, a obok serduszko. Oddałam Marisie zeszyt, która już nie mogła doczekać się oceny. Spojrzała krytycznie na mojego kwiatka, później na mnie.
-A dlaczego nie słoneczko? Słoneczko jest najlepsze.
-Bo ty jesteś moim słoneczkiem-stwierdziłam, szczypiąc ją delikatnie w policzek. Czy zamieniłam się powoli w ulubioną ciocię Marco?
Marisa zaśmiała się i raz jeszcze spojrzała na mój twór.
-A serduszko?
-Bo bardzo cię kocham.
-Tak jak ja ciebie. Mamo?
-Tak księżniczko?
-Zjedz jabłko.
-Dobrze-roześmiałam się, widząc jej spojrzenie. Była tak podobna do Marco, że aż czasem nie mogłam uwierzyć, że w oczach małej dziewczynki widzę swojego męża. Nie umiałam im się oprzeć, sięgnęłam po owoc i ugryzłam kęs.
-Mama? -zapytał Theoś, podchodząc do łóżka z rączkami ubrudzonymi farbami. Farby to było to, kredki nie sprawiały mu aż tyle radości, nimi nie dało się upaćkać tak wielu rzeczy jak farbami. -Masz sok?
-Jaki tylko chcesz. Najpierw chyba ci jednak umyjemy rączki. Nie malujesz już pędzelkiem?
-Rączkami.
-No tak. Wszystko jasne.
Ostrożnie zeszłam z łóżka, podtrzymując się o poręcz. Czasem miałam okropne zawroty głowy gdy wstawałam, wtedy zawsze próbowałam to robić jak najwolniej, żeby nikomu nic się nie stało, zwłaszcza, że miałam dzieci pod opieką. Z szafki wyjęłam mokre chusteczki i ukucnęłam koło synka, żeby wytrzeć mu rączki.
-A chcesz na nocnik?
-Nie, tylko soczek.
-Oczywiście-uśmiechnęłam się i lekko przeczesałam na bok jego włoski. Już trochę odrosły i musiałam skądś skombinować nożyczki, żeby je podciąć. Udało mi się mu umyć rączki, a Marisa wyciągnęła z plecaka jego butelkę.
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, słuchałam, jak dzieci opowiadały o ich dniu. Marisa opisywała mi każdą swoją koleżankę z klasy, a Theodore jak najęty opowiadał o najnowszym odcinku Smerfów. Uwielbiał je oglądać z tatą i nawet jak Marco wracał zmęczony po meczu do domu, siadał z synem i oglądali bajkę na dobranoc. Nigdy nie powiedział "nie". Ze mną oglądał inne bajki, jednak Smerfy zostały zarezerwowane na męskie wieczory taty z synem.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. To nie był czas na pielęgniarkę, spotkanie z lekarzem również nie było na dzisiaj przewidziane, a Marco nigdy nie pukał. Jednak uśmiechnęłam się, gdy zobaczyłam w drzwiach swoich teściów.
-Dzień dobry-uśmiechnęła się Manuela.
-Babcia!
-I dziadek!-dodał Thomas. Babcia najpierw ucałowała pijącego Theodora, później została uściskana przez Marisę. Na końcu położyła opiekuńczo dłoń na moim policzku i delikatnie go potarła.
-Jak się czujesz, kochanie?
-Bywało lepiej, ale mam dzieci, nic więcej mi nie trzeba.
-A obiadu? -roześmiała się i postawiła na boku pudełka z jedzeniem. Tata trącił swoją żonę w bok, żeby nachylić się do mnie i ucałować.
-Obiad zawsze.
-Dziadku, chodź, zobacz klocki- zawołał Theodore i zaczął ciągnąć dziadka za nogawkę spodni. Tata roześmiał się i podniósł swojego wnuka na ręce.
-Marisa, idziesz z nami zobaczyć te klocki?
-Tak!-ucieszyła się i zeskoczyła z mojego łóżka. Thomas przystawił sobie krzesełko do stolika mojego syna, a dzieci obsiadły go i przytuliły się do niego. Miałyśmy chwilę, żeby porozmawiać.
-Co mówi lekarz?
-To samo, co od trzech tygodni. Nie możemy ryzykować, przeszczep może się odbyć, kiedy wyniki się poprawią. Operacja teraz byłaby skrajnie niebezpieczna.
-Ale ta nerka cię zabija!-zirytowała się i nerwowo zaczęła skubać brzeg swojej spódnicy.
-Mamo, wytrzymam. Mam dla kogo walczyć...
-Wiem, że masz. Wiem, że walczysz... Ale mam już dość życia w wiecznym strachu. Codziennie boję się, że Marco zadzwoni i powie, że..
-Wiem, że jesteś moją teściową, ale tak szybko się mnie nie pozbędziesz-stwierdziłam i zachichotałam pod nosem. Manuela pogroziła mi palcem i klepnęła w nogę.
-Mnie to nie bawi. Zgódź się, żeby ci wycięli drugą. Są dializy.
-Mam wyniszczony organizm, dializy nie sprawdzą się w moim przypadku, będę cierpieć, aż w końcu umrę. Omawialiśmy wszystkie możliwe wyjścia, Marco obdzwonił wszystkich możliwych lekarzy. Każdy mówił to samo. Mam tu dobrą opiekę, wszyscy mogą mnie odwiedzać, Marco tyle razy tu nocował..
-Wiem, moja kochana. Ja już po prostu... Musisz wygrać z tą chorobą, dobrze?
-Zrobię wszystko, mamo.
-Obiecujesz?-zapytała, patrząc na mnie surowo.
-Obiecuję.
-To dobrze. Kochamy cię wszyscy i nie możesz nas zostawić.
-Ja was też bardzo kocham i nigdy o tym nie zapominajcie.
Manuela kiwnęła głową i objęła mnie ramionami. Pomimo beznadziejnych początków, teraz zawsze cieszyłyśmy się na spotkanie. Podczas choroby była dla nas wielkim wsparciem. Może i nie byłyśmy przyjaciółkami, ale byłyśmy rodziną, taką prawdziwą, kochającą się i gotową pomóc sobie w każdej sytuacji.
-Marco poprosił nas, żebyśmy zabrali dzieci. Wyskoczyło mu coś po treningu i nie może przyjść. Nie wiedzieliśmy do końca kiedy po nie przyjść, ale jechaliśmy już i tak... Jak chcesz, możemy wrócić za jakiś czas.
-Nie, nie trzeba, mamo-westchnęłam, spoglądając na moje pociechy zabawiane przez dziadka. Były takie szczęśliwe i beztroskie. Musiałam się tego od nich uczyć, zwłaszcza teraz. -Klinika nie jest najlepszym miejscem dla dzieci. Pójdźcie na plac zabaw, Marisa musi się wybiegać z dziećmi, a Theodor jeszcze bardziej ubabrać w piachu.
-Dobrze-roześmiała się Manuela i zaczesała moje sztuczne włosy na bok. Jakiś kawałek materiału peruki był źle zgrzany i okropnie drapał mnie za uchem. Nie mogłam się doczekać, aż ją w końcu zdejmę.
-Tylko żadnych lodów, dziadka trzeba przypilnować. Mari po ostatnich skarżyła się na gardło.
-Dopilnuję, nie przejmuj się.
-A wiesz, co wyskoczyło Marco?
-Nie mówił niestety. Dziadek Thomas, zbieramy się?
-No pewnie. Pokażcie mi, co musicie zabrać.
-I proszę o buziaki dla mnie!-upomniałam się. Marisa i Theo podali dziadkowi swoje plecaczki, a później podbiegli do mnie. Manuela pomogła mi wstać, wtedy już wpadłam w najcudowniejsze uściski swoich dzieci. Ucałowałam je, one mnie również. Życzyliśmy sobie miłego dnia i gdy tylko wyszli z mojej sali, dopadła mnie okropna tęsknota.
Sięgnęłam po telefon i postanowiłam wysłać wiadomość do Mario.
"Ujek Majo, kupisz mi żelki?"
Czekając na odpowiedź, zaczęłam spoglądać na pudełka z obiadem od Manueli. Już widziałam surowe spojrzenie Marisy, nakazujące mi to wszystko zjeść.
Już miałam się po nie nachylać, gdyby nie sygnał mojego telefonu.
OD: "Najlepszy Ujek Majo Ever xoxo"
"Kupię, ale jak zjesz obiad teściowej. Pół pudełka-paczka, całe-dwie. Wchodzisz w to?"
"Tak! Czekam! 💖💖💖"
Odpisałam mu na wiadomość z wymalowanym wielkim uśmiechem na ustach. Odłożyłam telefon i wzięłam się za pudełko z ciepłym obiadem. Gulasz z kaszą i czerwoną kapustą, ukochane danie mojego męża. Nie miałam pojęcia, co takiego ważnego mu wypadło, jednak miałam nadzieję, że to nie okaże się niczym poważnym. Postanowiłam dać mu chwilę czasu i zadzwonić później. Może jak się dowie, że jest u mnie Mario, sam się do mnie wybierze? To nie tak, że nie chciał przyjeżdżać sam, po prostu widziałam, że coś go dzisiaj wyjątkowo gryzło, a przez chorobę o jakichkolwiek problemach dowiadywałam się jako ostatnia.
-Puk, puk! To ja, twój diler!
Drzwi lekko się uchyliły, w szczelinie pokazał się czubek mariowego nosa.
-A masz towar?-zaśmiałam się, odkładając na bok pudełka po obiedzie.
-A mam! -odpowiedział i zaczął szeleścić opakowaniami żelek.
-To wchodź.
I wszystko przestało być nudne, gdy tylko zobaczyłam jego uśmiechniętą od ucha do ucha buzię.
-Witam, inspekcja obiadowa i Burmusz.
-Burmusz?
-Twój stary -wyjaśnił ze śmiechem. -Ciągnie się jak smród, wiesz dobrze po czym. Poszedł zaparkować, zaraz się dosnuje. Pokaż, co zjadłaś.
-Zobacz. Cała kasza, surówka, nie zjadłam do końca mięsa, jakoś mi się po tym sosie niedobrze robiło.
Mario nie ufał mi na słowo. Poszedł otworzyć pudełko, spojrzał, powąchał. Na koniec wziął widelec i posmakował mięso.
-Dobra, ten sos jest faktycznie do kitu. Mama Manu cię truje.
-Daj spokój-roześmiałam się i wyciągnęłam do przodu rękę -Żelki?
-Ale dzielisz na pół ze mną. I posuń się, bo chuda jesteś.
-A ty gruby i dlatego musisz się tu wcisnąć?
-W wielkim skrócie.. może. Mam ci zrobić spychacz?
-Już, już. Ty masz żelki, ty rządzisz.
Przesunęłam się na bok, Mario rozłożył się wygodnie, lecz nim oparł się o poduszkę, zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku i nie puszczał przez dobre trzy minuty.
-Mario, pamiętasz, o co cię prosiłam, gdy wyjeżdżałam do Liverpoolu?
-Mhmm...
-Proszę, to wciąż aktualne. Wiem, że masz już pod opieką fantastycznego synka, ale Marco... On będzie ciebie potrzebował jak jeszcze nigdy.
-Ale ty nigdzie nie wyjeżdżasz-stwierdził, otwierając paczkę żelek. Zaczął w niej grzebać, aż w końcu zdobył czerwonego żelka z białą pianką. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
W tym samym momencie dołączył do nas Marco.
-Hej, wszystko w porządku?
Marco spojrzał na nas i kiwnął głową. Przeszedł moje łóżko dookoła i nachylił się do mnie, żeby jak zawsze pocałować mnie na powitanie.
-Żelka, gburciu?-zapytał Mario, wyciągając paczkę do przyjaciela.
-Nie, dzięki. Jak dzieci?
-Grzecznie. Marisa narysowała nam laurkę, Theo budował wieżę Eiffla i niszczył ją traktorem.
Znów kiwnął głową. Gdyby nie Mario z żelkami, atmosfera stałaby się nieznośnie napięta. Naprawdę potrzebowałam porozmawiać z Marco. -Kochanie, co się dzieje?
-Uwaga, zaraz powie "nic"-szepnął Mario. Jeśli nie wyciągnę nic od męża, przekupię jego przyjaciela na żelki.
-Do jasnej cholery, Mario. Czasem mógłbyś się zamknąć. Nikt cię nie prosił, żebyś...
-Ja go poprosiłam. Zostaje. Chcę dowiedzieć się tylko, co ciebie trapi, a to, że nawet twój przyjaciel wie, a ja jestem wielkim jajkiem, nad którym się wszyscy trzęsą, to jest nie do pomyślenia. Jeśli chcecie, żebym była zdrowa, przestańcie traktować mnie jak chorą.
Marco zacisnął dłonie w pięści, wstał z fotela i poszedł do okna. Na parapecie leżał rysunek naszej córki, na którym narysowała mnie, Marco, samą siebie (oczywiście w koronie księżniczki) i małego Theodora. Nad nami świeciło słońce, w tle znajdował się nasz dom i ręcznie robiona huśtawka na jabłoni, która nam pięknie wyrosła. Wszyscy siedzieliśmy w ciszy. Od czasu do czasu zakłócał ją szelest torebki z żelkami i mlaskanie bruneta.
-Naprawdę chcesz wiedzieć?-zapytał cicho, wbijając wzrok gdzieś w dal, za oknem.
-Cały czas, Marco. Dziękuję, że chcesz mnie chronić, kocham cię, lecz ta chęć ochrony i miłość zmusiły nas do zbyt radykalnych rozwiązań...
-Od ponad tygodnia czeka nerka do przeszczepu. Na ciebie, jesteś pierwsza w kolejności. Robię wszystko, by jeszcze poczekali, żeby twój stan się polepszył... Ale nie możemy tego robić w nieskończoność. Są inni biorcy, którzy są gotowi na operację. Chciałaś wiedzieć? Teraz już wiesz.
Marco westchnął cicho i skierował się do drzwi.
-Marco..-zdążyłam tylko cicho powiedzieć, nim mój mąż opuścił salę.
-Mówił ci o tym?
-Dzisiaj po treningu, gdy zapytałem go, dlaczego kontuzjował nam dwóch nowych zawodników. Wyżywa się...
-Muszę z nim porozmawiać. Bardzo poważnie.
-Teraz musi trochę ochłonąć. Porozmawiaj z nim, ale daj mu chwilę poukładać myśli.
-Tak mi przykro, że to wszystko dotknęło nas... To tylko ja jestem chora, a cała rodzina i przyjaciele też musieli stanąć na głowach. To niesprawiedliwe.
-To jest miłość. I ja wierzę w cud, Rosalie. Wasza miłość jest cudem, wasze dzieci są cudem... Nie może być złego zakończenia tej historii. Ta historia w ogóle nie może mieć zakończenia. Pamiętasz wasz ślub? Obiecaliście sobie na całą wieczność.
-Dziękuję ci. Za wszystko. Nigdy nie myślałam, że spotkam tak cudownych ludzi. A gdybyś mi powiedział, że moim przyjacielem będzie facet, piłkarz...
-Pamiętasz, jak myślałaś, że Marco, jako jedenasty, zawsze wychodzi jako ostatni?
-Nie przypominaj mi tego. Ale wiedz, że bardzo cię kocham, ujku Majo. Jesteś moim najlepszym bratem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć.
-A ty jesteś moją ukochaną i najulubieńszą siostrą-uśmiechnął się i silnie ścisnął moją dłoń. Nachylił się do mojego policzka i złożył na nim delikatnego buziaka. -Mam w geście solidarności zrobić się na łyso?
-Nawet nie próbuj, bo pożałujesz. Nie wyobrażam sobie ciebie jako osiedlowego dresa.
-Na razie tobie do niego bliżej. Kupić ci spodnie adidasa z paskami po bokach?
-Nie, dziękuję. Na razie pomóż mi wstać.
-Dasz radę?
-Zjadłam obiad i żelki. Mam siłę!
-Mhmm. Po obiedzie Manu lepiej bym leżał.
-Po prostu nie wyszedł jej sos. Daj spokój. I podaj mi rękę.
Mario najpierw wstał z łóżka, później wyciągnął do mnie obie ręce, żebym mogła wstać. Założyłam moje kapcie, na piżamę narzuciłam szlafrok.
-Dasz radę iść?
-Tak, jest dobrze. Leż sobie, zaraz wrócę.
Wyszłam z pokoju na korytarz. Rozejrzałam się powoli, na zupełnie drugim końcu stał Marco. Z pochyloną głową opierał się o parapet i wolno oddychał. Podeszłam do niego cicho i oplotłam dłońmi w pasie.
-Kocham cię -szepnęłam, opierając się głową na jego ramieniu.
-Kocham cię-odpowiedział równie cicho. Odwrócił głowę, spojrzał w moje oczy i pogłaskał mój policzek.
-Musimy porozmawiać.
-Nie, nic nie musimy. Jest dobrze.
-Marco, oboje wiemy, że...
-Jest dobrze. I będzie dobrze-upierał się. Miałam nadzieję, że nie kłamał.
-Kiedy przyjedziesz z dziećmi... Weźmiesz na jakiś czas Theodora? Chciałabym porozmawiać sam na sam z Marisą.
-Jeśli tak chcesz.. Jutro?
-Tak, będzie dobrze. Nie masz jutro meczu?
-Nie-odpowiedział krótko.
-Może i nie mam jednej nerki, ale mózg jest cały i na swoim miejscu. Gracie jutro z Hoffenheim, dwudziesta czwarta kolejka Bundesligi.
-Nie żartuj tak.
-To mnie nie okłamuj. Czemu nie grasz?
-Miałem spięcie z trenerem i wykluczył mnie ze składu.
-Za tych kontuzjowanych kolegów? Co cię napadło?
-Mario ma za długi jęzor.
-Chyba jako jedyny w tym momencie jest ze mną szczery...
Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie i żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć.
-Po prostu byłem zirytowany i bezsilny. Ale jest już lepiej, chwila słabości..
-Odpocznij, Marco. Poproszę, żeby mama została z dziećmi dłużej. Posiedź w wannie z hydromasażem, odpocznij, połóż się wcześniej spać. Masz dzień wolny w pracy, idź pobiegać do lasu. Mama albo tata mogą podrzucić małą do mnie.
-Mogę się zająć własnymi dziećmi.
-Wiem. Doskonale to wiem i każdy to wie. Jesteś cudownym tatą. Każdy jednak potrzebuje chwili odpoczynku. Proszę, zrób do dla mnie.
Uśmiechnęłam się lekko i pocałowałam go w policzek. Prawy kącik jego ust podniósł się ku górze.
-Postaram się.
-Pogadam z rodzicami.
-Nie musisz..
-Pogadam. A ty mnie przytul, bądź miły dla Mario i nie bądź gburkiem.
-Nie będę-rozpromienił się i delikatnie przytulił mnie do swojej piersi. Ułożył głowę na mojej. Mogłam w spokoju sycić się jego cudownym zapachem, obecnością, jego oddechem i biciem serca. Każda chwila w jego ramionach była najpiękniejszą chwilą w moim życiu. Chciałam ich mieć jak najwięcej. Chciałabym znajdować się w jego ramionach, gdy czas w końcu powie "stop".
-Chodźmy do Mario. Zje mi wszystkie żelki. Też powinieneś zjeść trochę. Masz zbyt seksowne ciało i nie mogę sobie z tym nic poradzić.
-Nie mów takich rzeczy. Lepiej chodźmy do sali. Musisz leżeć, odpoczywać i nabierać sił.
-Zaniosę cię.
-Nie będę się sprzeciwiać-zamrugałam niewinnie oczami i uśmiechnęłam się. Odwzajemnił mój uśmiech i wziął mnie na ręce. Gdy tylko dotarliśmy do sali, żelek już nie było. Spędziliśmy za to miły wieczór w przyjacielskiej atmosferze. Tak jak za dawnych czasów. Brakowało nam tylko Fify i Pepsi z lodem.
Podczas całego mojego pobytu w szpitalu najbardziej nie lubiłam pożegnań. Czy z dziećmi, czy z mężem czy przyjaciółmi. Czasem dopadał mnie niewyobrażalny smutek, gdy oglądałam nasze zdjęcia, czasem mijał, czasem jeszcze się pogłębiał. Czekałam na sen, by rano móc obudzić się i znów zobaczyć ich piękne twarze.
Mario objął mnie i ucałował w policzek.
-Zaczęły ci rosnąć włosy!-powiedział, oceniając krytycznie moją łysinę. Zaśmiałam się i poklepałam go po ramieniu.
-Gdyby było jasno i chociaż byś to wyczuł, to nawet bym ci uwierzyła.
-Oj tam, oj tam. Mam w oczach noktowizory.
-No na pewno. Ucałuj ode mnie Ann i małego.
-Jak w banku.
Mario odsunął się, dając Marco większy dostęp do swojej żony.
-Pamiętaj o wypoczęciu. Zaraz dzwonię do mamy jej to przekazać, nie popuszczę ci.
-Wiem, mała. Śpij dobrze. Po obiedzie przywiozę Marisę, zadzwonię rano.
-Czekam. I Marco? Naprawdę chcę z tobą porozmawiać. Musimy w końcu przejść tą rozmowę, dobrze o tym wiemy.
-Nie, wszystko jest dobrze.
-Musimy.
-Nie, Rosalie. Nie będę z tobą o niczym rozmawiać. Przywiozę Marisę.
-Proszę... Jesteśmy dorośli. Rozmowa, Marco.
-Nie i koniec. Zdrowiej i nie myśl o głupotach. Wszystko dobrze.
-Proszę.
-Nie-stwierdził ostatecznie. Pocałował mnie w usta i odwrócił się do Mario. Oboje grzecznie powiedzieli "dobranoc" i opuścili mój pokój. Tyle było w temacie szczerych, poważnych rozmów.
W nocy nie mogłam zasnąć. Przekładałam się z boku n bok, myślałam o naszej córce. Nie myślałam, że już następnego dnia przyjedzie mi odbyć tą rozmowę. Nie miałam pojęcia jak zacząć, jakich słów użyć, by nie była smutna. Tak bardzo ją kochałam. Jeszcze kilka chwil temu trzymałam ją owiniętą w kokon na sali w szpitalu. Była leciutka jak piórko, patrzyła na mnie i uśmiechała się. Dopiero co zaczęła siadać sama w łóżku, stawiać pierwsze kroki i śpiewać "mamamamam". Kiedy zleciał ten cały czas?
W zeszłym roku skończyła naukę w przedszkolu i choć mogliśmy ją jeszcze zatrzymać na rok, nasza córka stwierdziła, że chce już do zerówki, do szkoły. Może się wydawać, że jako matka nie umiem inaczej twierdzić o własnym dziecku, lecz ona naprawdę była bardzo mądrym dzieckiem i każdy, kto tylko ją poznawał, dostrzegał to. Zadawała nam mnóstwo pytań i to wcale nie głupich. We wszystkim próbowała doszukać się przyczyny, przez co często chciała pakować paluszki tam, gdzie nie trzeba. Mimo to była naszą dumą, naszą dzielną córeczką, którą kochaliśmy najbardziej na świecie. Uwielbiałam czesać jej długie do ramion, złote włoski. Zawsze słodko się skręcały na końcach, dodając jej jeszcze więcej uroku. Zazdrościłam jej pięknych, długich i gęstych rzęs, które odziedziczyła po tacie. Może i drobny nosek odziedziczyła po mnie, jednak całą resztą przypominała swojego tatę. Od wiecznie roześmianych złoto-zielono-niebieskich oczu, poprzez słodki, delikatny uśmiech, aż po dołeczki, które uwidaczniały się przy jej każdym chichocie. Jej czułość, wrażliwość i inteligencja zadziwiały każdego. Byłam dumna, mogąc być mamą tak cudownej dziewczynki. Ona i Theodore to moje małe-ogromne cudy. Dzieci i Marco. Teraz mogłam uważać swoje życie za najpiękniejsze, jakie mogłam otrzymać. Nie żałowałam niczego.
-Dzień dobry-uśmiechnęłam się, gdy przyszła do mnie pielęgniarka.
-Dzień dobry, jak się pani czuje, pani Reus?
-Bardzo dobrze, słońce świeci, mamy piękny dzień.
Kobieta zaśmiała się, spojrzała w moją kartę i na ostatnie wyniki badań.
-Kroplóweczka dzisiaj z witaminami.
-A możemy pod wieczór albo na noc? Córka dzisiaj do mnie przychodzi.
-Ach, jak panna Marisa przychodzi to nie. Zobaczymy, może na noc, tylko ostrożnie śpimy i na płasko.
-Tak jest. Czy zaspałam na śniadanie?
-Nie, poprosiłam, żeby panią pominęli. Jest jajecznica.
Myśląc o rewelacjach żołądkowych sprzed tygodnia aż zrobiło mi się słabo. Nie wezmę jajecznicy już nigdy do ust. Nigdy w życiu. Pielęgniarka uśmiechnęła się i wyjęła z kieszeni swojego unoformu pysznie wyglądającą kanapkę z bufetu.
-Och, tak. Czy mogę zagłosować gdzieś na panią w plebiscycie pielęgniarki roku?
-Jak taki będzie, tam pani znać. Smacznego. Zaraz kogoś wyslę, żeby przyniósł pani herbatę.
-Ja mam czajnik. I herbaty też mam.
-Dobrze, dobrze. Niech pani sobie je, przyniosą. Razem z tabletkami.
-Niech będzie. Miłego dnia i dziękuję bardzo-uśmiechnęłam się, machając kanapką w powietrzu. Pielęgniarka kiwnęła głową i wyszła.
Odpakowałam kanapkę i wgryzłam się w świeży, ciemny chleb. Och, to było znacznie piękniejsze niż jajecznica.
Gdy jadłam, zadzwonili do mnie Marco ze swoimi rodzicami i dziećmi. Jedli razem śniadanie. Ustawili tablet na stole, zawsze dzwonili do mnie podczas wspólnych posiłków. Marco twierdził, że rodzinny posiłek bez mojej obecności, chociażby na ekranie tableta, to żaden posiłek. Tak zjedliśmy razem.
***
Zajęcia w szkole minęły dzisiaj bardzo szybko. Mała miała tylko trzy lekcje i już tata odebrał ją i zawiózł prosto do mnie. Gdy byli w drodze, Marco zatrzymał się w bistro Melanie i kupił nam obiad. Mogłyśmy go zjeść razem, to nic, że w styropianowych pojemnikach. Dla Marisy to była jeszcze większa frajda.
-Mama!-ucieszyła się jak zawsze, gdy tylko stawała w drzwiach i mnie zobaczyła. Przeczesałam szybko palcami moją perukę, która trochę się już rozczochrała. Nie wiedziałam, gdzie zapodziałam grzebień do niej i musiałam jakoś się ratować.
-Moja księżniczka. Głodna?
Wyciągnęłam ręce i uściskałam ją mocno, gdy tylko wskoczyła w moje ramiona.
-Trochę -stwierdziła, wtulając swoją główkę w moją pierś. Pogłaskałam ją po włoskach i ucałowałam w czubek głowy. Marco odłożył na bok jej plecak i podszedł do nas, żeby mnie przytulić i pocałować. Ktoś się stęsknił. I pięknie pachnął żelem pod prysznic i ulubionym szamponem. Grzeczny chłopiec. Choć prysznic to nie wanna z jacuzzi, to i tak jeśli był długi, to z pewnością relaksujący.
-A ty zjesz?-spojrzałam na męża. Wiciąż jednak w jego oczach widziałam okropne zmęczenie.
-Nie, ale jadę do Melanie wysłuchać najnowszych plotek. Podobno młody Kloppo chce w końcu zaprosić Yvonne na randkę. Nie wiem jeszcze, czy powinno mi się to podobać...
-Wreszcie! Jedź do Meli, a potem wszystko mi powiesz -uśmiechnęłam się szeroko i skradłam mu jeszcze szybkiego buziaka. Chyba byłam bardziej entuzjastyczniej nastawiona do nowego związku siostry Marco niż on sam. Była rozwódką, już wystarczająco długo była sama z Nico. Mieszkała w poziomowym mieszkaniu na Phoenix See, dlaczego i Marc nie miał z nimi zamieszkać? Z bratem chcącym za wszystkie skarby świata ochronić swoją ukochaną, małą siostrzyczkę, nie miałam nawet szans o tym dyskutować. -Dasz nam obiad?
-Ach tak. Zapomniałbym.
-Tato! -roześmiała się Marisa i podeszła do blondyna, odebrać dużą siatkę. Marco położył jeszcze na moim łóżku blacik, na którym mogłyśmy postawić nasze pudełka i komfortowo zjeść.
-Mogę zdjąć spodnie? Strasznie mnie cisną.
-Spodnie cię cisną? To chyba trzeba kupić większe, co?
-Mhmm -westchnęła, spoglądając na swoje chude nóżki, później na mnie i na swojego tatę. -Ale takie same? Bo ja lubię tą naszywkę z kotkiem.
-Kupisz z tatą nowe spodnie, a ja przyszyję ci na nie taką naszywkę. Albo jaką inną tylko będziesz chciała.
-Z kotkiem i myszką? Będzie śmiesznie! Kot, a mysz będzie uciekać! -uniosła paluszek, ogłaszając nam swój plan cała szczęśliwa.
-Super. Poszukam takich w internecie i zamówimy.
-Mogę z tobą? Prooszę -uśmiechnęła się szeroko i zamrugała oczkami.
-No pewnie.
-To ja już uciekam, wy tu szukajcie i się bawcie. Zadzwoń, kochanie -poprosił i przytulił mnie do siebie.
-Dziękuję..-szepnęłam, wtulając się w jego policzek. -Przemyślałeś to, o co prosiłam cię wczoraj.
-Oczywiście, odpowiedź jest taka sama. Tylko zjedz.
-A ty jeszcze pomyśl.
-Nie trzeba. Pa. Mari, uważaj na mamę i nie dokazuj zbytnio.
-Dobrze tato. Paa.
Marisa ściągnęła niezdarnie swoje spodnie, rozsiadła się po drugiej stronie mojego łóżka i rzuciła je niedbale na fotel na drugim końcu mojego pokoju. Ja rozpakowałam dla nas pudełka i ułożyłam sztućce na chusteczkach. Na wieczkach pudełka napisane zostały przez Melanie nasze imiona, z boku mojego dopisane było jeszcze "całusy! ;**", a u Mari "Uściski!❤ Ciocia M."
Wsparcie? Niczym Borussia i jej kibice. A nawet jeszcze lepsze.
***
Leżałyśmy przytulone do siebie, najedzone po obiedzie. Nawet
nie było mi niedobrze. A to był bardzo dobry znak. Nadzieja gdzieś przeplatała
się przez moje myśli i jej pragnęłam się trzymać. Głaskałam moją córeczkę po
głowie i starałam się zebrać do rozmowy. Czasem nigdy nie było odpowiedniej
chwili. Czasem trzeba było to po prostu zrobić.
-Kochanie… Pamiętasz, jak mnie pytałaś, kiedy wrócę do
domku?
-Tak. Wracasz?
-Nie, księżniczko… Nie wiem, kiedy wrócę.
-Dlaczego?
-Widzisz… Mama nie jest tak chora jak Theoś –powiedziałam, przytulając ją mocniej. Wzięłam głębszy oddech, ale tym razem to w niczym nie pomogło. –Jestem dużo poważniej chora i nie wiadomo, czy wyzdrowieję.
-I będziesz cały czas w szpitalu? -zapytała, zamyślona. Po chwili jednak znalazła rozwiązanie. -To nic, będziemy przyjeżdżać –wzruszyła ramionami i położyła główkę w miejscu, gdzie najsilniej mogła poczuć bicie mojego serca. Dobrze, że nie zauważyła zbierających się w moich oczach łez. Nie byłam w stanie. Próbowałam sobie przypomnieć podobną rozmowę, którą odbyłam ze swoją mamą, gdy odchodziła. Zrobiła to tak subtelnie, wciąż mnie przytulała. Ja, poza przytulaniem nie potrafiłam zrobić niczego więcej. Gdy tylko dowiedzieliśmy się o raku, pierwsze badania na jakie nalegałam, to te genetyczne. Próbki wysłaliśmy aż do Stanów Zjednoczonych, wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, lecz musiałam mieć pewność, że to nie jest dziedziczne i moje dzieci nie są zagrożone tym okrucieństwem. Ta cudowne istotki nie zasługiwały by tak cierpieć. To były jedyne wyniki od tamtej pory, które dały mi ulgę i niewyobrażalną radość. Dzieci były bezpieczne, nie było żadnego genu, które mogłyby im zagrażać. W całej burzy emocji i wielkim chaosie w życiu poczułam spokój.
-Bardzo cię kocham, córeczko. Jesteś najwspanialszą dziewczynką pod słońcem i moim największym skarbem. Zawsze tak będzie, nie ważne, czy będziesz miała dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat. Ty, twój brat i tatuś jesteście dla mnie najważniejsi i nie chcę, żebyście kiedykolwiek o tym zapomnieli.
-Ja też cię kocham. I Dodor też. I tatuś.
-Wiem, myszko –odpowiedziałam, całując ją w główkę. Tak słodko pachniała. Jak świeże, letnie truskawki, takie zerwane prosto z krzaczka. –Jesteście całym moim światem.
-Mamusiu?
-Tak?
-Ale ty nie umrzesz, prawda? –zapytała wprost. Na chwilę przestałam oddychać i nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale potem zdałam sobie sprawę, że miałam niesamowicie mądre i dojrzałe dziecko. Musiała wiedzieć.
-Wiesz? Gdy byłam niewiele starsza od ciebie, moja mama była bardzo chora. Byłam wtedy bardzo smutna, myślałam, że to może przeze mnie… Ale choroba osoby, którą kochamy, nie jest niczyją winą. Ona po prostu przychodzi jak zły wilk do babci czerwonego kapturka, lecz my nie możemy czasem już nic zrobić.
-Tak jest z tobą?
-Nie wiadomo, kochanie. Ale minęło już tyle czasu, że obawiamy się z tatusiem, że już nic nie pomoże.
-To dlatego tatuś jest czasem tak bardzo smutny, ale uśmiecha się i mówi, że jest dobrze?
-Tak, to pewnie dlatego –westchnęłam. Och, mój najdroższy Marco. Moje serce właśnie pękało na pół. A może na tysiące małych kawałeczków.
-Ale ty też mówiłaś, że będzie dobrze…
-Wiem. Nie chciałam, żebyś się smuciła jak wtedy, gdy ja byłam mała. Ale jesteś już dużą, bardzo mądrą dziewczynką i nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Ale obiecuję ci, skarbie, że niezależnie co się stanie, ja zawsze będę przy tobie, przy Theo a nawet przy tatusiu.
-Jak? Umrzesz i nie będziesz z nami.
Nikt nie był tak szczery jak dzieci. Gdybyśmy tylko z Marco potrafili porozmawiać tak wprost. Poczułam, jak Marisa płacze, a później okropne kłucie w sercu. To był największy ból.
-Ciii, kochanie. Nie płacz. Chociaż to tak ciężko zrozumieć, to będę przy was i nigdy was nie zostawię. Jesteście moją największą miłością i to jest tak silne, że pokonam cały świat, niebo i co tylko jeszcze będzie trzeba, by być przy was, czuwać i chronić. Każdego dnia będziecie czuli moją obecność. Obiecuję, że będę przytulała cię i całowała do snu, będę siedziała całą noc i obserwowała, jak z twoim bratem pięknie śpicie i będę odganiała wszystkie koszmary. Będę przy was każdego dnia waszego życia, zawsze, gdy będziecie mnie potrzebowali.
-Tak się nie da… Kłamiesz…
-Nie kłamię. Będę zawsze w twoim serduszku, w twojej pamięci. Gdy za mną zatęsknisz, popatrzysz na zdjęcia, poprosisz tatę, żeby trochę ci o mnie opowiedział.
-A jak cię przytulę?
-Gdy będzie ciemno, a na niebie będą świeciły złote gwiazdki… Położysz się grzecznie do swojego łóżeczka, przykryjesz się kołderką i zamkniesz oczka, ja położę się przy tobie i przytulę cię mocno. Będę głaskać cię po twoich mięciutkich włoskach i śpiewać ci cichutko dopóki nie uśniesz.
-A co, jak Dodo będzie cię bardziej wtedy potrzebował?
-Kochanie, a czy kiedykolwiek poczuliście się, żeby było mnie dla was za mało?
-Nie…
-I tak zostanie –obiecałam, ocierając jej łzy z policzków. Pociągnęłam ją wyżej, żeby nasze twarze znajdowały się na równi. –Bo was kocham, jesteś moją wspaniałą córeczką, a ja twoją mamą. Na zawsze. A kiedyś się znowu spotkamy i będziemy mieli mnóstwo czasu razem.
-Będę tęsknić…
-Wiem, ja też. Bardzo, bardzo, bardzo. Możemy się za to teraz przytulać ile chcemy. To mało, ale nawet tak ulotne chwile mogą zostać w sercu na zawsze. Nazbierałam już w swoim miliony.
-Tatuś zaraz nie przyjedzie?-zapytała się zatroskana, mrugając oczkami.
-Nie, mamy tyle czasu, ile tylko zechcesz.
-Chcę dzisiaj tu zostać.
-Dobrze. Kocham cię, słoneczko. Bardzo. Jestem z ciebie taka dumna.
-Też cię kocham, mamusiu. A możesz jeszcze nie umierać?
-Mogę –zaśmiałam się cichutko i znów dałam jej buziaka.
-Tak. Wracasz?
-Nie, księżniczko… Nie wiem, kiedy wrócę.
-Dlaczego?
-Widzisz… Mama nie jest tak chora jak Theoś –powiedziałam, przytulając ją mocniej. Wzięłam głębszy oddech, ale tym razem to w niczym nie pomogło. –Jestem dużo poważniej chora i nie wiadomo, czy wyzdrowieję.
-I będziesz cały czas w szpitalu? -zapytała, zamyślona. Po chwili jednak znalazła rozwiązanie. -To nic, będziemy przyjeżdżać –wzruszyła ramionami i położyła główkę w miejscu, gdzie najsilniej mogła poczuć bicie mojego serca. Dobrze, że nie zauważyła zbierających się w moich oczach łez. Nie byłam w stanie. Próbowałam sobie przypomnieć podobną rozmowę, którą odbyłam ze swoją mamą, gdy odchodziła. Zrobiła to tak subtelnie, wciąż mnie przytulała. Ja, poza przytulaniem nie potrafiłam zrobić niczego więcej. Gdy tylko dowiedzieliśmy się o raku, pierwsze badania na jakie nalegałam, to te genetyczne. Próbki wysłaliśmy aż do Stanów Zjednoczonych, wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, lecz musiałam mieć pewność, że to nie jest dziedziczne i moje dzieci nie są zagrożone tym okrucieństwem. Ta cudowne istotki nie zasługiwały by tak cierpieć. To były jedyne wyniki od tamtej pory, które dały mi ulgę i niewyobrażalną radość. Dzieci były bezpieczne, nie było żadnego genu, które mogłyby im zagrażać. W całej burzy emocji i wielkim chaosie w życiu poczułam spokój.
-Bardzo cię kocham, córeczko. Jesteś najwspanialszą dziewczynką pod słońcem i moim największym skarbem. Zawsze tak będzie, nie ważne, czy będziesz miała dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat. Ty, twój brat i tatuś jesteście dla mnie najważniejsi i nie chcę, żebyście kiedykolwiek o tym zapomnieli.
-Ja też cię kocham. I Dodor też. I tatuś.
-Wiem, myszko –odpowiedziałam, całując ją w główkę. Tak słodko pachniała. Jak świeże, letnie truskawki, takie zerwane prosto z krzaczka. –Jesteście całym moim światem.
-Mamusiu?
-Tak?
-Ale ty nie umrzesz, prawda? –zapytała wprost. Na chwilę przestałam oddychać i nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale potem zdałam sobie sprawę, że miałam niesamowicie mądre i dojrzałe dziecko. Musiała wiedzieć.
-Wiesz? Gdy byłam niewiele starsza od ciebie, moja mama była bardzo chora. Byłam wtedy bardzo smutna, myślałam, że to może przeze mnie… Ale choroba osoby, którą kochamy, nie jest niczyją winą. Ona po prostu przychodzi jak zły wilk do babci czerwonego kapturka, lecz my nie możemy czasem już nic zrobić.
-Tak jest z tobą?
-Nie wiadomo, kochanie. Ale minęło już tyle czasu, że obawiamy się z tatusiem, że już nic nie pomoże.
-To dlatego tatuś jest czasem tak bardzo smutny, ale uśmiecha się i mówi, że jest dobrze?
-Tak, to pewnie dlatego –westchnęłam. Och, mój najdroższy Marco. Moje serce właśnie pękało na pół. A może na tysiące małych kawałeczków.
-Ale ty też mówiłaś, że będzie dobrze…
-Wiem. Nie chciałam, żebyś się smuciła jak wtedy, gdy ja byłam mała. Ale jesteś już dużą, bardzo mądrą dziewczynką i nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Ale obiecuję ci, skarbie, że niezależnie co się stanie, ja zawsze będę przy tobie, przy Theo a nawet przy tatusiu.
-Jak? Umrzesz i nie będziesz z nami.
Nikt nie był tak szczery jak dzieci. Gdybyśmy tylko z Marco potrafili porozmawiać tak wprost. Poczułam, jak Marisa płacze, a później okropne kłucie w sercu. To był największy ból.
-Ciii, kochanie. Nie płacz. Chociaż to tak ciężko zrozumieć, to będę przy was i nigdy was nie zostawię. Jesteście moją największą miłością i to jest tak silne, że pokonam cały świat, niebo i co tylko jeszcze będzie trzeba, by być przy was, czuwać i chronić. Każdego dnia będziecie czuli moją obecność. Obiecuję, że będę przytulała cię i całowała do snu, będę siedziała całą noc i obserwowała, jak z twoim bratem pięknie śpicie i będę odganiała wszystkie koszmary. Będę przy was każdego dnia waszego życia, zawsze, gdy będziecie mnie potrzebowali.
-Tak się nie da… Kłamiesz…
-Nie kłamię. Będę zawsze w twoim serduszku, w twojej pamięci. Gdy za mną zatęsknisz, popatrzysz na zdjęcia, poprosisz tatę, żeby trochę ci o mnie opowiedział.
-A jak cię przytulę?
-Gdy będzie ciemno, a na niebie będą świeciły złote gwiazdki… Położysz się grzecznie do swojego łóżeczka, przykryjesz się kołderką i zamkniesz oczka, ja położę się przy tobie i przytulę cię mocno. Będę głaskać cię po twoich mięciutkich włoskach i śpiewać ci cichutko dopóki nie uśniesz.
-A co, jak Dodo będzie cię bardziej wtedy potrzebował?
-Kochanie, a czy kiedykolwiek poczuliście się, żeby było mnie dla was za mało?
-Nie…
-I tak zostanie –obiecałam, ocierając jej łzy z policzków. Pociągnęłam ją wyżej, żeby nasze twarze znajdowały się na równi. –Bo was kocham, jesteś moją wspaniałą córeczką, a ja twoją mamą. Na zawsze. A kiedyś się znowu spotkamy i będziemy mieli mnóstwo czasu razem.
-Będę tęsknić…
-Wiem, ja też. Bardzo, bardzo, bardzo. Możemy się za to teraz przytulać ile chcemy. To mało, ale nawet tak ulotne chwile mogą zostać w sercu na zawsze. Nazbierałam już w swoim miliony.
-Tatuś zaraz nie przyjedzie?-zapytała się zatroskana, mrugając oczkami.
-Nie, mamy tyle czasu, ile tylko zechcesz.
-Chcę dzisiaj tu zostać.
-Dobrze. Kocham cię, słoneczko. Bardzo. Jestem z ciebie taka dumna.
-Też cię kocham, mamusiu. A możesz jeszcze nie umierać?
-Mogę –zaśmiałam się cichutko i znów dałam jej buziaka.
Leżałyśmy w ciszy. Marisa przez chwilę jeszcze płakała,
jednak moje objęcia i buziaki ukoiły ją. Jej oddech powoli się uspokajał, a ja
dziękowałam w myślach swojej mamie, bo wiedziałam, że to ona mi pomogła.
Wiedziałam, że tak jak ja czułam jej obecność, tak moje dzieci i mój mąż nigdy
nie odczują mojego odejścia. To miłość. Dzięki niej, na zawsze będę przy nich. Ten ogień nigdy nie ugaśnie i nic go nie wyciszy.
-Możesz coś dla mnie zrobić?-zapytałam niepewnie Marisę.
Blondyneczka podniosła z zainteresowaniem głowę, spojrzała na mnie badawczo i
pokiwała w końcu głową. –Gdy tatuś będzie smutny, a mnie już nie będzie, zawsze
przytulaj go bardzo, bardzo mocno, i powtarzaj mu, że bardzo was wszystkich
kocham i chcę, żebyście byli szczęśliwi, dobrze? Jesteś naszym promyczkiem
szczęścia i lekarstwem na wszystkie smutki. Jeśli tylko zobaczysz, że coś złego
się dzieje… Ale też, gdy będzie dobrze, gdy będziecie gdzieś razem na wakacjach…
To tak oczywiste rzeczy, ale z tatą powtarzamy je sobie kilka razy dziennie.
Zawsze trzeba mówić, co czujemy. Nim się obejrzysz, a będzie już za późno…
-My będziemy na wakacjach-poprawiła mnie. - Przecież będziesz z nami.
-Tak, my będziemy. Na zawsze razem, córeczko –zgodziłam się. Chwyciłam w dłoń jej malutką rączkę i splotłam nasze palce. –Nigdy się nie smućcie z mojego powodu. Ja dzięki wam zawsze się cieszę, więc wy też się uśmiechajcie. Nawet, gdy nie będę już mogła przytulić cię jak tutaj, teraz. Pomyśl, że w tym momencie śmieję się do ciebie.
-Też się będę do ciebie uśmiechać. Codziennie i będę ci powtarzać, że cię kocham. Tatuś i Dodor też. Wtedy cały czas będziesz przy nas.
-Zawsze będę. Zawsze. Nie bój się o to, skarbie. O nic się nie bój.
-Ty się nie boisz?
-Nie. Jestem szczęśliwa. I to wszystko dzięki wam.
-To dobrze. Kocham cię, mami.
-To tak jak ja.
-My będziemy na wakacjach-poprawiła mnie. - Przecież będziesz z nami.
-Tak, my będziemy. Na zawsze razem, córeczko –zgodziłam się. Chwyciłam w dłoń jej malutką rączkę i splotłam nasze palce. –Nigdy się nie smućcie z mojego powodu. Ja dzięki wam zawsze się cieszę, więc wy też się uśmiechajcie. Nawet, gdy nie będę już mogła przytulić cię jak tutaj, teraz. Pomyśl, że w tym momencie śmieję się do ciebie.
-Też się będę do ciebie uśmiechać. Codziennie i będę ci powtarzać, że cię kocham. Tatuś i Dodor też. Wtedy cały czas będziesz przy nas.
-Zawsze będę. Zawsze. Nie bój się o to, skarbie. O nic się nie bój.
-Ty się nie boisz?
-Nie. Jestem szczęśliwa. I to wszystko dzięki wam.
-To dobrze. Kocham cię, mami.
-To tak jak ja.
Nastała noc, a niebo rozjaśniały maleńkie gwiazdki. Jeszcze
rok temu wymknęlibyśmy się z Marco do naszego ogrodu w samych piżamach,
położyli się na trawie i je podziwiali, skradając sobie leniwe pocałunki. A
teraz spała obok mnie moja córeczka. Jej rączki oplotły mnie jak bluszcz nasz
płot. Ledwo udało mi się wysłać sms do Mario, żeby podstępem przywiózł do
szpitala samego Marco i zamknął nas w pokoju od zewnątrz, dopóki nie
porozmawiamy. Był idealną osobą do takiego zadania. Jeszcze większym wyczynem
okazało się odłożenie telefonu na miejsce, nie mogłam się ruszyć, lecz nie
przeszkadzało mi to. Czułam na ramieniu jej spokojny oddech, z małych usteczek
wypływała strużka śliny, a warkoczyki magicznie już przestały być warkoczykami
i włosy rozrzucone były po całej poduszce. Uśmiechnęłam się i podniosłam wzrok
do góry, by znów spojrzeć na tą piękną noc. Świat był taki piękny. Każdy,
rodząc się dostał szansę, by móc poznać, to, co najpiękniejsze. Co było jednak „tym
najpiękniejszym”? Tego każdy z nas musiał się dowiedzieć. Jeden odkryje jego
piękno, zarabiając miliony, kupując własny helikopter. Inny ucieszy się z
pomocy dobrych ludzi i ciepłego posiłku, kolejny, gdy zobaczy pierwszy raz
morze. Rozbijające się białe grzywy fal, ciepła woda pod stopami, piasek i
muszelki. Niektórzy odchodzili, nawet w wieku osiemdziesięciu lat, nie znając
piękna świata. Czy potrzebowałam być bogatą, żeby odkryć piękno świata? Tak.
Walutą była miłość. Patrząc w gwieździste niebo widziałam tą letnią noc w
naszym ogrodzie. Byłam wtedy spełniona, szczęśliwa, moje serce biło szalenie
szybko, a stado motyli próbowało wydostać się z mojego brzucha, czułam pełnię
życia. Czy pamiętałam tamtą noc tak dokładnie? Nie. Ta była identyczna. Czułam
to samo. To było moje piękno. Mój dom, a kluczem do otwarcia jego drzwi była
Miłość. Objęcia, pocałunki, stykanie się czołami i noskami. Granie w gry,
bawienie się w Indian i księżniczki, granie w piłkę w ogrodzie. Wspólne zmywanie
naczyń, bitwa na mąkę i rozśmieszanie Theodora, gdy przechodził swoje bunty.
Rodzinne spacery po zoo w każdą pierwszą niedzielę miesiąca i siedzenie na
trybunach Signal Iduna Park w żółtych koszulkach z jedenastką na plecach,
kibicując tacie. Każdy dotyk, każdy gest, każdy uśmiech, spojrzenie, uderzenie
serca. Marisa, Theodore, Marco i Rosie. Mój Dom. Moje piękno świata. Nie byłam
smutna, że je stracę, że odejdę stąd, nawet się nie bałam. Patrząc w oczy
śmierci mogłam jedynie stwierdzić z podniesioną głową i zadartym nosem, że byłam
największym szczęśliwcem, wygrałam życie, wygrałam miłość. Mój Dom… Dzięki
niemu byłam nieśmiertelna.
When I leave this
world, I'll leave no regrets
Leave something to remember
So they won't forget
Leave something to remember
So they won't forget
I was here...
I lived, I loved
I was here...
I did, I've done, everything that I wanted
And it was more than I thought it would be
I will leave my mark so everyone will know
I was here...
I lived, I loved
I was here...
I did, I've done, everything that I wanted
And it was more than I thought it would be
I will leave my mark so everyone will know
I was here...
~~~
*Fragment piosenki- Beyonce- I was here. (Jeśli ktoś nie czyta na komputerze, to może sprawdzić na nim, do playlisty wrzuciłam piosenki, które były wspaniałą inspiracją do pisania, może będziecie chciały posłuchać)
Dziękuję za wszystkie komentarze, może część z powodzeniem doszukała się małych detali i się domyślała już, o co może chodzić. Teraz jest już wszystko jasne, ale mam nadzieję, że jednak był choć tyci element zaskoczenia!
Poza tym chciałabym bardzo podziękować za 90.000 wyświetleń! To jest niewyobrażalne i jestem ogromnie wdzięczna za Wasz poświęcony czas na czytanie mojej pisaniny.. To naprawdę wiele znaczy... 💗 Dziękuję!
Dziękuję za wszystkie komentarze, może część z powodzeniem doszukała się małych detali i się domyślała już, o co może chodzić. Teraz jest już wszystko jasne, ale mam nadzieję, że jednak był choć tyci element zaskoczenia!
Poza tym chciałabym bardzo podziękować za 90.000 wyświetleń! To jest niewyobrażalne i jestem ogromnie wdzięczna za Wasz poświęcony czas na czytanie mojej pisaniny.. To naprawdę wiele znaczy... 💗 Dziękuję!
Z ogłoszeń parafialnych jeszcze jedna informacja-z początkiem kwietnia zamyka się platforma Google+, dlatego jeśli ktoś publikuje komentarze z tego konta-uprzedzam-można przestawić swoje konto na Bloggerowe (z którego również można obserwować mojego bloga), jakie ja mam obecnie, albo zawsze jest i będzie dostępna opcja komentowania anonimowo, do czego również bardzo serdecznie zapraszam!
Jestem ogromnie ciekawa Waszych opinii... Marco w końcu zgodzi się na rozmowę z Rose?Jeszcze jedno jest pewne-jeszcze będzie kilka zaskoczeń-spodziewajcie się..wszystkiego🙈😃💗
Jeszcze raz bardzo dziękuję, czekam opinie i do następnego!
Buziaki! x.