sobota, 30 marca 2019

Osiemdziesiąt sześć



Miłość.
Nic na świecie nie miało tyle obliczy co ona. Człowiek się rodzi i od razu otaczany jest miłością, taką bezwarunkową i szczerą. To jest ta pierwsza miłość, później poznaje jej wszystkie barwy.
Bez miłości moje życie było niekompletne. Gdy spotkałam tego właściwego człowieka, wszystko nabrało kolorów. Miłość przezwyciężyła słabości, strach i silne uprzedzenia. Miłość pozwoliła nam poświęcić się drugiej, ukochanej osobie. Miłość dała nam niesamowitą siłę, stworzyła ochronny pancerz, nasz azyl i dom. Dzięki naszej miłość staliśmy się lepszymi ludźmi, wzięliśmy ślub, dzięki naszej miłości pojawiły się na świecie nasze dzieci. Marisa i Theodore każdego dnia pokazywali nam i uczyli kolejnej miłości. Byliśmy razem, na dobre i na złe, na zawsze, nierozłączni. Nasza miłość scaliła nas, dwa ludzkie istnienia spoiła w jedno. Nasza miłość była ogniem. Będziemy płonąć w nim całą wieczność.

Ostatni czas jeszcze bardziej umocnił naszą miłość i wzniecił jeszcze bardziej jej płomień, który nigdy nie gasnął.
Pojawiły się łzy. Pojawił się ból i smutek. Pojawiła się rozpacz, wściekłość i bunt. Świat zakołysał się i przez chwilę straciliśmy grunt. I choć mieliśmy wrażenie, że wszystko się waliło, wciąż trzymaliśmy się za ręce, wciąż tuliliśmy się do siebie i choć bolało, choć łzy zbierały się w oczach, nie zapominaliśmy nigdy, że nasza miłość stworzyła nas silnymi. Miłość i nasze dzieci. To była największa siła przeciwko całemu złu świata.
Poznaliśmy kolejne oblicza miłości. Gdy usłyszałam diagnozę, gdy zaczęły wypadać mi garściami pierwsze pukle włosów. Miłość była w nas. Była, gdy Marco obciął mi włosy i zostałam całkowicie łysa. Z taką samą miłością jak na naszym ślubie wyznał mi miłość i zapewnił, że jestem piękna. Miłość. Kupił dla mnie perukę z pięknymi blond włosami, którą mogłam zakładać, gdy rozmawiałam przez kamerkę z dziećmi, lub kiedy przychodziły. Miłość. Przytrzymywał mnie nad toaletą, gdy wymiotowałam po zatruwającej mój organizm chemii. Miłość. Schudłam prawie dwadzieścia kilo, byłam cieniem siebie, a on dalej prawił mi komplementy i traktował mnie jak najpiękniejszą istotę na świecie. Miłość. Odstawiał od czasu do czasu dzieci do dziadków i spędzał ze mną całe dnie i noce w szpitalu, który stał się moim nowym domem. Miłość. Gdy pozwolił mi podpisać oświadczenie o rezygnacji z dializy po usunięciu drugiej nerki. Nie chciałam cierpieć, by tylko na krótko przedłużyć moje życie. Nie chciałam, by oni cierpieli ze mną. Miłość.
Nigdy nie rozmawialiśmy o śmierci. Miłość nigdy nie umrze. Nigdy się nie rozstaniemy. Będziemy ze sobą na wieki. To była nasza miłość.


***


Było piękne popołudnie, gdy Marco odebrał Marisę ze szkoły, Theosia z przedszkola i przywiózł ich do mnie do szpitala. Cały mój pokój wypełniały śliczne obrazki, laurki, kartki, rysunki moich dzieci i wciąż powstawały nowe. Siostra dyżurna miała powoli mały problem, żeby znaleźć dla nich puste miejsce. Każdy był dla mnie wyjątkowy.

-Mama!
Do pokoju wbiegła Marisa. Zrzuciła z pleców plecak, posiała go gdzieś na bok i wskoczyła do mnie na łóżko.
-Mari, buty!-upomniał ją Marco, który wszedł zaraz po niej z naszym synkiem za rączkę.
-Nie ważne -zaśmiałam się i objęłam ramionami moją dziewczynkę. Nie miałam już tyle siły, jednak w nasze uściski wkładałam najwięcej siły ile tylko miałam. Nie mogła nigdy zapomnieć silnych objęć swojej mamy. Nie mogła zapomnieć tego, że jej mama była silna, ani tego, że bardzo ją kochała. Ucałowała ją w główkę i pogłaskałam po błyszczących, blond loczkach.
-Mama?
Mari odsunęła się i zrobiła miejsce dla swojego ukochanego, małego braciszka.
Marco zdjął mu już butki i postawił go tak jak chciał na moim łóżku. Miałam największe możliwe szpitalne łóżko. Takie były zwykle przeznaczone dla ludzi o wadze dwustu kilo. Ja miałam czterdzieści, ale gdy kładli się do mnie Marco z dziećmi, dobijaliśmy dobrą połowę oczekiwanej wagi.
-Mój synek. Co tam dziś w przedszkolu?
-Dobrze. Jadłem mus.
-Mus, no proszę. Smakował ci?
-Tak-zaśmiał się i położył się na mnie, żeby mnie przytulić.
-Z jakich owoców był? Z jabłuszek?
-Tak. I z gruszki. Dobry.
-No to pewnie, że dobry.
Dzieci mnie tak obejmowały, że Marco nie miał nawet jak podejść do mnie i się przywitać. Zdjął za to buty Marisy i postawił je koło wejścia. Choć jedną ręką tuliłam Theodora, a drugą Marisę, odnalazłam spojrzeniem mojego ukochanego męża. Uśmiechnęliśmy się do siebie.
-Dzień doby, najcudowniejszy tatusiu i mężu.
-Dzień dobry, mamusiu i moja piękna żono.

Nachylił się, by pocałować czule moje usta. Zawsze starałam się zapamiętać to uczucie. Pocałunki były czymś magicznym. Miałam wrażenie, że gdy nasze usta się spotykały, dookoła rozchodziła się magiczna aura.
-Mam zadane rysowanie pętelek i pisanie literki A. Na ocenę.
-To weźmiemy zeszyt do ćwiczeń i trochę popróbujemy zanim napiszesz na czysto. Co ty na to?
-Super. Tato, jedziesz już?
-Jeszcze mam czas.
-A jadłeś coś?
-Zjem potem-powiedział wymijająco. Spojrzałam na niego groźnie i pogroziłam palcem. -Naprawdę zjem.
-Spróbuj nie, a kopnę cię..w zadek.
-W zadek!-zachichotała Marisa i usiadła na łóżku, przyciągając do siebie Theodora. Chłopiec usiadł jej na nogach i oparł się na jej ramieniu. Byli wspaniałym rodzeństwem i miałam nadzieję, że już na zawsze będą tak blisko, tacy nierozłączni...
-Jesteście głodni?-zapytałam całą trójkę. Miałam w szafkach taką spiżarnię, że cieszyłam się, jak dzieci miały na coś ochotę. Nie zawsze miałam ochotę jeść, a właściwie jadłam coraz mniej. Gdy dzieci coś zjadały, Marco widział, że w szafkach jest mniej rzeczy i cieszyło go to. Nie wyprowadzałam go z błędu, może potrzebował tak myśleć. Wiedział doskonale, że proponuję dzieciom swoje jedzenie, a małe głodomory po szkole i przedszkolu zawsze chętnie się skuszą.
-A jest banan?-zapytał Theo.
-Zaraz zobaczymy. Tata pomoże ci zejść z łóżka i otwórz sobie szafeczkę.
Theo wyciągnął ręce do Marco, który od razu podniósł go i postawił na ziemi. Dzieci miały nawet w tej sali swój stolik. Mniejszy, przy którym rysował Theo i budował wieże z klocków. Większy należał do Marisy, siadałyśmy przy nim i odrabiałyśmy lekcje.
-Mamo-poprosił, wystawiając do mnie owoc. Z uśmiechem chwyciłam owoc i obrałam go ze skórki. Theo już był zadowolony, tata znów go posadził koło mnie. Bardzo wolno zaczął dziubać owoc, Marisa przytuliła braciszka i gdy nie widział ugryzła kawałek banana.
-Nie!-pisnął niezadowolony.
-Niunia, ale mamy więcej bananów. Nie zabieraj bratu.
-Tylko tata powiedział, że ty też musisz jeść, żeby wyzdrowieć.
-Och, kochanie-uśmiechnęłam się i przytuliłam ją do siebie. Pocałowałam ją w główkę i oparłam się o nią. Była tak kochana i troskliwa. Moje małe słoneczko.
-Ja też jem. Znając tatusia i was, z pewnością dzisiaj mi też coś przywieźliście, co?
-Tak. Banany, jabłka, kiwi i sok pomarańczowy. I babcia zrobiła gołąbki.
-O widzisz. Obiecuję wszystko grzecznie zjeść, ale jeśli ty weźmiesz sobie banana. Może być?
-Dobrze. Tato, mogę?
Marco kiwnął głową i dał jeden owoc córce. Obrała go sobie sprawnie i dała kawałek do odgryzienia Theodorowi, żeby było po równo.
Marco przysiadł się i otoczył mnie czule ramieniem.
-To co zjesz, mamo?
-Może na razie sok pomarańczowy.
Marisa zeskoczyła z łóżka, wygrzebała z siatki butelkę soku i podała mi ją całą.
-Cała butelka?
-Nie powiedziałaś ile. To musisz wypić caaaały sok. Chcę, żebyś już była w domu.
-Też tego bardzo chcę, jednak nie wszystko jest takie proste.
-A możesz uciec? Pomożemy ci. Tata da ci swoją kurtkę i cię nie poznają!
Roześmiałam się i pogłaskałam ją po bródce. Marco ścisnął mocniej moje ramię i westchnął ciężko.
-Jak stąd ucieknę, to pan doktor mnie nie wyleczy. Cóż nam da, taka ucieczka, moja księżniczko?
-To niesprawiedliwe -mruknęła. Theodore był już tak śpiący, że prawie zasypiał, gryząc tego banana. Spanie było jego ulubioną czynnością, jednak nadzieje Marco miały szansę się spełnić, bo już zaczął razem z tatą kopać pluszową piłkę w ogrodzie. Oglądali razem mecze i przeglądali Kickera. Może Theo będzie piłkarzem, który albo śpi, albo zapewnia drużynie zwycięstwo na meczu? To było bardzo prawdopodobne.
-Co jest niesprawiedliwe, myszko?
-Bo jak Dodo był chory, to dałaś mu syrop i kilka dni później był już zdrowy. A ciebie nie ma już trzy lata!
-Trzy tygodnie, kochanie. Mamusia ma inną chorobę niż Dodo i potrzebuje więcej czasu na leczenie.
-Dlaczego nikt cię nie leczy?
-Pan doktor mnie wyleczy, gdy poczuję się lepiej i będzie można mi zrobić zabieg.
-A kiedy poczujesz się lepiej?
-Nie wiadomo. Czekamy na ten moment.
-Musisz pić dużo soku, jeść owoce i warzywa. Tata mówi, że są bardzo ważne. Będziesz jeść? Chcę, żebyś przeczytała nam bajkę na dobranoc -powiedziała smutna, a w jej oczach zebrały się małe łezki. Zacisnęłam powieki, żeby się nie rozpłakać i wyciągnęłam ręce do córki, żeby ją przytulić.
-Postaram się jeść jak najwięcej.
-To kiedy wrócisz?-dopytywała, wtulając się w moje kościste ramiona.
-A może dzisiaj wieczorem tata do mnie zadzwoni i przeczytam wam bajkę na dobranoc?
-Nie chcę bajki tylko ciebie. Theodore też.

-Idę na trening-oznajmił Marco, wstając z łóżka. Nie spojrzał ani na mnie, ani na Marisę, ani na naszą najmłodszą latorośl. Wyszedł, jedynie uważając, żeby nie trzaskać drzwiami. Moja choroba sprawiła, że zaczęliśmy kłamać. Każde z nas kłamało i dzięki temu czuliśmy się lepiej. Nigdy nie powiedziałam, że z dnia na dzień czuję się coraz gorzej, nigdy nie powiedziałam mu, że myślę, jak to będzie umrzeć. Nigdy nie powiedziałam, że poza nadzieją i wiarą w wyzdrowienie, panicznie boję się tego, że coś może pójść nie tak.
Nocami rozmawiałam z mamą. Potrzebowałam jej wsparcia, otuchy i zapewnienia, że w radzie, gdyby mi się nie udało, będzie na mnie czekać i nie pozwoli mojej duszy odlecieć od mojej rodziny. Ale ten cały strach, złe myśli, kontrastowały z miłością i wiarą, jaką byłam darzona każdego dnia. Mama gotowała dla mnie cudowne obiady i chociaż czasem wymiotowałam, zawsze jadłam je ze smakiem, ciesząc się, że mam jakiś zamiennik szpitalnej diety. Bardzo rzadko byłam sama. Jürgen przyjeżdżał, gdy tylko mógł. Przylatywał nawet na samo jedno popołudnie, żeby mnie zobaczyć, objąć i rozśmieszyć. Ulla przyjeżdżała co chwilę na dwa tygodnie. Wspierała mnie w szpitalu, lecz gdy poprosiłam ją o to, by zajęła się domem i odciążyła mojego męża w obowiązkach, podjęła się tego bez słowa sprzeciwu, za to z największą przyjemnością. Zamiast w swoim domu, zamieszkała w naszym pokoju gościnnym. Gotowała dla mojej rodzinki, bawiła się z dziećmi, sprzątała, prała. Marco mógł dzięki temu lepiej się wysypać i przygotować się do treningu. To było mu potrzebne. On też kłamał. Nie znałam jego całej listy kłamstw, lecz część z nich sama umiałam wywnioskować. Na pewno nie było u niego wszystko dobrze. To było kłamstwo numer jeden. Później, że dobrze się czuje i nawet nie myśli o tym, że coś mogłoby pójść nie tak. Myślał. Nocami. Wtedy przychodził rano do mnie z podkrążonymi, smutnymi oczami, ziewał i kładł się koło mnie, kładł głowę na wysokości mojego serca, by słyszeć jego bicie i zasypiał, jak mówił tylko na chwilę, bo Theo miał ciężką nockę. To również było kłamstwo. Byłam w szpitalu trzy tygodnie, a własnego synka znałam już prawie trzy lata i wiedziałam, że to dziecko było cudem, jeśli chodziło o przespane noce i uregulowany czas snu. Obejmowałam go wtedy i ja też spałam. Przy nim wszystko było inne, lepsze, magiczne.

Czułam jednak, że czas szczerości zbliżał się do nas wielkimi krokami. Czas powiedzenia sobie, co tak naprawdę czujemy, czego się obawiamy i co powinniśmy zrobić, uwzględniając przy tym wszystkie ewentualności związane z moją chorobą. Prawda była zawsze najlepsza? W tym momencie każde z nas powiedziałoby jednogłośnie: nie. Ale byliśmy dorośli, przyszło nam zmierzyć się z wieloma trudnościami. Choć poziom trudności wzniósł się do absurdalnie wysokiego poziomu, gra toczyła się dalej. Dopóki piłka w grze, dopóki nie było jeszcze dziewięćdziesiątej minuty i dźwięku gwizdka kończącego spotkanie. Tu nie było doliczonego czasu ani dogrywek. Niezależnie jak potoczy się jednak gra, oboje wyjdziemy z niej wygrani. Wygraliśmy już dawno.

Ucałowałam Marisę, wstałam na chwilę po Theodora i położyłam go tuż koło siebie na poduszce. Po drugiej strony miałam Marisę i widząc po ich zmęczonych oczkach, szykowała się nam wspólna drzemka. Oboje moich cudownych dzieci przytuliło się do mnie i już po kilku minutach cała nasza trójka zasnęła.

***


-To jaka ocena?-klasnęła w rączki Marisa, oddając mi zeszyt z nakreślonymi pętelkami i wykaligrafowanymi w rządku literkami. Moja mała duma. Przez chwilę musiałam sobie przypomnieć jak wyglądał system oceniania w zerówce. Wzięłam do ręki czerwoną kredkę Theo i namalowałam w rogu kartki najładniejszy kwiatek jaki tylko umiałam. W jego środku namalowałam uśmiechniętą buźkę, a obok serduszko. Oddałam Marisie zeszyt, która już nie mogła doczekać się oceny. Spojrzała krytycznie na mojego kwiatka, później na mnie.
-A dlaczego nie słoneczko? Słoneczko jest najlepsze.
-Bo ty jesteś moim słoneczkiem-stwierdziłam, szczypiąc ją delikatnie w policzek. Czy zamieniłam się powoli w ulubioną ciocię Marco?
Marisa zaśmiała się i raz jeszcze spojrzała na mój twór.
-A serduszko?
-Bo bardzo cię kocham.
-Tak jak ja ciebie. Mamo?
-Tak księżniczko?
-Zjedz jabłko.
-Dobrze-roześmiałam się, widząc jej spojrzenie. Była tak podobna do Marco, że aż czasem nie mogłam uwierzyć, że w oczach małej dziewczynki widzę swojego męża. Nie umiałam im się oprzeć, sięgnęłam po owoc i ugryzłam kęs.
-Mama? -zapytał Theoś, podchodząc do łóżka z rączkami ubrudzonymi farbami. Farby to było to, kredki nie sprawiały mu aż tyle radości, nimi nie dało się upaćkać tak wielu rzeczy jak farbami. -Masz sok?
-Jaki tylko chcesz. Najpierw chyba ci jednak umyjemy rączki. Nie malujesz już pędzelkiem?
-Rączkami.
-No tak. Wszystko jasne.
Ostrożnie zeszłam z łóżka, podtrzymując się o poręcz. Czasem miałam okropne zawroty głowy gdy wstawałam, wtedy zawsze próbowałam to robić jak najwolniej, żeby nikomu nic się nie stało, zwłaszcza, że miałam dzieci pod opieką. Z szafki wyjęłam mokre chusteczki i ukucnęłam koło synka, żeby wytrzeć mu rączki.
-A chcesz na nocnik?
-Nie, tylko soczek.
-Oczywiście-uśmiechnęłam się i lekko przeczesałam na bok jego włoski. Już trochę odrosły i musiałam skądś skombinować nożyczki, żeby je podciąć. Udało mi się mu umyć rączki, a Marisa wyciągnęła z plecaka jego butelkę.
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, słuchałam, jak dzieci opowiadały o ich dniu. Marisa opisywała mi każdą swoją koleżankę z klasy, a Theodore jak najęty opowiadał o najnowszym odcinku Smerfów. Uwielbiał je oglądać z tatą i nawet jak Marco wracał zmęczony po meczu do domu, siadał z synem i oglądali bajkę na dobranoc. Nigdy nie powiedział "nie". Ze mną oglądał inne bajki, jednak Smerfy zostały zarezerwowane na męskie wieczory taty z synem.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. To nie był czas na pielęgniarkę, spotkanie z lekarzem również nie było na dzisiaj przewidziane, a Marco nigdy nie pukał. Jednak uśmiechnęłam się, gdy zobaczyłam w drzwiach swoich teściów.

-Dzień dobry-uśmiechnęła się Manuela.
-Babcia!
-I dziadek!-dodał Thomas. Babcia najpierw ucałowała pijącego Theodora, później została uściskana przez Marisę. Na końcu położyła opiekuńczo dłoń na moim policzku i delikatnie go potarła.
-Jak się czujesz, kochanie?
-Bywało lepiej, ale mam dzieci, nic więcej mi nie trzeba.
-A obiadu? -roześmiała się i postawiła na boku pudełka z jedzeniem. Tata trącił swoją żonę w bok, żeby nachylić się do mnie i ucałować.
-Obiad zawsze.
-Dziadku, chodź, zobacz klocki- zawołał Theodore i zaczął ciągnąć dziadka za nogawkę spodni. Tata roześmiał się i podniósł swojego wnuka na ręce.
-Marisa, idziesz z nami zobaczyć te klocki?
-Tak!-ucieszyła się i zeskoczyła z mojego łóżka. Thomas przystawił sobie krzesełko do stolika mojego syna, a dzieci obsiadły go i przytuliły się do niego. Miałyśmy chwilę, żeby porozmawiać.

-Co mówi lekarz?
-To samo, co od trzech tygodni. Nie możemy ryzykować, przeszczep może się odbyć, kiedy wyniki się poprawią. Operacja teraz byłaby skrajnie niebezpieczna.
-Ale ta nerka cię zabija!-zirytowała się i nerwowo zaczęła skubać brzeg swojej spódnicy.
-Mamo, wytrzymam. Mam dla kogo walczyć...
-Wiem, że masz. Wiem, że walczysz... Ale mam już dość życia w wiecznym strachu. Codziennie boję się, że Marco zadzwoni i powie, że..
-Wiem, że jesteś moją teściową, ale tak szybko się mnie nie pozbędziesz-stwierdziłam i zachichotałam pod nosem. Manuela pogroziła mi palcem i klepnęła w nogę.
-Mnie to nie bawi. Zgódź się, żeby ci wycięli drugą. Są dializy.
-Mam wyniszczony organizm, dializy nie sprawdzą się w moim przypadku, będę cierpieć, aż w końcu umrę. Omawialiśmy wszystkie możliwe wyjścia, Marco obdzwonił wszystkich możliwych lekarzy. Każdy mówił to samo. Mam tu dobrą opiekę, wszyscy mogą mnie odwiedzać, Marco tyle razy tu nocował..
-Wiem, moja kochana. Ja już po prostu... Musisz wygrać z tą chorobą, dobrze?
-Zrobię wszystko, mamo.
-Obiecujesz?-zapytała, patrząc na mnie surowo.
-Obiecuję.
-To dobrze. Kochamy cię wszyscy i nie możesz nas zostawić.
-Ja was też bardzo kocham i nigdy o tym nie zapominajcie.
Manuela kiwnęła głową i objęła mnie ramionami. Pomimo beznadziejnych początków, teraz zawsze cieszyłyśmy się na spotkanie. Podczas choroby była dla nas wielkim wsparciem. Może i nie byłyśmy przyjaciółkami, ale byłyśmy rodziną, taką prawdziwą, kochającą się i gotową pomóc sobie w każdej sytuacji.
-Marco poprosił nas, żebyśmy zabrali dzieci. Wyskoczyło mu coś po treningu i nie może przyjść. Nie wiedzieliśmy do końca kiedy po nie przyjść, ale jechaliśmy już i tak... Jak chcesz, możemy wrócić za jakiś czas.
-Nie, nie trzeba, mamo-westchnęłam, spoglądając na moje pociechy zabawiane przez dziadka. Były takie szczęśliwe i beztroskie. Musiałam się tego od nich uczyć, zwłaszcza teraz. -Klinika nie jest najlepszym miejscem dla dzieci. Pójdźcie na plac zabaw, Marisa musi się wybiegać z dziećmi, a Theodor jeszcze bardziej ubabrać w piachu.
-Dobrze-roześmiała się Manuela i zaczesała moje sztuczne włosy na bok. Jakiś kawałek materiału peruki był źle zgrzany i okropnie drapał mnie za uchem. Nie mogłam się doczekać, aż ją w końcu zdejmę.
-Tylko żadnych lodów, dziadka trzeba przypilnować. Mari po ostatnich skarżyła się na gardło.
-Dopilnuję, nie przejmuj się.
-A wiesz, co wyskoczyło Marco?
-Nie mówił niestety. Dziadek Thomas, zbieramy się?
-No pewnie. Pokażcie mi, co musicie zabrać.
-I proszę o buziaki dla mnie!-upomniałam się. Marisa i Theo podali dziadkowi swoje plecaczki, a później podbiegli do mnie. Manuela pomogła mi wstać, wtedy już wpadłam w najcudowniejsze uściski swoich dzieci. Ucałowałam je, one mnie również. Życzyliśmy sobie miłego dnia i gdy tylko wyszli z mojej sali, dopadła mnie okropna tęsknota.

Sięgnęłam po telefon i postanowiłam wysłać wiadomość do Mario.
"Ujek Majo, kupisz mi żelki?"

Czekając na odpowiedź, zaczęłam spoglądać na pudełka z obiadem od Manueli. Już widziałam surowe spojrzenie Marisy, nakazujące mi to wszystko zjeść.
Już miałam się po nie nachylać, gdyby nie sygnał mojego telefonu.

OD: "Najlepszy Ujek Majo Ever xoxo"
"Kupię, ale jak zjesz obiad teściowej. Pół pudełka-paczka, całe-dwie. Wchodzisz w to?"


"Tak! Czekam! 💖💖💖"


Odpisałam mu na wiadomość z wymalowanym wielkim uśmiechem na ustach. Odłożyłam telefon i wzięłam się za pudełko z ciepłym obiadem. Gulasz z kaszą i czerwoną kapustą, ukochane danie mojego męża. Nie miałam pojęcia, co takiego ważnego mu wypadło, jednak miałam nadzieję, że to nie okaże się niczym poważnym. Postanowiłam dać mu chwilę czasu i zadzwonić później. Może jak się dowie, że jest u mnie Mario, sam się do mnie wybierze? To nie tak, że nie chciał przyjeżdżać sam, po prostu widziałam, że coś go dzisiaj wyjątkowo gryzło, a przez chorobę o jakichkolwiek problemach dowiadywałam się jako ostatnia.


-Puk, puk! To ja, twój diler!
Drzwi lekko się uchyliły, w szczelinie pokazał się czubek mariowego nosa.
-A masz towar?-zaśmiałam się, odkładając na bok pudełka po obiedzie.
-A mam! -odpowiedział i zaczął szeleścić opakowaniami żelek.
-To wchodź.

I wszystko przestało być nudne, gdy tylko zobaczyłam jego uśmiechniętą od ucha do ucha buzię.

-Witam, inspekcja obiadowa i Burmusz.
-Burmusz?
-Twój stary -wyjaśnił ze śmiechem. -Ciągnie się jak smród, wiesz dobrze po czym. Poszedł zaparkować, zaraz się dosnuje. Pokaż, co zjadłaś.
-Zobacz. Cała kasza, surówka, nie zjadłam do końca mięsa, jakoś mi się po tym sosie niedobrze robiło.

Mario nie ufał mi na słowo. Poszedł otworzyć pudełko, spojrzał, powąchał. Na koniec wziął widelec i posmakował mięso.
-Dobra, ten sos jest faktycznie do kitu. Mama Manu cię truje.
-Daj spokój-roześmiałam się i wyciągnęłam do przodu rękę -Żelki?
-Ale dzielisz na pół ze mną. I posuń się, bo chuda jesteś.
-A ty gruby i dlatego musisz się tu wcisnąć?
-W wielkim skrócie.. może. Mam ci zrobić spychacz?
-Już, już. Ty masz żelki, ty rządzisz.
Przesunęłam się na bok, Mario rozłożył się wygodnie, lecz nim oparł się o poduszkę, zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku i nie puszczał przez dobre trzy minuty.
-Mario, pamiętasz, o co cię prosiłam, gdy wyjeżdżałam do Liverpoolu?
-Mhmm...
-Proszę, to wciąż aktualne. Wiem, że masz już pod opieką fantastycznego synka, ale Marco... On będzie ciebie potrzebował jak jeszcze nigdy.
-Ale ty nigdzie nie wyjeżdżasz-stwierdził, otwierając paczkę żelek. Zaczął w niej grzebać, aż w końcu zdobył czerwonego żelka z białą pianką. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
W tym samym momencie dołączył do nas Marco.

-Hej, wszystko w porządku?
Marco spojrzał na nas i kiwnął głową. Przeszedł moje łóżko dookoła i nachylił się do mnie, żeby jak zawsze pocałować mnie na powitanie.
-Żelka, gburciu?-zapytał Mario, wyciągając paczkę do przyjaciela.
-Nie, dzięki. Jak dzieci?
-Grzecznie. Marisa narysowała nam laurkę, Theo budował wieżę Eiffla i niszczył ją traktorem.
Znów kiwnął głową. Gdyby nie Mario z żelkami, atmosfera stałaby się nieznośnie napięta. Naprawdę potrzebowałam porozmawiać z Marco. -Kochanie, co się dzieje?
-Uwaga, zaraz powie "nic"-szepnął Mario. Jeśli nie wyciągnę nic od męża, przekupię jego przyjaciela na żelki.
-Do jasnej cholery, Mario. Czasem mógłbyś się zamknąć. Nikt cię nie prosił, żebyś...
-Ja go poprosiłam. Zostaje. Chcę dowiedzieć się tylko, co ciebie trapi, a to, że nawet twój przyjaciel wie, a ja jestem wielkim jajkiem, nad którym się wszyscy trzęsą, to jest nie do pomyślenia. Jeśli chcecie, żebym była zdrowa, przestańcie traktować mnie jak chorą.

Marco zacisnął dłonie w pięści, wstał z fotela i poszedł do okna. Na parapecie leżał rysunek naszej córki, na którym narysowała mnie, Marco, samą siebie (oczywiście w koronie księżniczki) i małego Theodora. Nad nami świeciło słońce, w tle znajdował się nasz dom i ręcznie robiona huśtawka na jabłoni, która nam pięknie wyrosła. Wszyscy siedzieliśmy w ciszy. Od czasu do czasu zakłócał ją szelest torebki z żelkami i mlaskanie bruneta.
-Naprawdę chcesz wiedzieć?-zapytał cicho, wbijając wzrok gdzieś w dal, za oknem.
-Cały czas, Marco. Dziękuję, że chcesz mnie chronić, kocham cię, lecz ta chęć ochrony i miłość zmusiły nas do zbyt radykalnych rozwiązań...
-Od ponad tygodnia czeka nerka do przeszczepu. Na ciebie, jesteś pierwsza w kolejności. Robię wszystko, by jeszcze poczekali, żeby twój stan się polepszył... Ale nie możemy tego robić w nieskończoność. Są inni biorcy, którzy są gotowi na operację. Chciałaś wiedzieć? Teraz już wiesz.

Marco westchnął cicho i skierował się do drzwi.
-Marco..-zdążyłam tylko cicho powiedzieć, nim mój mąż opuścił salę.
-Mówił ci o tym?
-Dzisiaj po treningu, gdy zapytałem go, dlaczego kontuzjował nam dwóch nowych zawodników. Wyżywa się...
-Muszę z nim porozmawiać. Bardzo poważnie.
-Teraz musi trochę ochłonąć. Porozmawiaj z nim, ale daj mu chwilę poukładać myśli.
-Tak mi przykro, że to wszystko dotknęło nas... To tylko ja jestem chora, a cała rodzina i przyjaciele też musieli stanąć na głowach. To niesprawiedliwe.
-To jest miłość. I ja wierzę w cud, Rosalie. Wasza miłość jest cudem, wasze dzieci są cudem... Nie może być złego zakończenia tej historii. Ta historia w ogóle nie może mieć zakończenia. Pamiętasz wasz ślub? Obiecaliście sobie na całą wieczność.
-Dziękuję ci. Za wszystko. Nigdy nie myślałam, że spotkam tak cudownych ludzi. A gdybyś mi powiedział, że moim przyjacielem będzie facet, piłkarz...
-Pamiętasz, jak myślałaś, że Marco, jako jedenasty, zawsze wychodzi jako ostatni?
-Nie przypominaj mi tego. Ale wiedz, że bardzo cię kocham, ujku Majo. Jesteś moim najlepszym bratem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć.
-A ty jesteś moją ukochaną i najulubieńszą siostrą-uśmiechnął się i silnie ścisnął moją dłoń. Nachylił się do mojego policzka i złożył na nim delikatnego buziaka. -Mam w geście solidarności zrobić się na łyso?
-Nawet nie próbuj, bo pożałujesz. Nie wyobrażam sobie ciebie jako osiedlowego dresa.
-Na razie tobie do niego bliżej. Kupić ci spodnie adidasa z paskami po bokach?
-Nie, dziękuję. Na razie pomóż mi wstać.
-Dasz radę?
-Zjadłam obiad i żelki. Mam siłę!
-Mhmm. Po obiedzie Manu lepiej bym leżał.
-Po prostu nie wyszedł jej sos. Daj spokój. I podaj mi rękę.

Mario najpierw wstał z łóżka, później wyciągnął do mnie obie ręce, żebym mogła wstać. Założyłam moje kapcie, na piżamę narzuciłam szlafrok.
-Dasz radę iść?
-Tak, jest dobrze. Leż sobie, zaraz wrócę.

Wyszłam z pokoju na korytarz. Rozejrzałam się powoli, na zupełnie drugim końcu stał Marco. Z pochyloną głową opierał się o parapet i wolno oddychał. Podeszłam do niego cicho i oplotłam dłońmi w pasie.
-Kocham cię -szepnęłam, opierając się głową na jego ramieniu.
-Kocham cię-odpowiedział równie cicho. Odwrócił głowę, spojrzał w moje oczy i pogłaskał mój policzek.
-Musimy porozmawiać.
-Nie, nic nie musimy. Jest dobrze.
-Marco, oboje wiemy, że...
-Jest dobrze. I będzie dobrze-upierał się. Miałam nadzieję, że nie kłamał.
-Kiedy przyjedziesz z dziećmi... Weźmiesz na jakiś czas Theodora? Chciałabym porozmawiać sam na sam z Marisą.
-Jeśli tak chcesz.. Jutro?
-Tak, będzie dobrze. Nie masz jutro meczu?
-Nie-odpowiedział krótko.
-Może i nie mam jednej nerki, ale mózg jest cały i na swoim miejscu. Gracie jutro z Hoffenheim, dwudziesta czwarta kolejka Bundesligi.
-Nie żartuj tak.
-To mnie nie okłamuj. Czemu nie grasz?
-Miałem spięcie z trenerem i wykluczył mnie ze składu.
-Za tych kontuzjowanych kolegów? Co cię napadło?
-Mario ma za długi jęzor.
-Chyba jako jedyny w tym momencie jest ze mną szczery...

Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w siebie i żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć.

-Po prostu byłem zirytowany i bezsilny. Ale jest już lepiej, chwila słabości..
-Odpocznij, Marco. Poproszę, żeby mama została z dziećmi dłużej. Posiedź w wannie z hydromasażem, odpocznij, połóż się wcześniej spać. Masz dzień wolny w pracy, idź pobiegać do lasu. Mama albo tata mogą podrzucić małą do mnie.
-Mogę się zająć własnymi dziećmi.
-Wiem. Doskonale to wiem i każdy to wie. Jesteś cudownym tatą. Każdy jednak potrzebuje chwili odpoczynku. Proszę, zrób do dla mnie.

Uśmiechnęłam się lekko i pocałowałam go w policzek. Prawy kącik jego ust podniósł się ku górze.

-Postaram się.
-Pogadam z rodzicami.
-Nie musisz..
-Pogadam. A ty mnie przytul, bądź miły dla Mario i nie bądź gburkiem.
-Nie będę-rozpromienił się i delikatnie przytulił mnie do swojej piersi. Ułożył głowę na mojej. Mogłam w spokoju sycić się jego cudownym zapachem, obecnością, jego oddechem i biciem serca. Każda chwila w jego ramionach była najpiękniejszą chwilą w moim życiu. Chciałam ich mieć jak najwięcej. Chciałabym znajdować się w jego ramionach, gdy czas w końcu powie "stop".
-Chodźmy do Mario. Zje mi wszystkie żelki. Też powinieneś zjeść trochę. Masz zbyt seksowne ciało i nie mogę sobie z tym nic poradzić.
-Nie mów takich rzeczy. Lepiej chodźmy do sali. Musisz leżeć, odpoczywać i nabierać sił.
-Zaniosę cię.
-Nie będę się sprzeciwiać-zamrugałam niewinnie oczami i uśmiechnęłam się. Odwzajemnił mój uśmiech i wziął mnie na ręce. Gdy tylko dotarliśmy do sali, żelek już nie było. Spędziliśmy za to miły wieczór w przyjacielskiej atmosferze. Tak jak za dawnych czasów. Brakowało nam tylko Fify i Pepsi z lodem.

Podczas całego mojego pobytu w szpitalu najbardziej nie lubiłam pożegnań. Czy z dziećmi, czy z mężem czy przyjaciółmi. Czasem dopadał mnie niewyobrażalny smutek, gdy oglądałam nasze zdjęcia, czasem mijał, czasem jeszcze się pogłębiał. Czekałam na sen, by rano móc obudzić się i znów zobaczyć ich piękne twarze.
Mario objął mnie i ucałował w policzek.
-Zaczęły ci rosnąć włosy!-powiedział, oceniając krytycznie moją łysinę. Zaśmiałam się i poklepałam go po ramieniu.
-Gdyby było jasno i chociaż byś to wyczuł, to nawet bym ci uwierzyła.
-Oj tam, oj tam. Mam w oczach noktowizory.
-No na pewno. Ucałuj ode mnie Ann i małego.
-Jak w banku.
Mario odsunął się, dając Marco większy dostęp do swojej żony.
-Pamiętaj o wypoczęciu. Zaraz dzwonię do mamy jej to przekazać, nie popuszczę ci.
-Wiem, mała. Śpij dobrze. Po obiedzie przywiozę Marisę, zadzwonię rano.
-Czekam. I Marco? Naprawdę chcę z tobą porozmawiać. Musimy w końcu przejść tą rozmowę, dobrze o tym wiemy.
-Nie, wszystko jest dobrze.
-Musimy.
-Nie, Rosalie. Nie będę z tobą o niczym rozmawiać. Przywiozę Marisę.
-Proszę... Jesteśmy dorośli. Rozmowa, Marco.
-Nie i koniec. Zdrowiej i nie myśl o głupotach. Wszystko dobrze.
-Proszę.
-Nie-stwierdził ostatecznie. Pocałował mnie w usta i odwrócił się do Mario. Oboje grzecznie powiedzieli "dobranoc" i opuścili mój pokój. Tyle było w temacie szczerych, poważnych rozmów.




W nocy nie mogłam zasnąć. Przekładałam się z boku n bok, myślałam o naszej córce. Nie myślałam, że już następnego dnia przyjedzie mi odbyć tą rozmowę. Nie miałam pojęcia jak zacząć, jakich słów użyć, by nie była smutna. Tak bardzo ją kochałam. Jeszcze kilka chwil temu trzymałam ją owiniętą w kokon na sali w szpitalu. Była leciutka jak piórko, patrzyła na mnie i uśmiechała się. Dopiero co zaczęła siadać sama w łóżku, stawiać pierwsze kroki i śpiewać "mamamamam". Kiedy zleciał ten cały czas?
W zeszłym roku skończyła naukę w przedszkolu i choć mogliśmy ją jeszcze zatrzymać na rok, nasza córka stwierdziła, że chce już do zerówki, do szkoły. Może się wydawać, że jako matka nie umiem inaczej twierdzić o własnym dziecku, lecz ona naprawdę była bardzo mądrym dzieckiem i każdy, kto tylko ją poznawał, dostrzegał to. Zadawała nam mnóstwo pytań i to wcale nie głupich. We wszystkim próbowała doszukać się przyczyny, przez co często chciała pakować paluszki tam, gdzie nie trzeba. Mimo to była naszą dumą, naszą dzielną córeczką, którą kochaliśmy najbardziej na świecie. Uwielbiałam czesać jej długie do ramion, złote włoski. Zawsze słodko się skręcały na końcach, dodając jej jeszcze więcej uroku. Zazdrościłam jej pięknych, długich i gęstych rzęs, które odziedziczyła po tacie. Może i drobny nosek odziedziczyła po mnie, jednak całą resztą przypominała swojego tatę. Od wiecznie roześmianych złoto-zielono-niebieskich oczu, poprzez słodki, delikatny uśmiech, aż po dołeczki, które uwidaczniały się przy jej każdym chichocie. Jej czułość, wrażliwość i inteligencja zadziwiały każdego. Byłam dumna, mogąc być mamą tak cudownej dziewczynki. Ona i Theodore to moje małe-ogromne cudy. Dzieci i Marco. Teraz mogłam uważać swoje życie za najpiękniejsze, jakie mogłam otrzymać. Nie żałowałam niczego.



-Dzień dobry-uśmiechnęłam się, gdy przyszła do mnie pielęgniarka.
-Dzień dobry, jak się pani czuje, pani Reus?
-Bardzo dobrze, słońce świeci, mamy piękny dzień.
Kobieta zaśmiała się, spojrzała w moją kartę i na ostatnie wyniki badań.
-Kroplóweczka dzisiaj z witaminami.
-A możemy pod wieczór albo na noc? Córka dzisiaj do mnie przychodzi.
-Ach, jak panna Marisa przychodzi to nie. Zobaczymy, może na noc, tylko ostrożnie śpimy i na płasko.
-Tak jest. Czy zaspałam na śniadanie?
-Nie, poprosiłam, żeby panią pominęli. Jest jajecznica.
Myśląc o rewelacjach żołądkowych sprzed tygodnia aż zrobiło mi się słabo. Nie wezmę jajecznicy już nigdy do ust. Nigdy w życiu. Pielęgniarka uśmiechnęła się i wyjęła z kieszeni swojego unoformu pysznie wyglądającą kanapkę z bufetu.
-Och, tak. Czy mogę zagłosować gdzieś na panią w plebiscycie pielęgniarki roku?
-Jak taki będzie, tam pani znać. Smacznego. Zaraz kogoś wyslę, żeby przyniósł pani herbatę.
-Ja mam czajnik. I herbaty też mam.
-Dobrze, dobrze. Niech pani sobie je, przyniosą. Razem z tabletkami.
-Niech będzie. Miłego dnia i dziękuję bardzo-uśmiechnęłam się, machając kanapką w powietrzu. Pielęgniarka kiwnęła głową i wyszła.
Odpakowałam kanapkę i wgryzłam się w świeży, ciemny chleb. Och, to było znacznie piękniejsze niż jajecznica.


Gdy jadłam, zadzwonili do mnie Marco ze swoimi rodzicami i dziećmi. Jedli razem śniadanie. Ustawili tablet na stole, zawsze dzwonili do mnie podczas wspólnych posiłków. Marco twierdził, że rodzinny posiłek bez mojej obecności, chociażby na ekranie tableta, to żaden posiłek. Tak zjedliśmy razem. 


***



Zajęcia w szkole minęły dzisiaj bardzo szybko. Mała miała tylko trzy lekcje i już tata odebrał ją i zawiózł prosto do mnie. Gdy byli w drodze, Marco zatrzymał się w bistro Melanie i kupił nam obiad. Mogłyśmy go zjeść razem, to nic, że w styropianowych pojemnikach. Dla Marisy to była jeszcze większa frajda.

-Mama!-ucieszyła się jak zawsze, gdy tylko stawała w drzwiach i mnie zobaczyła. Przeczesałam szybko palcami moją perukę, która trochę się już rozczochrała. Nie wiedziałam, gdzie zapodziałam grzebień do niej i musiałam jakoś się ratować.
-Moja księżniczka. Głodna?
Wyciągnęłam ręce i uściskałam ją mocno, gdy tylko wskoczyła w moje ramiona.
-Trochę -stwierdziła, wtulając swoją główkę w moją pierś. Pogłaskałam ją po włoskach i ucałowałam w czubek głowy. Marco odłożył na bok jej plecak i podszedł do nas, żeby mnie przytulić i pocałować. Ktoś się stęsknił. I pięknie pachnął żelem pod prysznic i ulubionym szamponem. Grzeczny chłopiec. Choć prysznic to nie wanna z jacuzzi, to i tak jeśli był długi, to z pewnością relaksujący.
-A ty zjesz?-spojrzałam na męża. Wiciąż jednak w jego oczach widziałam okropne zmęczenie.
-Nie, ale jadę do Melanie wysłuchać najnowszych plotek. Podobno młody Kloppo chce w końcu zaprosić Yvonne na randkę. Nie wiem jeszcze, czy powinno mi się to podobać...
-Wreszcie! Jedź do Meli, a potem wszystko mi powiesz -uśmiechnęłam się szeroko i skradłam mu jeszcze szybkiego buziaka. Chyba byłam bardziej entuzjastyczniej nastawiona do nowego związku siostry Marco niż on sam. Była rozwódką, już wystarczająco długo była sama z Nico. Mieszkała w poziomowym mieszkaniu na Phoenix See, dlaczego i Marc nie miał z nimi zamieszkać? Z bratem chcącym za wszystkie skarby świata ochronić swoją ukochaną, małą siostrzyczkę, nie miałam nawet szans o tym dyskutować. -Dasz nam obiad?
-Ach tak. Zapomniałbym.
-Tato! -roześmiała się Marisa i podeszła do blondyna, odebrać dużą siatkę. Marco położył jeszcze na moim łóżku blacik, na którym mogłyśmy postawić nasze pudełka i komfortowo zjeść.
-Mogę zdjąć spodnie? Strasznie mnie cisną.
-Spodnie cię cisną? To chyba trzeba kupić większe, co?
-Mhmm -westchnęła, spoglądając na swoje chude nóżki, później na mnie i na swojego tatę. -Ale takie same? Bo ja lubię tą naszywkę z kotkiem.
-Kupisz z tatą nowe spodnie, a ja przyszyję ci na nie taką naszywkę. Albo jaką inną tylko będziesz chciała.
-Z kotkiem i myszką? Będzie śmiesznie! Kot, a mysz będzie uciekać! -uniosła paluszek, ogłaszając nam swój plan cała szczęśliwa.
-Super. Poszukam takich w internecie i zamówimy.
-Mogę z tobą? Prooszę -uśmiechnęła się szeroko i zamrugała oczkami.
-No pewnie.
-To ja już uciekam, wy tu szukajcie i się bawcie. Zadzwoń, kochanie -poprosił i przytulił mnie do siebie.
-Dziękuję..-szepnęłam, wtulając się w jego policzek. -Przemyślałeś to, o co prosiłam cię wczoraj.
-Oczywiście, odpowiedź jest taka sama. Tylko zjedz.
-A ty jeszcze pomyśl.
-Nie trzeba. Pa. Mari, uważaj na mamę i nie dokazuj zbytnio.
-Dobrze tato. Paa.

Marisa ściągnęła niezdarnie swoje spodnie, rozsiadła się po drugiej stronie mojego łóżka i rzuciła je niedbale na fotel na drugim końcu mojego pokoju. Ja rozpakowałam dla nas pudełka i ułożyłam sztućce na chusteczkach. Na wieczkach pudełka napisane zostały przez Melanie nasze imiona, z boku mojego dopisane było jeszcze "całusy! ;**", a u Mari "Uściski!❤ Ciocia M."
Wsparcie? Niczym Borussia i jej kibice. A nawet jeszcze lepsze.


***

Leżałyśmy przytulone do siebie, najedzone po obiedzie. Nawet nie było mi niedobrze. A to był bardzo dobry znak. Nadzieja gdzieś przeplatała się przez moje myśli i jej pragnęłam się trzymać. Głaskałam moją córeczkę po głowie i starałam się zebrać do rozmowy. Czasem nigdy nie było odpowiedniej chwili. Czasem trzeba było to po prostu zrobić.
-Kochanie… Pamiętasz, jak mnie pytałaś, kiedy wrócę do domku?
-Tak. Wracasz?
-Nie, księżniczko… Nie wiem, kiedy wrócę.
-Dlaczego?
-Widzisz… Mama nie jest tak chora jak Theoś –powiedziałam, przytulając ją mocniej. Wzięłam głębszy oddech, ale tym razem to w niczym nie pomogło. –Jestem dużo poważniej chora i nie wiadomo, czy wyzdrowieję.
-I będziesz cały czas w szpitalu? -zapytała, zamyślona. Po chwili jednak znalazła rozwiązanie. -To nic, będziemy przyjeżdżać –wzruszyła ramionami i położyła główkę w miejscu, gdzie najsilniej mogła poczuć bicie mojego serca. Dobrze, że nie zauważyła zbierających się w moich oczach łez. Nie byłam w stanie. Próbowałam sobie przypomnieć podobną rozmowę, którą odbyłam ze swoją mamą, gdy odchodziła. Zrobiła to tak subtelnie, wciąż mnie przytulała. Ja, poza przytulaniem nie potrafiłam zrobić niczego więcej. Gdy tylko dowiedzieliśmy się o raku, pierwsze badania na jakie nalegałam, to te genetyczne. Próbki wysłaliśmy aż do Stanów Zjednoczonych, wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, lecz musiałam mieć pewność, że to nie jest dziedziczne i moje dzieci nie są zagrożone tym okrucieństwem. Ta cudowne istotki nie zasługiwały by tak cierpieć. To były jedyne wyniki od tamtej pory, które dały mi ulgę i niewyobrażalną radość. Dzieci były bezpieczne, nie było żadnego genu, które mogłyby im zagrażać. W całej burzy emocji i wielkim chaosie w życiu poczułam spokój.
-Bardzo cię kocham, córeczko. Jesteś najwspanialszą dziewczynką pod słońcem i moim największym skarbem. Zawsze tak będzie, nie ważne, czy będziesz miała dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat. Ty, twój brat i tatuś jesteście dla mnie najważniejsi i nie chcę, żebyście kiedykolwiek o tym zapomnieli.
-Ja też cię kocham. I Dodor też. I tatuś.
-Wiem, myszko –odpowiedziałam, całując ją w główkę. Tak słodko pachniała. Jak świeże, letnie truskawki, takie zerwane prosto z krzaczka. –Jesteście całym moim światem.
-Mamusiu?
-Tak?
-Ale ty nie umrzesz, prawda? –zapytała wprost. Na chwilę przestałam oddychać i nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale potem zdałam sobie sprawę, że miałam niesamowicie mądre i dojrzałe dziecko. Musiała wiedzieć.
-Wiesz? Gdy byłam niewiele starsza od ciebie, moja mama była bardzo chora. Byłam wtedy bardzo smutna, myślałam, że to może przeze mnie… Ale choroba osoby, którą kochamy, nie jest niczyją winą. Ona po prostu przychodzi jak zły wilk do babci czerwonego kapturka, lecz my nie możemy czasem już nic zrobić.
-Tak jest z tobą?
-Nie wiadomo, kochanie. Ale minęło już tyle czasu, że obawiamy się z tatusiem, że już nic nie pomoże.
-To dlatego tatuś jest czasem tak bardzo smutny, ale uśmiecha się i mówi, że jest dobrze?
-Tak, to pewnie dlatego –westchnęłam. Och, mój najdroższy Marco. Moje serce właśnie pękało na pół. A może na tysiące małych kawałeczków.
-Ale ty też mówiłaś, że będzie dobrze…
-Wiem. Nie chciałam, żebyś się smuciła jak wtedy, gdy ja byłam mała. Ale jesteś już dużą, bardzo mądrą dziewczynką i nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Ale obiecuję ci, skarbie, że niezależnie co się stanie, ja zawsze będę przy tobie, przy Theo a nawet przy tatusiu.
-Jak? Umrzesz i nie będziesz z nami.
Nikt nie był tak szczery jak dzieci. Gdybyśmy tylko z Marco potrafili porozmawiać tak wprost. Poczułam, jak Marisa płacze, a później okropne kłucie w sercu. To był największy ból.
-Ciii, kochanie. Nie płacz. Chociaż to tak ciężko zrozumieć, to będę przy was i nigdy was nie zostawię. Jesteście moją największą miłością i to jest tak silne, że pokonam cały świat, niebo i co tylko jeszcze będzie trzeba, by być przy was, czuwać i chronić. Każdego dnia będziecie czuli moją obecność. Obiecuję, że będę przytulała cię i całowała do snu, będę siedziała całą noc i obserwowała, jak z twoim bratem pięknie śpicie i będę odganiała wszystkie koszmary. Będę przy was każdego dnia waszego życia, zawsze, gdy będziecie mnie potrzebowali.
-Tak się nie da… Kłamiesz…
-Nie kłamię. Będę zawsze w twoim serduszku, w twojej pamięci. Gdy za mną zatęsknisz, popatrzysz na zdjęcia, poprosisz tatę, żeby trochę ci o mnie opowiedział.
-A jak cię przytulę?
-Gdy będzie ciemno, a na niebie będą świeciły złote gwiazdki… Położysz się grzecznie do swojego łóżeczka, przykryjesz się kołderką i zamkniesz oczka, ja położę się przy tobie i przytulę cię mocno. Będę głaskać cię po twoich mięciutkich włoskach i śpiewać ci cichutko dopóki nie uśniesz.
-A co, jak Dodo będzie cię bardziej wtedy potrzebował?
-Kochanie, a czy kiedykolwiek poczuliście się, żeby było mnie dla was za mało?
-Nie…
-I tak zostanie –obiecałam, ocierając jej łzy z policzków. Pociągnęłam ją wyżej, żeby nasze twarze znajdowały się na równi. –Bo was kocham, jesteś moją wspaniałą córeczką, a ja twoją mamą. Na zawsze. A kiedyś się znowu spotkamy i będziemy mieli mnóstwo czasu razem.
-Będę tęsknić…
-Wiem, ja też. Bardzo, bardzo, bardzo. Możemy się za to teraz przytulać ile chcemy. To mało, ale nawet tak ulotne chwile mogą zostać w sercu na zawsze. Nazbierałam już w swoim miliony.
-Tatuś zaraz nie przyjedzie?-zapytała się zatroskana, mrugając oczkami.
-Nie, mamy tyle czasu, ile tylko zechcesz.
-Chcę dzisiaj tu zostać.
-Dobrze. Kocham cię, słoneczko. Bardzo. Jestem z ciebie taka dumna.
-Też cię kocham, mamusiu. A możesz jeszcze nie umierać?
-Mogę –zaśmiałam się cichutko i znów dałam jej buziaka.
Leżałyśmy w ciszy. Marisa przez chwilę jeszcze płakała, jednak moje objęcia i buziaki ukoiły ją. Jej oddech powoli się uspokajał, a ja dziękowałam w myślach swojej mamie, bo wiedziałam, że to ona mi pomogła. Wiedziałam, że tak jak ja czułam jej obecność, tak moje dzieci i mój mąż nigdy nie odczują mojego odejścia. To miłość. Dzięki niej, na zawsze będę przy nich. Ten ogień nigdy nie ugaśnie i nic go nie wyciszy.
-Możesz coś dla mnie zrobić?-zapytałam niepewnie Marisę. Blondyneczka podniosła z zainteresowaniem głowę, spojrzała na mnie badawczo i pokiwała w końcu głową. –Gdy tatuś będzie smutny, a mnie już nie będzie, zawsze przytulaj go bardzo, bardzo mocno, i powtarzaj mu, że bardzo was wszystkich kocham i chcę, żebyście byli szczęśliwi, dobrze? Jesteś naszym promyczkiem szczęścia i lekarstwem na wszystkie smutki. Jeśli tylko zobaczysz, że coś złego się dzieje… Ale też, gdy będzie dobrze, gdy będziecie gdzieś razem na wakacjach… To tak oczywiste rzeczy, ale z tatą powtarzamy je sobie kilka razy dziennie. Zawsze trzeba mówić, co czujemy. Nim się obejrzysz, a będzie już za późno…
-My będziemy na wakacjach-poprawiła mnie. - Przecież będziesz z nami.
-Tak, my będziemy. Na zawsze razem, córeczko –zgodziłam się. Chwyciłam w dłoń jej malutką rączkę i splotłam nasze palce. –Nigdy się nie smućcie z mojego powodu. Ja dzięki wam zawsze się cieszę, więc wy też się uśmiechajcie. Nawet, gdy nie będę już mogła przytulić cię jak tutaj, teraz. Pomyśl, że w tym momencie śmieję się do ciebie.
-Też się będę do ciebie uśmiechać. Codziennie i będę ci powtarzać, że cię kocham. Tatuś i Dodor też. Wtedy cały czas będziesz przy nas.
-Zawsze będę. Zawsze. Nie bój się o to, skarbie. O nic się nie bój.
-Ty się nie boisz?
-Nie. Jestem szczęśliwa. I to wszystko dzięki wam.
-To dobrze. Kocham cię, mami.
-To tak jak ja.

Nastała noc, a niebo rozjaśniały maleńkie gwiazdki. Jeszcze rok temu wymknęlibyśmy się z Marco do naszego ogrodu w samych piżamach, położyli się na trawie i je podziwiali, skradając sobie leniwe pocałunki. A teraz spała obok mnie moja córeczka. Jej rączki oplotły mnie jak bluszcz nasz płot. Ledwo udało mi się wysłać sms do Mario, żeby podstępem przywiózł do szpitala samego Marco i zamknął nas w pokoju od zewnątrz, dopóki nie porozmawiamy. Był idealną osobą do takiego zadania. Jeszcze większym wyczynem okazało się odłożenie telefonu na miejsce, nie mogłam się ruszyć, lecz nie przeszkadzało mi to. Czułam na ramieniu jej spokojny oddech, z małych usteczek wypływała strużka śliny, a warkoczyki magicznie już przestały być warkoczykami i włosy rozrzucone były po całej poduszce. Uśmiechnęłam się i podniosłam wzrok do góry, by znów spojrzeć na tą piękną noc. Świat był taki piękny. Każdy, rodząc się dostał szansę, by móc poznać, to, co najpiękniejsze. Co było jednak „tym najpiękniejszym”? Tego każdy z nas musiał się dowiedzieć. Jeden odkryje jego piękno, zarabiając miliony, kupując własny helikopter. Inny ucieszy się z pomocy dobrych ludzi i ciepłego posiłku, kolejny, gdy zobaczy pierwszy raz morze. Rozbijające się białe grzywy fal, ciepła woda pod stopami, piasek i muszelki. Niektórzy odchodzili, nawet w wieku osiemdziesięciu lat, nie znając piękna świata. Czy potrzebowałam być bogatą, żeby odkryć piękno świata? Tak. Walutą była miłość. Patrząc w gwieździste niebo widziałam tą letnią noc w naszym ogrodzie. Byłam wtedy spełniona, szczęśliwa, moje serce biło szalenie szybko, a stado motyli próbowało wydostać się z mojego brzucha, czułam pełnię życia. Czy pamiętałam tamtą noc tak dokładnie? Nie. Ta była identyczna. Czułam to samo. To było moje piękno. Mój dom, a kluczem do otwarcia jego drzwi była Miłość. Objęcia, pocałunki, stykanie się czołami i noskami. Granie w gry, bawienie się w Indian i księżniczki, granie w piłkę w ogrodzie. Wspólne zmywanie naczyń, bitwa na mąkę i rozśmieszanie Theodora, gdy przechodził swoje bunty. Rodzinne spacery po zoo w każdą pierwszą niedzielę miesiąca i siedzenie na trybunach Signal Iduna Park w żółtych koszulkach z jedenastką na plecach, kibicując tacie. Każdy dotyk, każdy gest, każdy uśmiech, spojrzenie, uderzenie serca. Marisa, Theodore, Marco i Rosie. Mój Dom. Moje piękno świata. Nie byłam smutna, że je stracę, że odejdę stąd, nawet się nie bałam. Patrząc w oczy śmierci mogłam jedynie stwierdzić z podniesioną głową i zadartym nosem, że byłam największym szczęśliwcem, wygrałam życie, wygrałam miłość. Mój Dom… Dzięki niemu byłam nieśmiertelna.

When I leave this world, I'll leave no regrets
Leave something to remember
So they won't forget
I was here...
I lived, I loved
I was here...
I did, I've done, everything that I wanted
And it was more than I thought it would be
I will leave my mark so everyone will know
I was here...









~~~

*Fragment piosenki- Beyonce- I was here. (Jeśli ktoś nie czyta na komputerze, to może sprawdzić na nim, do playlisty wrzuciłam piosenki, które były wspaniałą inspiracją do pisania, może będziecie chciały posłuchać)

Dziękuję za wszystkie komentarze, może część z powodzeniem doszukała się małych detali i się domyślała już, o co może chodzić. Teraz jest już wszystko jasne, ale mam nadzieję, że jednak był choć tyci element zaskoczenia!
Poza tym chciałabym bardzo podziękować za 90.000 wyświetleń! To jest niewyobrażalne i jestem ogromnie wdzięczna za Wasz poświęcony czas na czytanie mojej pisaniny.. To naprawdę wiele znaczy... 💗 Dziękuję!

Z ogłoszeń parafialnych jeszcze jedna informacja-z początkiem kwietnia zamyka się platforma Google+, dlatego jeśli ktoś publikuje komentarze z tego konta-uprzedzam-można przestawić swoje konto na Bloggerowe (z którego również można obserwować mojego bloga), jakie ja mam obecnie, albo zawsze jest i będzie dostępna opcja komentowania anonimowo, do czego również bardzo serdecznie zapraszam!
Jestem ogromnie ciekawa Waszych opinii... Marco w końcu zgodzi się na rozmowę z Rose?Jeszcze jedno jest pewne-jeszcze będzie kilka zaskoczeń-spodziewajcie się..wszystkiego🙈😃💗
Jeszcze raz bardzo dziękuję, czekam opinie i do następnego!
Buziaki! x.

niedziela, 24 marca 2019

Osiemdziesiąt pięć


Zakleiłam błękitną kopertę i delikatnie przejechałam palcem po jej brzegu. Odwróciłam ją na przednią stronę, wzięłam do ręki pióro i starannie napisałam lekko pochyłą i zawiłą czcionką "Theodore". Uśmiechnęłam się delikatnie i odłożyłam go do drewnianego kuferka, w którym już znajdował się plik identycznych kopert. Wskazówki na zegarze wskazywały szóstą nad ranem, słońce powoli wschodziło, promienie niepewnie przebijały się przez okna. Jeszcze godzina, a na ekranie tableta wyświetli się wspólne zdjęcie naszej małej rodzinki. Przez cały wolny czas najchętniej zamykałam oczy i wspominałam o wszystkich niezwykłych momentach, które dostałam od życia, o wszystkich łzach wzruszenia, radości, smutku... O ogomnej sile, o fortecy, którą zbudowaliśmy nas. I choć pojawiła się myśl, że została zburzona, ja wiedziałam, że mury jedynie stają się mocniejsze i jeszcze odporniejsze na to, co działo się na zewnątrz...

To był dziesiąty lipca, gdy we trójkę wróciliśmy z Kuby do Dortmundu. Wakacje w takich tropikach sprawiły, że miałam ciało jak boginii z Hawajów. Marco i Marisa, mieli taką skórę, że tylko wiecznie ich smarowałam, żeby nie spiekli się na czerwono. Wrócili z tropikalnych wakacji biali jak po pobycie w Norylsku, nasi przyjaciele, gdy tylko nas zobaczyli, zapytali, czy byliśmy na pewno na tych samych wakacjach.
Wypoczęliśmy. Po ostatnich wyczerpujących miesiącach pracy taki odpoczynek nam się należał, cytując Mario, jak psu buda. Budowa domu wciąż była w toku, lecz wszystko zbliżało się ku końcowi. Bryła stanęła na wiosnę, na początku lata pojawiły się podłogi, kaloryfery, kanalizacja i elektryka. Każde najmniejsze osiągnięcie dodawało nam energii i ekscytacji. Już nie mogliśmy się doczekać, aż spakujemy się w kartony i przeprowadzimy w to niesamowite miejsce. Gdy spędzaliśmy w nim naszą noc poślubną, mieliśmy już w każdym pokoju otynkowane ściany i położone podłogi, choć wciąż jeszcze zabezpieczone grubymi kartonami przed malowaniem i wnoszeniem ciężkich mebli. Łóżko było już zmontowane, bardzo ciężkie, ze zdobnymi kolumnami z ciemnego drewna. Niewyremontowany do końca pokój, choć nie był jeszcze tak piękny jak hotelowy pokój, w którym spędziliśmy naszą pierwszą noc po powrocie do siebie, dla nas był dokładnie tym miejcem, w którym pragnęliśmy wtedy być. Wyjęliśmy wszystkie kwiaty z wozu i przełożyliśmy je do wazonów. Dodały romantycznego nastroju. Wazony jednak miały mieć swoje inne zastosowanie. Były tak piękne, ręcznie malowane, każdy inny. Wszystkie przedstawiły obraz dnia lub nocy. Za każdy dzień i noc, gdy nie było mnie przy was.. Wtedy Marco nam je podarował. Te dni były bardzo ważne, choć wiele wtedy przeszliśmy, walczyliśmy z samymi sobą, nie mogliśmy wyrwać ich z kalendarza. One również dołożyły swoją cegiełkę do naszego związku. Po konsultacji z panią architekt, postanowiliśmy zmienić ich zastosowanie. Podczas naszej nocy poślubnej służyły ostatni raz jako wazony. Później oddaliśmy je do zalania specjalną masą w środku, która sprawiła, że były ciężkie i stabilne. Gdy już pojawiały się meble, w salonie stanęła też kolumna, od podłogi do samego sufitu, właśnie stworzona z tych wazonów. Wkomponowała się w wystrój znacznie lepiej, niż wyobrażaliśmy to sobie. Salon był utrzymany w jasnych kolorach, drewno, biel, beż i niewielkie akcenty szarości i błękitu. Odrobinę zainspirowaliśmy się wystrojem willi na wyspie. Chociaż było stylowo i pięknie, udało nam się z niego wydobyć to ciepło prawdziwego domu, który odzwierciedlał w stu procentach nas. Całą ścianę, koło której też biegły schody na górę, przeznaczyliśmy na nasze wspólne zdjęcie. Trzydzieści ramek, jedna obok drugiej, prawie wcale nie było widać białej ściany. Mogliśmy je oglądać z foteli na przeciwko w części, która miała być małym miejscem relaksu, służącym do czytania książek, picia herbaty na wygodnym, rozkładanym fotelu czy wieczornych rozmów, a jednak okazała się miejscem zaadaptowanym przez Marisę do zabwy. Fotele nigdy jeszcze nie zostały rozłożone, przez pojemniki z zabawkami i klockami naszej córki. Poza tym, dzień, w którym wprowadziliśmy się do naszego domu był jednym z najszczęśliwszych dni naszego życia. Wielkie okna od sufitu do podłogi, przez które wpadało mnóstwo światła, dawały nam widok na piękną polanę i ścianę lasu. Na początku zostawiliśmy ją taką, jednak później, gdy już uporaliśmy się z rozpakowywaniem się i kupieniem brakujących rzeczy, zakupiliśmy też kosiarkę i trawę w rolkach. Reszta polany została poza naszym ogrodzeniem, w ogrodzie woleliśmy mieć jednak mięciutką trawę, na którą można było wyjść boso i bawić się w ciepłe, letnie dni. Mieliśmy z Marco swoją wymarzoną wannę z jacuzzi, a Marisa własny basenik z wodą. Nasze miejsce na ziemi i ostoja. Chociaż nie byliśmy już na wakacjach i na śniadanie nie jedliśmy już soczystych, świeżo zerwanych owoców, to było nam równie dobrze. W piwnicy mieliśmy swoją siłownię, gdy Mari zasypiała, mama mogła wejść w rolę bezlitosnej fizjoterapeutki i dbać o formę swojego męża. I choć dawał z siebie wszystko, ja również, gdy ćwiczyłam z nim, zawsze zostawiliśmy zapas energii i pożytkowaliśmy ją w naszej małżeńskiej sypialni. Już nie była urządzona w męskim stylu jak na Phoenix See, było tak, że oboje czuliśmy się dobrze i gdyby nie nasza mała księżniczka, potrafilibyśmy spędzić w niej cały dzień. Nawet przyzwyczaiłam się do dużego lustra na ścianie, na którego posiadanie mój mąż nalegał aż do samego końca. Ja miałam swoją toaletkę, na której stało zdjęcie z naszego ślubu. Byliśmy tak szczęśliwi, że baliśmy się, że to szczęście może szybko zniknąć. Lecz nie stało się tak.

W sierpniu Marco wyjechał na zgrupowanie, na którym przebywał dwa tygodnie. Każdego dnia dzwonił do nas, słuchał naszych opowieści, ale też sam chętnie dzielił się z nami swoimi wrażeniami i przemyśleniami o formie zespołu i wizjami odnośnie poczynionych zakupów transferowych.
Gdy przyjechał, musiałam mu o czymś powiedzieć, chociaż trudne okazało się być ubranie tego w słowa i wypowiedzenie na głos. Stęskniona Marisa nie odstępowała go na krok i przez pierwsze trzy dni wolała go, żeby się z nią pobawił, żeby poczytał, żeby zbudował wieżę, żeby napuśił wodę do baseniku i razem z nią wszedł do niego.
Miałam wtedy odrobinę czasu dla siebie, prawie nie miałam kontaktu z mężem i córką, choć cały czas byliśmy w tym samym miejscu. Może i całe szczęście, Marco nie mógł zobaczyć mojego gorszego samopoczucia.
Aż przyszedł dzień, gdy po pierwszym meczu dostał dzień wolny. To był piąty dzień od jego powrotu i ten, który tak wiele zmienił...


~Retrospekcja~

-Zaraz będziemy na miejscu-oznajmił nam Marco, uśmiechając się tajemniczo. Marisa patrzyła na wioki za oknem, trzymając w rączkach swoją szmacianą lalkę.
-Gdzie ty nas wywiozłeś? To szczery las.
-Niekoniecznie, kochanie. Zobacz tam-wskazał mi na prawo, gdzie między drzewami zaczęło się przejaśniać.
Najpierw zobaczyłam dom, a gdy wjeżdżaliśmy już na jego teren, poznałam stodołę, lecz jeszcze za nią pojawiła się stajnia i wybieg dla koni.
-Byliśmy tu, gdy zgubiłeś trasę.
-Nie zgubiłem. To po prostu niefortunnie zepsuł się samochód.
-Tak to tłumaczmy-zaśmiałam się i spojrzałam znów na posiadłość naszej wybawicielki, która dała nam schronienie w czasie burzy na stogu siana. Nigdy nie zapomnę tej nocy. -Pamiętasz? Powiedziałeś mi, że zawsze, niezależnie kiedy, będę mogła do ciebie przyjść, przytulić cię i pocałować.
-Mhmm. Nadal aktualne.
-Wiem, korzystam.
Zaparkowaliśmy pod domem. Od razu podeszłam do drzwi Marisy, żeby uwolnić ją z fotelika. Wiedziałam, że na widok owieczek i krówki wprawi ją w stan euforii i ciężko będzie nam ją stąd zabrać. Tym czasem wyskoczyła z samochodu i zaczęła rozglądać się wokół.
-Dużo się tu zmieniło. Przeciekająca szopa już chyba nie jest przeciekająca, prawda?-zapytałam, wskazując na nowy dach i elewację budynku.
-Raczej nie. Utworzyliśmy tu miejsce do hipoterapii, wzięła to pod opiekę jedna z fundacji, dużo dzieci tu przyjeżdża -wytłumaczył, wkładając na nos swoje okulary przeciwsłoneczne.
-Marisa, ale nie uciekaj tak daleko. Chodź tutaj do nas-zawołałam córkę. Odwróciła się i spojrzała na nas.
-Idę!-odpowiedziała i rozpędziła się biegiem w naszą stronę.
-Utworzyliśmy?-zapytałam męża podejrzliwie. Nasza mała blondyneczka w swoim uroczym kapelusiku właśnie wbiegła na tatę i roześmiała się uroczo. Marco wziął ją za rączkę i ruszyliśmy przed siebie w kierunku domu.
-Kiedy odeszłaś, wróciłem tutaj i postanowiłem pomóc. Pani Estera nie jest już sama, wolontariusze z fundacji przyjeżdżają tu często i pracują nie tylko przy koniach, ale i pomagają przy reszcie zwierząt. A mała krowa Helga już jest naprawdę duża.
-Obiecałam jej mamie, że tu wrócę.. Dziękuję. Jesteś niesamowitym człowiekiem, ale o tym nie raz ci mówiłam. Jestem z ciebie dumna -uśmiechnęłam się i szybko skradłam całusa na jego ustach.

-Marcus! Jesteście!

Marcus.. Pewne rzeczy się nie zmieniały. Pani Estera stanęła w progu swojego domu i uśmiechnęła się do nas serdecznie.
-Dzień dobry!-przywitałam się, podchodząc do starszej kobiety. Nie czekając, od razu uściskała mnie mocno, później Marco. Na koniec lekko pochyliła się do naszej córeczki. Schowała się z obawą za nogą taty i przytrzymała się rączką brzegu jego spodenek.
-Kim ty jesteś, śliczna dziewczynko? Jak masz na imię?
Mari wyjrzała na chwilę zza taty, a jej usta zakrzywiły się we wstydliwym uśmiechu.
-Powiesz pani, jak masz na imię?-zapytałam ją. Poprawiła sobie swój kapelusik, otarła rączkę w swoje małe, jeansowe, krótkie spodenki i wyłoniła się na dwa kroki z ukrycia.
-Marisa. A ty?
-Ja jestem Estera. Miło mi cię poznać, Mariso-odpowiedziała kobieta ciepło. -Ale masz śliczną lalkę. Ona też ma jakieś imię?
Marisa od razu pokiwała głową i przytuliła do siebie lalkę.
-Lala -odpowiedziała. Tak, miała lalę o imieniu Lala. Któż śmiał by jej zabronić?
-Jest cudowna. Wiedziałam, że prędzej czy później doczekacie się dzieci.
Na te słowa zrobiło mi się od razu cieplej na sercu. Ścisnęłam dłoń Marco i pogładziłam delikatnie jej wierzch.
-Przygotowałam w ogrodzie leżaki i mały poczęstunek. Czy woda z cytryną i miętą wystarczy, czy chcecie wypić coś innego?
-Jest idealnie, pani Estero-odpowiedział Marco. Przespacerowaliśmy się okrążając dom prosto do ogrodu. Cała posiadłość umieszczona była na wzgórzu. Z ogrodu mieliśmy piękny widok na sady, pola i w oddali na małe miasteczko. Nieopodal, po padoku jeździła pod opieką swojego opiekuna dziewczynka. Miała może dziesięć lat. O płot stała oparta jej mama i obserwowała z dumą swoje dziecko. Obok niej stał wózek inwalidzki. To miejsce było cudowne na hipoterapię i cieszyłam się, że Marco, który sam nie przepada za końmi, postanowił je tu stworzyć.
Choć Estera zaprosiła nas na pięknie przygotowany poczęstunek, Marisa, gdy tylko usłyszała o zwierzętach, koniecznie chciała do nich iść.
-Idźcie, wiecie jak wejść. Ja tu sobie odpocznę, bo nachodziłam się już dzisiaj.
-Oczywiście. Niedługo będziemy.

Pozwoliliśmy Marisie pobiec pod drzwi szopy. Razem z Marco szliśmy spacerem, trzymając się za ręce, zakochani w naszej córce, w której energia aż buzowała.
-Będzie kiedyś weterynarzem?
-Nie wiem, ale z pewnością będzie tą, która zacznie nam marudzić, że nie będzie jeść mięsa i my też mamy tego zaprzestać -zaśmiał się blondyn i wyciągnął rękę przed siebie, by otworzyć duże, przesuwane drzwi do środka.
-Tata, mama! Owieczki! Patrzcie!
-Widzimy, kochanie. Chcesz je pogłaskać?
-Tak! Mogę?
-Oczywiście, tylko ostrożnie.

Ukucnęliśmy koło niej i wyciągnęliśmy ręce do jednej z owiec, która podeszła do płotu. Miała takie miłe futerko na pyszczku.
-Wujek Majo farmę miał..-zaczęła śpiewać Marisa, głaszcząc zwierzę. -Ija ija ooo...
Zachichotaliśmy z Marco.
-Na niej kury chodował..-dośpiewałam, na co Marisa roześmiała się głośno, szczerząc wszystkie małe, białe ząbki.
-To owce, mamo!
-A wujek Mario nie chodował kur?
-Nie. Owce.
-W takim razie się pomyliłam. Idziemy dalej?
-Nie... Tato? Mogę tam?-wskazała rączką na środek zagrody.
-No nie wiem...-zastanawiał się Marco przez chwilę. Marisa od razu przestała głaskać owieczkę, odwróciła się przodem do niego, ułożyła obie swoje małe łapki na jego policzkach i spojrzała głęboko w oczy. -Tato?

Już po nim. Wstałam i odwróciłam się do tyłu, nie chcąc patrzeć jak ojcowski autorytet lega w gruzach.
-Helgunia-uśmiechnęłam się ciepło na widok krowy, przy której narodzinach byłam. Miała wciąż dzwonek swojej mamy, który zawiesiliśmy jej od razu. Spojrzałam, w jaki sposób Marco otworzył furtkę i postąpiłam tak samo. Wyciągnęłam dłoń do krowy. Ona powoli się zbliżyła, powąchała ją, a później sama jednym ruchem przytuliła się do niej swoim łebkiem.
-Pamiętasz mnie? Dawno się nie widziałyśmy.
Odrobinę pewniej podeszłam do zwierzęcia i objęłam je. Miała takie piękne, ciemne, wielkie oczy. Zamuczała donośnie, dociskając do mnie swoją głowę. O mało nie straciłam równowagi.
-Ostrożnie!
Marco z Marisą znaleźli się tuż obok. Wziął małą na ręce i pozwolił jej ją pogłaskać.
-Będziemy musieli tu częściej wpadać, Marisa jest w siódmym niebie.
-Też o tym pomyślałem-zgodził się. Obserwowałam ich chwilę, po czym jednak wycofałam się z zagrody.
-Marco, zostaniesz z nią? Chyba pójdę usiąść do Estery, żeby nie była sama.
-Wszystko w porządku z tobą?
-Tak, po prostu trochę tu zbyt intensywny zapach -zaśmiałam się i szybko wyszłam na powietrze. Już od kilku dni dokuczały mi dziwne objawy. Nie byłam pewna, czy to może być jakaś choroba, czy jednak ciąża. Zupełnie inaczej przypominałam sobie objawy, gdy spodziewałam się mojej córeczki, więc nie byłam pewna, do jakiego lekarza powinnam się udać. Już raz myślałam, że spodziewam się dziecka, powiedziałam niezwłocznie o moich podejrzeniach Marco. Mieliśmy razem jechać do apteki po test ciążowy, jednak nie dotarliśmy tam, ponieważ także mój mąż dostał moich ciążowych objawów. Jak się okazało, nie spodziewaliśmy się kolejnego dziecka, a jedynie nasze dziecko przyniosło wirusa od Mii, który rozłożył nas oboje na całe cztery dni. Teraz wolałam już niczego nie podejrzewać, tylko sama sprawdzić, co się ze mną działo. Nie chciałam znów widzieć tego cienia zawodu w oczach Marco. Nie brałam zastrzyków już kilka miesięcy, lecz nie łatwo było tak od razu zajść w ciążę. Niektóre pary starały się i kilkanaście lat, dlatego niczego sobie nie obiecywaliśmy, mieliśmy już wspaniałą córkę i pokoje gościnne zawsze mogły zostać gościnnymi. Kochanie się pozostało cudownym kochaniem, nie próbami zapłodnienia, ani próbami zalania mnie jak największą ilością plemników w dni płodne. Byłam za to wdzięczna Marco.


-Marisa jeszcze się bawi?-zapytała pani Estera, kiedy dotarłam do przygotowanego dla nas miejsca pod wielką jabłonią.
-Tak. Ona uwielbia zwierzęta, owieczki są jej ulubionymi, także jeszcze trochę tam posiedzą.
-Macie ogromny skarb. Niech korzysta, my sobie posiedzimy i porozmawiamy. Wody?
-Chętnie-uśmiechnęłam się i usiadłam na jednym z miękkich leżaków. Tuż obok spadło piękne, czerwone jabłko. Dla niego wstałam, odnalazłam je wśród trawy, przetarłam piach o bluzkę i wgryzłam się w soczysty owoc. Zdecydowanie częściej powinniśmy tu przyjeżdżać.
Później, gdy Marco z Marisą dołączyli do nas, mała i tak odnalazła obok krzaki malin i truskawek. Pani Estera pozwoliła jej ich nazywać i zjeść tyle, ile tylko będzie chciała. Ona jednak wzięła cztery talerzyki ze stołu, ułożyła je na trawie i na każdy, po równo zrywała owoce z krzaków. Nie zjadła nic, dopóki każdy nie miał tyle samo malinek na talerzu. Gdy już miała dość zrywania, zawołała mnie, żeby pomóc jej policzyć wszystkie owoce. Gdy już wszystko poprzekładałyśmy, zaniosłyśmy talerzyki na stolik i każdy mógł już jeść. Marisa miała swój leżak. Cichutko zjadła, nie przeszkadzając nam w rozmowie. Później zrzuciła swoje sandałki na ziemię i rozłożyła się do spania. Marco rozłożył jej leżak, żeby mogła się położyć. Było tak piękne popołudnie, że nawet mnie chciało się zdrzemnąć. Jako że byliśmy jednak w gościnie, z całych sił starałam się to pragnienie powstrzymać.
-Zmęczona?-zapytał Marco, ściskając mocniej moją dłoń, gdy Estera przeprosiła nas na chwilę i poszła do toalety.
-Troszkę. Może taka pogoda. Jakieś ciśnienie..może na deszcz?
-Lepiej nie-zaśmiał się i spojrzał na naszego śpiącego aniołka. -Zaraz będziemy się i tak zbierać.
Kiwnęłam głową i sięgnęłam jeszcze po swoją szklankę z wodą.

-Rosalie, teraz ty coś opowiedz-poprosiła uprzejmie Estera. -Pracujesz? Dobrze ci z Marcusem?
-Marcus jest wspaniałym mężem -zachichotałam, spoglądając na blondyna. Już raz próbował poprawiać Esterę, lecz poddał się. Teraz ja jeszcze upewniałam ją w błędzie. Może mój mąż polubi nową ksywkę.-Cóż, na razie nie pracuję, zajmuję się dzieckiem, domem. Pilnuję za to diety mojego męża, rozpisuję nam zdrowe menu. Tak naprawdę jemy wszystko to samo, więc czasem zmieniam plany na posiłek, kiedy mamy na coś szczegóły ochotę, ale zawsze musi być zdrowo. No i wciąż rozpisuję dietę odchudzającą dla teścia.
-To bardzo dużo pracy!
-Też tak uważam, niestety moja żona ma ciężej niż ja, grając w piłkę.
-Bez przesady... Radzę sobie. Może jak Marco skończy kiedyś karierę, wtedy pomyślę o otworzeniu gabinetu, albo zatrudnię się w istniejącym. Zobaczymy. Na razie wspieram go z całych sił w tym, co robi. Jest niewyobrażalnie dobrym piłkarzem i odpowiednim człowiekiem na miejscu kapitana.
-Och, gdybym nie zasypiała po dwudziestu minutach jakiegokolwiek meczu, na pewno bym wam kibicowała.
Marco roześmiał się, spoglądając na mnie czule. Wyciągnął dłoń po moją i położył nasze złączone ręce na udzie.

Spędziliśmy w ogrodzie pani Estery jeszcze godzinkę. Marisa się wyspała, poszła raz jeszcze pobawić się z owieczkami i oznajmiła nam, że możemy już jechać. Próbowała nas namówić, żeby zabrać jedną z owieczek do domu, lecz tym razem nie udało jej się. Dostaliśmy kolejne zaproszenie do odwiedzin, więc obiecaliśmy zarówno właścicielce domu, jak i naszej córce, że wkrótce skorzystamy z zaproszenia.


Podczas drogi powrotnej do domu, zauważyłam, że Marco zaczął jechać w zupełnie innym kierunku.
-Dokąd jedziemy?
-Zostawić Marisę u Ann i Mario. Chciałbym z tobą porozmawiać...
-Zabrzmiało poważnie..-stwierdziłam, spoglądając niepewnie na mojego męża. Miał naprawdę poważną minę. -Powinnam się martwić?
-Nigdy nie powinnaś się martwić-odpowiedział i pogłaskał mnie dekikatnie po udzie.
-Skoro ją tylko odstawisz, wysadziłbyś mnie pod galerią? Chciałabym kupić kilka rzeczy. I tak będzie po drodze, jak byśmy wracali do domu.
-Pewnie-zgodził się od razu, włączając kierunkowskaz. Zatrzymał się pod samym wejściem do sklepu. Pożegnałam się z Marisą, sprawdziłam, czy mam naładowany telefon i wysiadłam z samochodu. Nie miałam pojęcia, o czym Marco chciał rozmawiać, jednak cieszyłam się, że udało mi się skorzystać z okazji i mogłam pójść do apteki po test ciążowy. Poprosiłam o najdroższy i najlepszy, jaki tylko mieli. Pamiętałam już to opakowanie. Używałam go jako jeden z kilku, które używałam przy ciąży z Marisą. Wtedy wyrzuciłam go, bo był największy gabarytowo i zostawiłam sobie najmniejszy, żeby dobrze ukrył się w torebce. Chcąc mieć jakąś wymówkę, warto było zrobić jakieś zakupy. Przypominając sobie dziesiątki obejrzanych filmików o tytule "Jak powiedzieć swojemu facetowi o ciąży", postanowiłam postawić na opcję z upieczeniem pysznej kaczki z jabłkami i pomarańczami na kolację. To było bardzo praktyczne wyjście, zwłaszcza, że dopuszczałam do siebie myśl, że to wcale nie jest ciąża. A pora na dobrą kolację była zawsze.

Marco zabrał ode mnie siatki i przełożył je do bagażnika. Zajęłam miejsce obok, usiadłam wygodnie, oparłam głowę na oknie i czekałam w napięciu, aż dojedziemy do domu. Nawet nie miałam siły pytać, na jak długo nasi przyjaciele zajmą się Marisą. Test w mojej torebce rezonował jakimś ciepłem i energią, która niszczyła do reszty moją spokojną aurę. Dużo łatwiej było zrobić test od razu, znacznie ciężej mieć go przy sobie, czekać wieki na zrobienie, a później na wynik.
Stanęliśmy na podjeździe, nawet nie spojrzałam Marco, tylko wyszłam szybko z auta, wyjęłam sprawnie klucze od domu, żeby ukryć opakowanie testu i szybko weszłamdo środka. Zrzuciłam pospiesznie buty i poszłam z torebką do łazienki na parterze, póki Marco wypakowywał siatki z bagażnika. Wypakowałam test, przeczytałam pobieżnie instrukcję, pamiętając większość z pierwszego razu i zrobiłam test.
Akurat myłam dłonie, gdy blondyn zapukał do drzwi.

-Rosalie, dobrze się czujesz?
-Tak, nic mi nie jest. Zaraz wyjdę.
Omiotłam wzrokiem łazienkę. Nie do końca spodobało mi się leżące puste opakowanie po teście w środku wanny, ani test na półce umywalki. Kartonik wrzuciłam z powrotem do torebki, spojrzałam niecierpliwie na test, który jeszcze potrzebował pięciu minut i choćbym chciała przesunąć czas, nie byłam w stanie.
-Rose? Czekam na kanapie.
-Idę-odpowiedziałam, chowając test w nogawkę krótkich spodenek. Trzymał się i nie mógł być w żaden sposób uszkodzony.
Wyszłam z łazienki, odłożyłam w przedpokoju torebkę i ruszyłam do salonu, gdzie na kanapie czekał już na mnie mąż. Siedział zamyślony, opierając się o zagłówek i spoglądając na wszystkie nasze zdjęcia.
-Jestem. O czym chciałeś porozmawiać?

Ostrożnie, trzymając się w miejscu, w którym schowałam test, usiadłam na kanapie po drugiej stronie. Był jakiś zmartwiony. Choć pragnęłam wyjaśnić wszelkie nieporozumienia i sprawić, by znów zaczął się uśmiechać, stary, antyczny zegar, który stał w tle za Marco, rozpraszał moją uwagę i kazał odliczać potrzebny czas.
-Rosalie... Wiem, że coś się dzieje, jeśli to moja wina, to powiedz. Nie poświęcałem ci wystarczająco czasu, jest mi przykro, jeśli jakoś mogę..
-Kotku, nasza córka się za tobą stęskniła i jestem bardzo szczęśliwa, że nadrobiłeś z nią ten czas. Nie jestem o nią zazdrosna, jeśli o to pytasz.
-Co więc takiego się dzieje?
-Nic -szepnęłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, że właśnie minął czas. Zaczęłam w panice rozglądać się, co powinnam zrobić, Marco oczywiście zauważył moje wahanie i już miał coś mówić, gdy jednak ja go wyprzedziłam i ostrożnie wstałam z miejsca. -Napijesz się wody?
-Nie, dziękuję..
-To naleję sobie -uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam do kuchni, chcąc już tak naprawdę mieć jasność. Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że moje gorsze samopoczucie musiało być spowodowane jakimś paskudnym wirusem. Pragnienie chyba z nerwów jeszcze bardziej przybrało na sile. Wystawiłam jedynie szklankę, ale nie mogłam już więcej. Wzięłam test do rąk i położyłam dołem do góry na blacie. Pierwszy gleboki oddech, wydech ustami.

-Widziałem, że się źle czujesz. Nawet dzisiaj u Estery nie byłaś sobą. W stajni byłaś cała blada...-usłyszałam zza ściany. Marco właśnie musiał do mnie iść. Odwróciłam test, spojrzałam na niego i od razu przypomniała mi się jedna rzecz.
Zapomniałam kupić kaczki.

-Rosalie? Płaczesz. Co się z tobą dzieje, kochanie? -powiedział smutno, stając w przejściu między kuchnią a jadalnią. Nie mogłam nic powiedzieć, jakaś gula w gardle nie pozwalała mi wypowiedzieć ani słówka. Blondyn był tak przejęty i zbity z tropu. -Jak mam ci pomóc? Powiedz słowo, a ja..
-Będziemy mieli dziecko-wyszeptałam cicho. Wierzchem dłoni niedbale otarłam łzy i spojrzałam na niego z dozą niepewności. Aż nie wierzyłam w te słowa, brzmiały tak nierealnie, tak pięknie. Marco zamilkł, wpatrywał się we mnie i myślał, czy dobrze usłyszał, czy może wyobraźnia płatała mu figle. O ile moje oczy tego nie robiły, to naprawdę spodziewałam się drugiego maleństwa..
-Jestem w ciąży. Test jest pozytywny -wytłumaczyłam, trącając palcem w patyczek.
-Dlatego płaczesz? Kochanie... Mój skarbie..-rzekł z czułością i powoli zaczął się do mnie zbliżać.
-Miałam upiec kaczkę, kupiłam jabłka, pomarańcze, bataty na pureé... Nie kupiłam kaczki..
-Czy to jest jedynym powodem, dlaczego jesteś smutna i płaczesz?
-Nie jestem smutna. Ja... Jestem w ciąży... Będziemy mieli drugie dziecko -powiedziałam pewniej, przez co zaczęłam chichotać jak niezrównoważona psychicznie, wzięłam test w ręce i podbiegłam do mojego męża.
-Dziękuję-szepnął Marco, kierując wzrok w górę, do nieba. Objął mnie, przytulając mnie do swojej piersi. -Dziękuję-powtórzył, tym razem spoglądając na mnie z wielką miłością, czułością i... I łzami w oczach. Puścił mnie ostrożnie i osunął się powoli na kolana. Oparł czoło o mój brzuch i zamknął oczy. Trwało to może chwilę, może nieskończoność. Na koniec jednak odpiął moje spodenki, późnej zamek i zsunął je na kilka centymetrów, ukazując koronkową górę mojej bielizny. -Dzień dobry-wyszeptał i musnął ustami miejsce na środku, poniżej prawie niezauważalnej już blizny po cesarskim cięciu. -Kocham cię-dodał. Poczułam na skórze jego ciepłą łzę.
-Nie wiedziałam wcześniej, myślałam że to znowu jakaś infekcja. Nie wymiotuję, tylko czasem słabo się czuję i..
Marco wstał z kolan, chwycił mnie pewnie za biodra i uniósł do góry, kręcąc mną w górze jakbym ważyła tyle, co Marisa. Uśmiechaliśmy się oboje, miłość i szczęście przepełniały nas aż po same czubki głów.
-A teraz jak się czujesz?
-Dobrze-stwierdziłam. Naprawdę byłam szczęśliwa. Odkąd zobaczyłam wynik, odkąd zobaczyłam ta szczęśliwego Marco.
Musnął delikatnie moje wargi ustami, niespiesznie oddałam czuły pocałunek, który z sekundy na sekundę stawał się mocniejszy, zdecydowanie odważniejszy i pewniejszy.
-Dobrze?
-Zdecydowanie.
-To poczekaj-zaśmiał się i pozostawił mnie samą w kuchni. Roześmiałam się na widok pozytywnego testu.
-Cześć, kruszynko-szepnęłam, ostrożnie dotykając swojego brzucha. Może było jeszcze wcześnie, może i nasze dziecko kształtem go nie przypominało, lecz w moim sercu już pojawiła się niewyobrażalna miłość. Czy mogłam podzielić swoją miłość na dwoje dzieci? Zdecydowanie nie. Właśnie poczułam, jak tej miłości staje się dwukrotnie więcej. I Marisa i nasze Maleństwo będą mieli od nas tyle samo miłości i nie pozwolimy, żeby którekolwiek czuło się mniej kochane. Byliśmy wielkimi szczęściarzami, że przyszło nam mieć tak cudowne dzieci. Nieważne, czy urodzi się chłopiec czy dziewczynka, dla nas zawsze będzie wspaniałe, będzie naszym skarbem.
Byłam tak pogrążona w myślach, dopóki Marco nie porwał mnie w swoje ramiona. Niczym pannę młodą zaniósł mnie na górę do naszej wielkiej sypialni i ostrożnie położył na łóżku. W jego oczach było tyle miłości, tyle szczęścia, gdzieś w cieniu czaiło się ogniste pożądanie. Wyglądał tak pięknie i młodo, jakby nagle odjęło mu dziesięć lat. Jak nastolatek na myśl, że pójdzie na mecz piłki nożnej zamiast do szkoły. Zza pleców wyjął białą różę. To po nią musiał pójść do naszego ogrodu. Krzewy białych róż pięknie przyjęły się i obrodziły. 

-Myślałam, że jestem chora, albo jestem w ciąży. Najpierw chciałam wykluczyć to drugie, ale pomyślałam, że gdybym była, powinnam ci to jakoś przekazać. Jakieś buciki, albo obiad.. I nie kupiłam kaczki. Tak mi przykro Marco...-ciągnęłam swoje, ponieważ nie mogłam przeboleć tego, że nie byłam przygotowana na taką ewentualność, a moment zakoczenia pojawił się w dość dziwnym, mało romantycznym i intymnym momencie.
-Ktoś tu rozstraja mamusię emocjonalnie -zaśmiał się, ściągając z siebie koszulkę i spodenki. -Nie potrzebuję żadnej oprawy, czasem dzieło broni się samo. A nasze dzieło...-westchnął i wszedł spokojnie na łóżko. -Jest najdroższym arcydziełem tego świata. Nie mam słów, kochanie, ale jestem tak bardzo szczęśliwy.. ty też, prawda?
-Bardzo. Poradzimy sobie.
-Tego jestem pewien. Zamknij oczy i nie otwieraj dopóki ci nie pozwolę.
-Chcę na ciebie patrzeć. Jesteś taki szczęśliwy...
-Zawsze taki jestem. Jedynie jest mi smutno, gdy z tobą albo naszą córką dzieje się coś złego. Teraz jestem spokojny. Zamknij oczy, obiecuję, że gdy je otworzysz, nadal będę szczęśliwy.
Zamknięciu moich powiek towarzyszyły delikatne pocałunki. Z zamkniętymi oczami mogłam skupić się na dźwiękach i dotyku. Czułam wyraźnie, jak materac uginał się od jego ciężaru, jednak przez dłuższy moment nic więcej się nie działo. I nagle poczułam na policzku delikatny dotyk płatków róży i jej delikatny zapach. Uśmiechnęłam się lekko. Róża delikatnie pieściła mój policzek, później moją szyję i dekolt. Teraz znalazła się przy drugim policzku, lecz poza płatkami, poczułam też jego ciepły oddech.
-Może jednak odrobinę jestem zazdrosna i pokażesz mi, że jednak mnie kochasz i wciąż pragniesz? Tak póki nie mam wielkiego brzucha i dziesięciu kilo do przodu.
-Ustalmy dwie rzeczy-wyszeptał prosto do mojego ucha. -Zawsze cię kocham i zawsze cię pragnę. Zawsze będziesz piękna, seksowna i już zawsze będę myślał, że najlepiej, gdzie jest mi na świecie, to w domu, z tobą, w tobie... Czekam, aż będziesz miała piękny, duży brzuszek i jeśli będziemy mieli zielone światło, użyję wszelkich swoich uroków, żeby zaciągnąć cię do łóżka. Bo cię kocham i zawsze, zawsze będziesz jedyną, której pragnę. Słyszysz?
-Tak.
-A ty? Pragniesz mnie?
-Och, Marco...
-Hmm?-mruknął niewinnie, rozpinając małe guziczki mojej koszulowej bluzki. Rozchylił ją na boki i zaczął całować mój brzuch i piersi. -To jak?
Jego dłonie ostrożnie zaczęły sunąć w kierunku moich pleców i jednym, pewnym ruchem odpięły zapięcie stanika.
-Bardzo. Bardzo-przyznałam.-Mogę otworzyć oczy?
-Cieszy mnie to, ale lepej nie otwieraj. Czuj, moje kochanie. Czuj, to co ja czuję i pokaż mi siebie. Oddaj mi siebie.
-Zawsze.
To była mieszanka przesiąknięta bezkresną czułością i delikatnością. Nie potrzebowałam już delikatności róży, moje ciało niczym wić bluszczu oplotło jego. Przyjmowałam czułe, zdecydować pchnięcia, które doprowadzały mnie do zawrotów głowy. Oboje zamknęliśmy oczy, zdaliśmy się na dotyk, na to, co czuliśmy i pragnęliśmy sobie przekazać.
-Nie tak mocno-poprosiłam, gdy pieścił dłońmi moje piersi. Tyle wystarczyło, przepraszając nachylił się i delikatnie zaczął pieścić je wargami.
-Są inne.. Gdybyśmy wcześniej poszli do łóżka, powiedziałbym ci, że jesteś w ciąży.
Zaśmiałam sie przez chwilę, lecz zaraz po tym uderzyła mnie mocna fala gorąca, która przebiegła przez moje ciało. Czułam promienie słońca na mojej twarzy, byliśmy tak szczęśliwi i spełnieni... Czuliśmy, że sprzyjało nam niebo, cały świat i wszechświat. To, czego pragnęliśmy, spełniało się. Razem-żyliśmy.

Marco opadł na mnie, jednak szybko zmienił tą pozycję, to on położył się obok i niczym małą, nic nie ważącą laleczkę położył mnie na swoim ciele.
-Nie zgniótłbyś dziecka, gdybyś się na mnie położył -uśmiechnęłam się, spoglądając w jego oczy. Chociaż dłuższy czas trzymałam zamknięte powieki, tak jak zapewniał, jego oczy wciąż były piękne i szczęśliwe.
-Dziecka...-powiedział cicho i z całą swoją siłą wtulił się we mnie, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi. Przytuliłam go i wolno zaczęłam gładzić po jego włosach.
-Jesteś i nadal będziesz wspaniałym tatą. Wiem, że doskonale sobie poradzisz.
-My poradzimy.
-Tak-przyznałam ze śmiechem, całując go. -Marco, wszystko dobrze?
-Nie ja powinienem cię o to pytać?
-Nie. Chcę wiedzieć.
-Jak zawsze było mi wspaniale. Marisa ma po tobie tyle czułości, dobra i opiekuńczości...
-Mogłabym powiedzieć to samo. Nawet w tym momencie dbasz o mnie. Dotykałeś mnie płatkami róży...
-Nawet tak delikatnie i wolno...a było mi tak dobrze. Wiem, że tobie też.
-Tak, ale Marco.. Porozmawiaj ze mną..
-Robimy to-powiedział, puszczając mnie na chwilę i okrył nas cieniutką koładrą. Za oknem zaczął wiać delikatny wiatr, kołdra dała nam trochę więcej komfortu i schronienia.
-Czy do ciebie też tak powoli to dociera, że we mnie ktoś mieszka i będzie teraz bardzo szybko rósł? Zdajesz sobie sprawę, że już drugi raz nasza miłość tak zaowocowała, tworząc nowe istnienie?
-Chyba tak.. Moja Rosie. Jestem tak szczęśliwy... Nigdy nie myślałem, że człowiek może być tak szczęśliwy. Jesteś moim szczęściem. Jesteście. Moim sensem...
-A ty naszym, kochany.
Marco sięgnął gdzieś na bok, po czym musnął mnie w nos kwiatem.
-Nie bój się niczego. Tym razem jestem przy tobie i będę zawsze, gdy będziesz mnie potrzebowała. Będę cię masował, jeździł po wszystkie dziwne rzeczy, na jakie przyjdzie wam ochota i zajmował się Marisą, gdy będziesz zmęczona.
-Gdybym myślała, że ciąża to kwiatki, gwiazdki i jednorożce, to bym się ucieszyła. A tak to powiem niewdzięcznie, że to będzie twój obowiązek.
-Dobrze. Masz ochotę poleżeć? Może zadzwonię do twojego ginekologa i umówię nas na wizytę?
-Leżenie z tobą tutaj brzmi cudownie.
-Chcę już go zobaczyć.
-Go?-zapytałam wskazując na swój brzuch.
-Yhym.
-A jak to ona?
-Byłoby cudownie, Marisa byłaby w niebie, ale to będzie on.
-Jakieś uzasadnienie?
-Cóż. Masz inne objawy..
-To o niczym nie świadczy!
-Po prostu wiem czym cię zapładniam.
-Romantyczny nastrój szlag trafił-zaśmiałam się i zszunęłam się na bok łóżka. Marco patrzył na mnie ukradkiem i śmiał się słodko.
-Kocham cię.
-Mhmm...
-Naprawdę.
-Wiem, a jeśli to jednak dziewczynka?
-To ja nie nazywam się Marco Reus.
-Jak się urodzi, albo nawet jak będzie mogła już wszystko słyszeć, to jej na ciebie nakabluję.
-Będziemy mieli dziecko-powiedział szczęśliwy. Usiadł na brzegu łóżka i schował twarz w dłoniach. Podniosłam się i ostrożnie objęłam go od tyłu. Musnęłam nosem jego kark, tuż pod nim i w dół zaczęłam składać małe pocałunki. -Dzwonię go ginekologa. Chcę już je zobaczyć.
-Nie "go"?
-Kąśliwa jak zawsze. Zrobimy kaczkę na kolację.
-Nie kupiłam kaczki.
-Kupimy w drodze powrotnej.
Odwrócił się przodem do mnie, spojrzał czule w oczy i pocałował mnie tak długo, że aż zabrakło mi oddechu.
-Idź po telefon.
-Idę-powiedział i znów czule zaczął pieścić moje usta.
Gdy wstał, ja położyłam się wygodnie na środku łóżka i obserwowałam piękną, wyrzeźbioną sylwetkę mojego męża. Był okrutnie przystojny. Chyba doskonale czuł moje spojrzenie na sobie, bo zrezygnował z założenia bielizny i cały nago zaczął iść do drzwi. Jak już miał wychodzić, obrócił się i mrugnął do mnie.
Och, czy kiedyś on przestanie na mnie tak działać?
Póki wyszedł i zamiast mnie dzwonił do pani ginekolog, postanowiłam pobiec do garderoby i znaleźć jakąś seksowną bieliznę. Byłam w ciąży, a nie ze szkła. Uśmiechnęłam się na widok białych, przezroczystych koronek ze słodkimi wstążeczkami. To był jeden z kompletów, który towarzyszył mi podczas podróży poślubnej. Na pewno zadziała.

-Mamy wizytę jeszcze dzisiaj. Za cztery godziny-usłyszałam. Leżałam już rozłożona na łóżku, próbując przybrać jak najbardziej seksowną pozycję.
-To masa czasu. Co my z nim zrobimy?
Przybiłam sobie samej piątkę, gdy tylko otworzył usta i nie miał pojęcia, co powiedzieć.
-O to się nie martw -wyszeptał, a jego oczy pociemniały i błysnęły znajomo.




***




-No dobrze, co tu mamy-uśmiechnęła się moja pani ginekolog, przesuwając sądę z chłodnym żelem po moim brzuchu. Marco siedział tuż obok mnie, trzymając mnie za dłoń. Wszystkie nasze spojrzenia skierowane były na monitor, na którym wyświetlał się powoli jakiś obraz.
Blondyn nachylił się i przytulił moją dłoń do policzka. Poczekaliśmy jeszcze chwilę, aż w końcu lekarka wyraźnie się ożywiła.
-Proszę państwa, wszystko jest w najlepszym porządku. Mamy końcówkę piątego tygodnia. Maluch ma się świetnie, nie widzę nic, co mogłoby nas niepokoić. Niedługo będą się kształtować płuca, a bąbelek zacznie przybierać kształtów dziecka. Chcą państwo zdjęcie?
-Tak-odpowiedziałam od razu, zaczarowana obrazem na ekranie. Bąbelek, to był dokładnie śliczny, mały bąbelek. Nasze dziecko...
-Kocham cię-szepnął Marco i nachylił się, by pocałować mnie opiekuńczo w głowę.
-A ja ciebie. Dobrze się czujesz?
-Myślałem, że nie mogło być lepiej, gdy powiedziałaś mi o teście.. Jest.
Pani doktor uśmiechnęła się i podała mi ręcznik papierowy do wytarcia się. Już słyszałam brzęczenie drukarki, która właśnie drukowała zdjęcie naszego maluszka. Pewnie poczekamy jeszcze z tą informacją, żeby powiedzieć Marisie, ale miałam nadzieję, że będzie równie szczęśliwa co my. Dwójka tak cudownych dzieci... Naszych dzieci.
-A jak pani się czuje? Wymioty? Zawroty głowy?
-Nie wymiotuje, reaguje mocniej na intensywne zapachy. Ma odrobinę większe piersi i zdecydowanie bardziej tkliwe, wrażliwsze na dotyk-wyrecytował płynnie Marco.
-Nie mam nic do dodania-roześmiałam się naciągając wyżej bluzkę.
-I drobne wahania nastrojów-dodał.
-Ma pani naprawdę dokładnego męża. Nic tylko pogratulować. Jak będą państwo gotowi, proszę jeszcze usiąść do biurka, omówimy wszystko i rozpiszemy kolejne wizyty. A w kwietniu proszę się szykować na nowego członka rodziny.

Nim przeszliśmy do drugiej części gabinetu, Marco porwał mnie w ramiona i czule przytulił do swojej piersi.
-Będzie silne i zdrowe. To jest najważniejsze. Nie nastawiaj się na chłopca, nawet z dwiema dziewczynami damy sobie radę.
-Z pewnością. Jestem dobrym obrońcą na boisku. W życiu też będę, kupimy jeszcze psa do odganiania adoratorów, jeśli i druga odziedziczy urodę po mamie.
-Kochany-uśmiechnęłam się i krótko musnęłam jego usta.
Złapaliśmy się za ręce i ruszyliśmy do drugiej części gabinetu, gotowi na przyjęcie wszystkich zaleceń i broszurek. Może i już byliśmy oczytani, a książki dla rodziców stały w naszym gabinecie na półkach, lecz takich ulotek nigdy za wiele.




~Obecnie~


Informacja o mojej drugiej ciąży sprawiła, że oboje czuliśmy się, jakbyśmy fruwali gdzieś w chmurach, a świat, który jeszcze jakiś czas temu wydawał się nam smutny i bez przyszłości w ogóle nie istniał. Mieliśmy zdjęcie naszego małego bąbelka i nie mogliśmy przestać się na nie patrzeć. Znów będziemy rodzicami, a Marisa będzie miała rodzeństwo. Nie mieliśmy pojęcia, jak na nie zareaguje, jednak sądząc, że ostatnio chciała lalki bobasy, taka żywa lalka sprawiłaby jej mnóstwo radości i z pewnością pomagałaby nam w opiece, nawet jeśli była sama małym, słodkim bąbelkiem.
W samochodzie rozmawialiśmy o tym, kiedy podzielimy się tą cudowną informacją a naszymi bliskimi. Chociaż wszystko było w jak najlepszym porządku z ciążą, a ja nie miałam już żadnych obaw, że poronię, czułam się dwa razy silniejsza, pewniejsza i świadoma tego, że to maleństwo przyjdzie zdrowe i uśmiechnięte na świat, już na początku kwietnia, to wolałam jeszcze zaczekać z tą informacją. Marco z kolei tak rozpierała energia i najlepiej oddzwonił by już w tamtym momencie wszystkich, których miał zapisanych w kontaktach w telefonie, włącznie z Zorkiem, trenerem Favré i swoim fizjoterapeutą. Nauczyliśmy się jednak w naszym związku kompromisów. Postanowiliśmy trzy tygodnie zostawić jeszcze tą informację dla siebie, cieszyć się nią i mieć na uwadze to, jak się czuję i czy wszystko układa się w porządku.

Pewnych rzeczy wciąż się uczyliśmy i czasem to, co wydawało się opanowane, wcale takie nie było. Wystarczyło tylko, że od lekarza dojechaliśmy pod dom Mario i Ann, żeby odebrać naszą córkę.
Zastaliśmy ją bawiącą się z pieskiem w ogrodzie i całą umorusaną truskawkami. Poprosiła nas, żebyśmy poczekali jeszcze z powrotem do domu, więc razem z naszymi przyjaciółmi usiedliśmy w salonie przy szklance wodny z cytryną. Patrzyliśmy na siebie z Marco, posyłając uśmiechy. Żeby nie zacząć chichotać, upiłam łyk wody. To był tak szczęśliwy moment, że nie mogłam przestać się uśmiechać. Pamiętam jak gdyby to było teraz, że Marco jedynie spojrzał na swojego przyjaciela siedzącego na przeciwko i powiedział "Spodziewamy się dziecka".
Uśmiech Mario jeszcze bardziej się poszerzył, w ciszy spojrzał na Ann, później na mnie, na Marco i znów na swoją żonę.
"My też"-odpowiedział.

To zdecydowanie był dzień, który rozpoczął całą resztę naszych szczęśliwych dni. Marco i Mario nie mogli przestać się obejmować i gratulować, a my z Ann, obie ciężarne, przyszłe mamy zaczęłyśmy obgadywać wszystkie szczegóły związane z naszymi ciążami. Terminy wyznaczone przez naszych ginekologów różniły się zaledwie pięcioma dniami. Nasze maleństwo miało przyjść na świat szybciej, jednak kto wie? Może i po części decyzja już zapadła, lecz to słodkie maluchy, znajdujące się pod naszymi sercami, miały ostateczną decyzję w tym temacie.

Reszta dni minęła tak szybko. Marco grał i jako wzorowy kapitan strzelał bramki, dając przykład młodszym zawodnikom. Ja byłam w domu z Marisą, gdy spała, a Marco nie było, rozpisywałam plany diety i dla nas i dla swojego teścia, przy okazji tworząc listy zakupów. Nie mogłam za dużo sprzątać, to było zalecenie mojego męża. Był moją podporą i nawet gdy przychodziły gorsze dni, zawsze był przy mnie, parzył mi herbatki i plótł warkocza. Nie wymiotowałam jak to było przy Marisie, jednak czasem po prostu nie mogłam wstać z łóżka i nie było w tym nic złego. Blondyn robił śniadanie, zajmował się Marisą, kilka razy zabrał ją ze sobą na trening. Marisa była taka grzeczna, że aż ciężko było mi w to uwierzyć. Swój bunt przechodziła bardzo łagodnie, my też się trochę dostosowaliśmy i pozwalaliśmy jej na więcej samodzielności, choć to skutkowało częstszym praniem. Uśmiech dziecka i jego szczęścia były jednak tego warte. Mieliśmy nadzieję, że będzie fantastyczną siostrą i doskonałym przykładem do naśladowania. Wieść o rodzeństwie bardzo ją ucieszyła, jednak powiedzieliśmy jej o tym stosunkowo wcześnie i nie mogliśmy się opędzić od cogodzinnych pytań "Czy już?" lub "Kiedy dzidzia?". Z czasem jednak zapomniała o tym zupełnie i zajęła się swoimi rzeczami. To my jej przypominaliśmy o tym, gdy rysowaliśmy wspólnie rysunki naszej rodziny. A ja rosłam, brzuszek stawał się coraz bardziej widoczny. Marco każdego dnia gładził mnie po nim, całował i zamieniał kilka zdań z naszym maluszkiem. Opowiadał mu, jak bardzo go kochamy i jaką ma wspaniałą siostrę.
Gdy tylko poznaliśmy płeć, jak szaleni pobiegliśmy do sklepu dziecięcego po śpioszki, buciki, małe czapeczki i rękawiczki. Wieczorami szukaliśmy imion i pytaliśmy naszego synka, które mu się podoba i które by do niego pasowało. Nowe zdjęcia z USG przedstawiały już prawdziwego, małego człowieczka. Sam moment, gdy poznaliśmy płeć był bardzo wzruszający. Łzy stanęły w oczach Marco, całował moją dłoń i patrzył, jak nasz maluch próbuje chwycić pępowinę i wymachuje rączkami. Po kopniakach, z jakimi zamierzałam się na co dzień, nie było innej opcji niż ta, że nasz chłopczyk zastąpi pewnego dnia tatę na boisku. I pozycja na pewno nie była tą na bramce.
Okazało się, że Mario także będzie mógł ze spokojem pójść na piłkarską emeryturę, a duet Götzeus nie przejdzie tak szybko do historii. Mały Lennard Götze na szczęście oszczędzał swoją mamę, nie celował w żebra jak jego przyszły kolega, jedynie gdy tata Mario zagadywał go i stukał dłonią w brzuch swojej żony, on odwdzięczał się serią kopnięć. Nasz synek już chciał biegać. Dostałyśmy z Ann zakaz od naszych mężów porównywania się do siebie. Przyznałyśmy im rację, każda z nas miała inny organizm, kiedy brzuszek Ann był maleńki, ja w tym samym czasie płakałam przez burzę hormonów dlatego, że nie mieszczę się w żadne spodnie, a gumki od getrów mnie okropnie uwierają. Ciąża każdej z nas przebiegała prawidłowo i na tym się skupiłyśmy. Wymieniałyśmy się za to pomysłami na wystrój pokoju dla maluszka, pokazywałyśmy sobie nasze zakupy, we czwórkę udaliśmy się do sklepu z wózkami, Mario i Marco wybrali maxi cosi. Fakt zostania ojcem, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżył. Mieli jeszcze więcej wspólnych tematów do rozmów i debat. Mario przyjechał do nas, by pomóc Marco pomalować pokój i poskładać mebelki do pokoju. Marco odwdzięczył się mu tym samym kilka dni później. Dla uczczenia ukończenia pracy, obaj panowie spędzili razem wieczór przy konsoli z wielką ilością chipsów, piwa i pepsi na stole. Należało się im, byli niezawodni i bardzo się starali. Do pokoju synka wybrałam kolor złamanej bieli, a na ścianie, przy której stało maleńkie łóżeczko, położyliśmy tapetę w jasnozielone geometryczne wzory. Kupiliśmy też wygodny fotel do karmienia i małe rozkładane łóżeczko, które miało stać przez kilka pierwszych tygodni życia przy naszym łóżku. Chcieliśmy mieć go blisko i w razie potrzeby być cały czas przy nim. Z pewnością czekało nas wiele pracy przy takim maluszku, ale byliśmy przekonani o tym, że nie zapomnimy o żadnym dziecku i nigdy, przenigdy, żadne nie poczuje się zaniedbane czy gorsze. Może i to będzie jazda bez trzymanki, ale na to byliśmy gotowi i niczego innego nie chcieliśmy.



~Retrospekcja~


To był dzień jak co dzień. Niesamowity i pełen niespodzianek, chociaż budząc się o świcie, wcale nie myślałam, że będzie aż tak wyjątkowy. Za trzy dni miał przyjść nas świat nasz synek i ze spokojem oczekiwałam tego dnia. Dzisiaj Marco miał mieć trening w południe, a jutro Liverpool przyjeżdżał do Dortmundu na rozegranie meczu w Lidze Mistrzów. Jürgen z Ullą już zapowiedzieli, że odwiedzą nas i uściskają na odwagę przed wielkim dniem i bardzo na to czekałam. Choć obudziłam się tak wcześnie, Marco nie było już w łóżku. Może był w toalecie? Albo bawił się z Marisą? Te myśli sprawiły, że zostałam w łóżku w wygodnej pozycji i głaskałam się po swoim olbrzymim brzuchu. Był jeszcze większy, niż gdy byłam w ciąży z Marisą. Tym razem do wyprawki spakowałam i mniejsze i większe ubranka, w razie gdyby nasz chłopczyk okazał się większy niż zakładaliśmy. Przez ostatnie dni był bardzo spokojny, mogłam odpocząć i nacieszyć się urokami ciąży. Marco kilka razy dziennie przytulał się do brzuszka i rozmawiał z synem, opisywał mu nawet taktykę Borussii i obecną sytuację w tabeli oraz o świeżo odkrytych talentach, które Borussia ma ochotę zakontraktować. Nasz syn będzie ekspertem. Nie zapomniał i mnie i każdego dnia podkreślał, że jestem piękna i bardzo mnie kocha. Te słowa dodawały mi mnóstwo sił. Bardzo długo też nie rezygnowaliśmy z seksu, nawet nie wiedziałam, jak bardzo mój stan sprawi, że moje ciało będzie reagowało intensywniej na każdy ruch i bodziec. Gdy chciałam się zważyć, trochę przytłoczona tym, jak wielka robota na siłowni będzie mnie czekała po porodzie, Marco wszedł do łazienki, ostrożnie wziął mnie na ręce i zaniósł do łóżka. Tak pokazał mi, że niezależnie od cyferek, dla niego będę boginią. Te słowa utkwiły mi w pamięci i do samego końca, nawet gdy już ból był tak nieznośny i jedynym naszym zbliżeniem w łóżku poza pocałunkami był masaż pleców, wciąż czułam to, że byłam naprawdę boginią.


-Dzień dobry-powiedziałam leniwie, schodząc ze schodów na dół. Poprawiłam swój miękki szlafroczek, który miło przylegał do mojego ciała. Nie miałam nawet żadnej bielizny pod spodm, w futerkowym szlafroku było mi najlepiej, nic nie cisnęło, nie drapało ani nie wpijało się.
-Mama!-ucieszyła się Marisa i przybiegła do mnie już ubrana w jeansową spódniczkę, czarne rajstopki w serduszka, małe butki i cienki sweterek. Schyliłam się ociężale i przytuliłam ją do siebie.
-Już taka ubrana?-zdziwiłam się i potrząsnęłam jej jednego kitka, który tata jej zawiązał na boku. Zachichotała i jeszcze mocniej objęła moją szyję. -Oj, tak się przez nic mój żuczek stęsknił?
-Tak-potwierdziła. Spojrzałam przez ramię na Marco, który obserwował całą sytuację. W rękach miał przygotowany jej maleńki plecaczek, w którym zwykle nosiła małą przytulankę, trzy kredki i dwie muszelki, które znalazłyśmy podczas naszych pierwszych wakacji we trójkę.
-Jedziecie gdzieś?-zapytałam, spoglądając na blondyna. Jednak to moja córka pośpieszyła z wytłumaczeniem.
-Do dziadka i babci.
-I co tam będziesz robić?
-Rysować, jeść.. Pływać!
-Pływać u dziadka i babci?
-Tak!-roześmiała się na cały głos i podskoczyła trzy razy w miejscu. -W wannie.
-Ach w wannie będziesz pływać. Tylko żeby dziadek albo babcia cię pilnowali!
-Dobrze. A jak dzidzia?
Położyła obie rączki na moim dużym brzuchu i pogłaskała go tak, jak uczył ją to robić tata. Po pogłaskaniu przyłożyła do niego ucho i nasłuchiwała chwilę.
-Dzidzia jest bardzo spokojna. Jeszcze nie kopie, może zbiera siły, żeby już się urodzić?
-Taak!-pisnęła radośnie i objęła mnie szybko, po czym w podskokach pobiegła do taty. Łapiąc go za ręce zaczęła skakać i cieszyć się. -Dzidzia! Dzidzia!
Z uśmiechem podniosłam się i podeszłam do mojego ukochanego męża, pocałować go na przywitanie.
-Wyspałeś się chociaż?
-Oczywiście -odpowiedział z uśmiechem. Chyba pierwszy raz od dawna mieliśmy całą przespaną noc, nie musiałam go budzić, by pomógł mi się przełożyć, albo rozmasował mi plecy, czy po prostu przytulił. -Tata przyjeżdża po Marisę i pojedzie z nim. Spędzimy razem poranek.
-Brzmi świetnie. Zrobię nam śniadanie. Chyba, że jadłeś?
-Nie, czekałem na ciebie. Dziadek właśnie przyjechał, to zaraz ci pomogę.
-Naleśnik z dżemem i nutellą. I kakao. Och, jakie życie jest piękne.
-Słodkie-zaśmiał się. Cóż, naprawdę miałam wyjątkowe zapotrzebowanie na cukier, a nawet dużo cukru. Dla synka wszystko, to wcale nie było tak, że to ja chciałam się objadać słodyczami.
Thomas wszedł do domu, żeby przywitać się ze mną.

-Wyglądasz kwitnąco! Czy dobrze się czujesz?-zapytał obejmując mnie ostrożnie i ucałował w oba policzki.
-Bardzo. Twój wnuk daje mi odpocząć, ale nie zmieniła się sprawa z moim wiecznie byciem głodnym.
-Och, to naturalne. Mogę?-zapytał, spoglądając na mój brzuch. Zasmiałam się i kiwnęłam głową. Położył delikatnie dłoń i zmarszczył brwi. -Chyba mój wnuk jeszcze śpi.
-Całe szczęście dla mnie. Twoja wnuczka jest za to bardzo żywotna i pełna energii.
-I dlatego to zamierzam wykorzystać. Nie martwcie się o nic, cieszcie się chwilowym spokojem jaki macie. Już niedługo!-roześmiał się głośno, jak miał w zwyczaju i poszedł do Marisy, która już przebierała nóżkami z ekscytacji na myśl o dniu z dziadkami, którzy ją uwielbiają i pozwalają absolutnie na wszystko, a już na pewno dziadek Thomas. Urobiła go jak mało kto, nawet Mia tak nie rozmiękczyła serca dziadka.
-Papa, mami!
-Pa, córeczko. Bądź grzeczna i słuchaj się dziadków.
Pomachaliśmy im, gdy odjeżdżali spod naszego domu. Wróciliśmy do środka i tym razem mogliśmy powtórzyć pocałunek na dzień dobry. Ten był tym razem dużo dłuższy i pewniejszy.
-Gdyby nie okoliczności, powiedziałabym ci, że nie mam nic pod szlafrokiem, korzystajmy, że jesteśmy sami, a czas śniadania spożytkujemy w inny sposób.
-Mhmm... Ale jesteś w ciąży...
-Nie mam nic pod szlafrokiem, ale śniadanie marzy mi się bardziej niż dobry seks.
-Nie wiem czy mam być urażony, czy cieszyć się, że dopisuje wam apetyt.
-Jak uważasz-zaśmiałam się i musnęłam ustami jego bark.
-Kocham jadać z tobą śniadania, a potem rozmawiać z tobą i z naszym synem i się śmiać na kanapie przed telewizorem, na który i tak nie zwracamy uwagi...
-Ja też. Plan mamy, proponuję go zacząć realizować. Naleśniki.
-Może chociaż jakieś owoce? Coś zdrowego?
-Nie, dżem i nutella.
-Będzie ci niedobrze.
-Niedobrze to będzie, kiedy nie zjem naleśników z dżemem i nutellą-stwierdziłam i poczłapałam powolnym krokiem do kuchni. W takich sytuacjach chciałabym mieć już synka obok, nawet nie mogłam dosięgnąć blatu i było mi bardzo niewygodnie.
-Zrobię ciasto, pokroisz banana i kiwi?
-Tak, wyjmę z lodówki nute..
-Banan i kiwi, księżniczko.
Przez kilkanaście sekund biliśmy się na spojrzenia, on jednak miał tak piękne oczy i tylko odrobinę bardziej je zmrużył, a ja zaczęłam się już ślinić i byłam bliska zaproponowania pójścia na górę.
-Kiwi, banan ale z nutellą.
-Oczywiście -zgodził się z uśmiechem.
Wspólnie przygotowaliśmy śniadanie, zjedliśmy je na kanapie. Wypiliśmy herbatę, rozmawialiśmy i zagadywaliśmy nasze maleństwo. Zadzwoniliśmy też kontrolnie do dziadków, lecz tylko otrzymaliśmy informację, że są na spacerze i przeszkadzamy. A więc korzystaliśmy z ostatniego czasu we dwójkę i nie martwiliśmy się o nic.

-Boli cię coś?-zapytał, otaczając mnie ramieniem, gdy położyłam się na nim. Mogliśmy mieć i najdroższą i najwygodniejszą kanapę świata, jednak na Marco leżało mi się najlepiej.
-Skurcze przepowiadające. Może wezmę ciepły prysznic, zawsze wtedy ustępują.
-Chodźmy więc, pomogę ci.
-Pocierpię jeszcze trochę, wolę poleżeć.
-Nawet jak cię zaniosę?
-Nawet. Jestem jakaś zmęczona.
-Zaśniesz?
-Nie. Nie dam rady, może czekolada zadziałała na mnie pobudzająco.
-W nutelli nie ma czekolady.
-Dlatego nigdy jej nie lubiłam. Może po ciąży znów przestanę ją lubić. Pierwszą rzeczą po powrocie ze szpitala będzie wyrzucenie całego słoika.

Marco uśmiechnął się i przeczesał palcami moje włosy. Poprawiłam się, żeby było mi wygodniej i zamknęłam oczy. Niestety nie było mowy o spaniu, skurcze trochę to utrudniały.

Szybko nastało południe i Marco musiał już wychodzić z domu, żeby zdążyć na trening.
-Spakowałam ci torbę..
-Jak skurcze?
-Zaraz idę pod prysznic. Poradzę sobie-uspokoiłam go, chociaż pewnie i tak zrezygnuję z tego, bez jego pomocy bałam się brać prysznice. Czułam się jak słonica i jego pomocna dłoń pomagała mi zawsze złapać stabilność. Oczywiście mogła też mnie przytulać, masować lub też myć gąbką. Samotne prysznice były bez sensu.
-Muszę zadzwonić...
-Zadzwoń w drodze przez głośnomówiący.
-Chwila tylko-stwierdził i zniknął z telefonem w ręku w gabinecie. Jego rozmowa okazała się znacznie dłuższa i już wiedziałam, że niezależnie jak szybko pojedzie, spóźni się.
Gdy tylko wyszedł z pokoju i miałam go uświadomić, stanął pewnie i wrzucił torbę do szafy.
-Co się dzieje?
-Nie jadę na trening. Zostaję z tobą dzisiaj.
-Czemu?
-Coś jest inaczej, widzę i czuję to.
-Jeszcze nie ma terminu..
-Mam przeczucie, po prostu. Jestem usprawiedliwiony na treningu i nie ma żadnego problemu. Nie cieszysz się? Po prostu pobędziemy trochę razem.
-Nie będzie żadnych problemów? Zagrasz jutro?
-Jestem kapitanem, beze mnie ten mecz nie ma sensu.
-Synu nie słuchaj tego -westchnam ze śmiechem, łapiąc się za brzuch.
-Po prostu tata jest najlepszy- stwierdził, odsłaniając poły szlafroka. Pocałował mój brzuch, a później czule pocałował mnie w usta. -Jak skurcze?
-Są. Muszę usiąść na chwilę.
-Przygotuję prysznic-odpowiedział spokojnie, obserwując mnie uważnie. Dopiero gdy wygodnie i bezpiecznie usiadłam, on pobiegł na górę. Skurcze nie ustępowały i były wyjątkowi paskudne. Takich nie doświadczyłam nawet z Marisą, tamta ciąża wyglądała zupełnie inaczej, jakby to nie była moja ciąża. Teraz wszystko poszło tak bezstresowo, że aż ciężko było mi w to uwierzyć. Marco starał się jeszcze bardziej, żeby mnie nie zdenerwować, choć ja potrafiłam się rozpłakać na smugi, które zostawił po myciu okna, a dzień później, na deszcz, który znów na nie napadał i nie było przejrzyste. Ale on miał stalowe nerwy. Zawsze uspakajał mnie, całował i przytulał. O tym marzyłam, gdy byłam w pierwszej ciąży, myśląc, że to nierealne. Teraz rzeczywistości była dużo piękniejsza niż w moich snach. Byliśmy najszczęśliwszą rodzinką na świecie. Już niedługo z dwójką wspaniałych dzieci. Dom był naszym azylem, naszą ostoją, przepełnioną miłością, przyjaźnią, zaufaniem, cierpliwością, nadzieją i dobrocią. Marco zasadził w ogrodzie jabłoń. Przyjęła się i czekaliśmy, gdy rozrośnie się i wyda pierwsze owoce. Zbudować dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna. Może kiedyś Marco by mnie wyśmiał, gdybym mu powiedziała, że to zrobi w przyszłości. Teraz każdego dnia wiedziałam, że jest szczęśliwy i dumny z siebie, ze mnie i naszych dzieci.

Marco zbiegł po schodach, postawił coś większego za kanapą i podszedł do mnie. Wyglądał inaczej. Miał na sobie ciemne spodnie jeansowe i rozpinania czarną koszulę. Włosy delikatnie, może z pośpiechu i braku czasu, przeczesał żelem. Wyglądał pięknie, taki przystojny mąż!
Ukucnął przede mną, a wtedy zrobiło mi się goręcej, rumieńce wyszły na moje policzki i zaczęłam oddychać przez usta.
-Nie kąpiemy się razem?-zapytałam.
-Nie tym razem-powiedział, podnosząc po kolei moje nogi i przełożył przez nie moje najwygodniejsze, ciążowe, bawełniane majtki.
-Co zaplanowałeś?
-Na razie cię ubrać. Dlaczego tak oddychasz?-zapytał, jedną ręką naciągając moje legginsy, drugą złapał mnie za dłoń z choć jakoś dziwnie położył kciuk na moim nadgarstku.
-Cóż, może i mamy już spory staż, ale wciąż reaguję na takiego przystojniaka w moim otoczeniu.
Marco uśmiechnął się. Puścił moją dłoń i pomógł mi podnieść biodra, żeby założyć do końca obie rzeczy.
-Możesz założyć sama górę?
-Jasne. Marco? Coś się dzieje?-zapytałam niepewnie, widząc jego bardzo skupioną, ale też niespokojną minę.
-Wszystko dobrze, księżniczko. Muszę jeszcze zadzwonić.

Wyszedł z salonu do gabinetu i zamknął się w nim. To zachowanie trochę mnie zaniepokoiło. Zrzuciłam szlafrok na kanapie, wzięłam w ręce górę bielizny i bluzkę i poszłam do drzwi gabinetu, żeby może odrobinkę podsłuchać, ubierając się w tym samym czasie.
"Ciężki oddech od rana, teraz przez usta. Puls lekko przyspieszony."
Myślałam przez chwilę, że mówił o sobie, lecz potem zorientowałam się, że ja naprawdę muszę oddychać przez usta i strasznie ciężko mi to przychodzi. Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Marco siedział na rogu dębowego biurka, zdziwił się moim widokiem tutaj, jednak uśmiechnął się i wskazał mi na fotel w rogu pokoju.
-Nie wiem-powiedział do telefonu i raz jeszcze wskazał mi na fotel. Tak, tam stał fotel, Marco, a ja, tak jak on, chciałam stać i się dowiedzieć, co tak właściwie się dzieje. -Za jakieś pięć minut. Dobrze, dziękuję.
Wreszcie przestał rozmawiać, podniósł się z biurka, włożył telefon do tylnej kieszeni spodni i podszedł do mnie. Złapał mnie za obie dłonie i przyłożył je sobie do serca. On też miał przyspieszony puls.

-Co tu się dzieje? Nie ukrywaj nic przede mną.
-Nie zamierzam. Posłuchaj, skarbie. Musimy pojechać do kliniki-powiedział bardzo wolno i spokojnie. Jego serce wcale nie zapewniło mnie o jego spokoju.
-Dlatego, że oddycham przez usta? Po prostu ciężej mi się oddycha. Pamiętasz? W piątym miesiącu też tak miałam.
-Pamiętam, ale teraz mamy dziewiąty-uśmiechnął się. -Obiecujesz, że nie będziesz się stresować ani panikować?
-Obiecuję?
-To pytanie?
-Nie. Po prostu. Obiecuję-powtórzyłam, tym razem bardziej skupiając się na intonacji głosu. Moje dłonie pozostały na jego sercu, przyciskane przez lewą dłoń. Prawą dłonią sięgnął mojego policzka i delikatnie go pogładził, tak czule, jakby mnie całował.
-Pojedziemy do kliniki, ponieważ zaczął się poród. Jestem przy tobie i nie opuszczę ani na krok.
-Ale termin..
-To nic. Już jest czas. To nie są skurcze przepowiadajace, widzę, jak sprawiają ci coraz więcej bólu. W salonie stoi już wyprawka i maxi cosi dla naszego chłopczyka.
-O mój Boże... Ja rodzę. Ale ja nie wiem jak! Nie pamiętam nic z tych cholernych książek!
-Takie rzeczy się czuje. Jesteś kobietą, jesteś mamą. Masz instynkt. Na pewno sobie poradzisz. Pamiętasz? My razem. My możemy wszystko. Zaprowadzę cię do samochodu. Nie płacz, nie bój się...

Po moich policzkach faktycznie spływały łzy, chociaż nie wiedziałam dokładnie, z jakiego powodu. Marco scałował je wszystkie, gdy usiadłam w samochodzie.
-Przepraszam za te okna.. I za wszystkie głupstwa, które opowiadałam. Wcale nie jesteś najgorszym leniem świata, po prostu zapomniałeś o wannie, gdy cały dom był posprzątany na błysk.. Tak bardzo przepraszam! Tak cię kocham i jestem z ciebie dumna..

Marco zaczął się głośno śmiać widząc moją histerię i zapłakane oczy. Schylił się i otoczył mnie swoimi ramionami.
-Wiem to wszystko. Przyrzekam, że ani raz w naszym życiu w to nie zwątpiłem. Jesteś w ciąży, to normalne. Ale już nie mam ochoty myć okien, tobie wychodzi to znacznie lepiej, więc pozwólmy już małemu przyjść na świat, dobrze?
-Tak..-pociągnęłam nosem i pokiwałam głową. Marco jeszcze chichocząc pod nosem pobiegł do domu po to, co przygotowaliśmy. Ja doszukałam się chusteczek w schowku i nie omieszkałam z nich skorzystać. Skurcze, choć nie występowały jeszcze tak często, były znacznie silniejsze. Nie miałam pojęcia, skąd on wiedział, że właśnie zaczął się poród, kiedy nawet ja tego nie wiedziałam. Może było coś nie tak z moim instynktem macierzyńskim? Nie, nie. Bez paniki.

Marco bardzo szybko wrócił, wrzucił nasze rzeczy na tylne siedzenia i ruszył naszym Astonem prosto do prywatnej kliniki, w której już cały personel został postawiony na nogi, żona najważniejszego klienta właśnie rodziła. Nie wiedziałam, ile Marco zapłacił im za poród, nawet nie chciałam, jednak gdy tylko zjawiliśmy się na podjeździe, zaczęto nas traktować jak króla i królową. Ochroniarz zapewnił, że bezpiecznie zaparkuje nasz samochód i niezwłocznie po tym zwróci nam kluczyki. Pielęgniarka zajęła się wyprawką i już pobiegła do mojego pokoju, żeby ją tam zanieść. Inna pielęgniarka kazała mi usiąść na wózek i zawiozła mnie do naszej sali. Marco jak obiecał, cały czas był przy mnie i trzymał mnie za rękę. Chociaż był bardzo skupiony i gdzieś pogrążony w myślach, zawsze, gdy na niego spoglądałam, on się uśmiechał ciepło, czasem też schylał się do mojej dłoni, by pocałować jej wierzch.
Nie przypuszczałam, że sala jednocześnie porodowa jak i ta, w której miałam leżeć, będzie wyglądała jak pokój hotelowy. Mieliśmy wielką łazienkę, otwieraną przez wielkie, przeszklone, przesuwne drzwi. Gdy byłam kładziona na łóżku, wpatrywałam się w wielką wannę. Ciekawe, czy z hydromasażem?
Pani doktor już czekała. Wszystko tak szybko się działo. Pielęgniarki przemykały tuż obok jak na przejściu dla pieszych w Szanghaju. Gdy tylko powiedziałam to na głos, uważając za śmieszne, ich liczba została zmniejszona do minimum, żeby zapewnić mi jak największy komfort. Miałam nadzieję, że nie poczuły się urażone. Zostałam przebrana w szpitalną piżamę, na mój brzuch została zamontowana opaska, która mierzyła tętno moje i dziecka. Oboje mieliśmy się fantastycznie. Nawet Marco się trochę rozluźnił, gdy usłyszał pikanie, które odzwierciedlało uderzenia serca naszego syna. Nie spodobało mi się tylko, że zaoferowali mu obiad, deser, przekąskę a nawet szampana. Mnie jedynie woda.
-Chcę szampana-stwierdziłam, patrząc poważnie na pielęgniarkę. Czy z królowej stałam się jakimś więźniem w lochach, karmionym chlebem i wodą? Och, chleb. Nawet pół kromki chleba mi nie zaproponowano.
-Niestety nie mogę tego pani podać-powiedziała speszona pielęgniarka. -A dla pana?
-Poproszę wodę.
-Marco, zjedz coś. To będzie długi i ciężki dzień.
-Nie chcę, kochanie. Wystarczy mi woda-powiedział z uśmiechem. Przewróciłam oczami i spojrzałam na trochę pogubioną, młodą pielęgniarkę.
-Niech pani przyniesie dla niego wodę, zieloną herbatę i kilka batoników zbożowych, jak macie z chia i żurawiną to będzie idealnie. Dla mnie też wodę. To wszystko.
-Oczywiście-dygnęła i wyszła pospiesznie z sali, pozostawiając nas samych.
-Nie obraziłabym się, gdybyś zjadł normalny, ciepły obiad.
-Wiem. Kocham cię.
Telefon Marco się rozdzwonił, przerywając nam chwilę samotności. On jednak odrzucił połączenie, spojrzał na sms i wyłączył telefon.
-Kto to?
-Mario. Nie ma mnie na treningu, więc mi robi spam. Chyba, że powiedział mu o tym Zorc, to wtedy wie.
-Naprawdę już wtedy wiedziałeś?
-Odkąd zaczęłaś schodzić po schodach, byłaś jakaś inna. Czytam w tobie jak w książce, kochanie.
Przystawił bliżej krzesełko do mojego łóżka i wtulił się w moje ramię i piersi, które już były tak napęczniałe i bolące, że miałam nadzieję, że nasz synek jak najszybciej przyjdzie na świat i będę mogła go wreszcie nakarmić. Marco mówił, że też jest chętny, jednak wolałam to pozostawić bez komentarza.

Po dwóch godzinach skurcze były już tak silne, że znów zbiegło się pół personelu do mojego pokoju. Nikt nawet nie prosił Marco, żeby się przesunął, czy też odszedł na bok, pozwalając im pracować. On był nieusuwalną częścią i trzeba było go brać pod uwagę. Do łóżka zamontowano stelaż na nogi, pielęgniarka przyniosła jeszcze więcej wody, gdybym potrzebowała.
Później był moment, że znowu większość osób opuściła pokój. Została pani doktor i dwoje dodatkowych lekarzy, którzy sprawdzali moje tętno i ustawienie dziecka. Wbrew moim obawom, nie było żadnych komplikacji. I chociaż było ciężko, nawet bardzo, a ból był tak wielki, że nie umiałam tego opisać, miałam gdzieś w sobie skryte pokłady siły. Chciałam jak najszybciej pomóc naszemu dziecku przyjść na świat. Miażdzyłam dłonie Marco swoim żelaznym uściskiem. On co chwila ocierał mi łzy i pot z czoła. Jak mantrę powtarzał "Jeszcze trochę, jesteś silna, dasz radę, kocham cię, jestem z ciebie dumny".

-Rosalie, ostatni raz. Cała siła idzie na ten skurcz-powiedziała pewnie moja położna. Kiwnęłam słabo głową. Marco przybliżył się do mnie, położył moją dłoń na swoim policzku i patrzył w moje oczy z wielkim podziwem i miłością.
-Masz jeszcze siłę. Masz ją, kochanie.
-Ty jesteś moją siłą.
-Więc dla mnie. Pokaż mi to -uśmiechnął się zawadiacko, rzucając mi wyzwanie. Nie myślałam, że podczas porodu przyjdzie mi się śmiać. Kiwnęłam głową i zacisnęłam z całych sił zęby, czując kłujący impuls, przeszywający na wskroś całe moje ciało. Nie pamiętałam dalej nic. To jak kilka sekund wycięte z mojego życia. Ktoś coś mówił, ktoś zaczął natarczywie całować mnie po całej twarzy, mocząc ją wielkimi łzami. I ktoś zaczął bardzo głośno płakać. Ten płacz. Moje serce tak szybko biło i tak głośno, że prawie zagłuszało płacz dziecka. Marco odszedł. Marco?

-Marco..-szepnęłam, zdezorientowana. Spojrzałam przed siebie i tam go znalazłam. Nachylał się gdzieś, uśmiechał się, a jego oczy tak lśniły, tak jasno tak pięknie... Słońce mogło być jedynie marnym cieniem jego oczu. Zrobił coś i wyprostował się. Czy właśnie przeciął pępowinę? Płachta, która była zarzucona na moje nogi, zasłaniała mi cały obraz.
-Marco-powtórzyłam cicho. Spojrzał na mnie z wielką miłością, powiedział coś tak cicho, jednak ten ruch ust znałam doskonale. "Kocham cię". W tym czasie rozpiął swoją koszulę na zatrzaski dwoma, sprawnymi ruchami i rzucił ją niedbale na bok. Podbiegła po nią od razu pielęgniarka i gdzieś ją zaniosła. Oby nie okazała się jego fanką i nie do swojego domu. Patrzyłam na mojego męża i czekałam, i czekałam... W końcu pani doktor podała mu maleńkie zawiniątko, owinięte w biały materiał. Blondyn słuchał uważnie, co ma zrobić. Ostrożnie wyciągnął ręce, a później przytulił zawiniątko do swojej piersi. Na chwilę zamknął oczy. Na jego policzku znów pojawiła się mała łza, jednak on się uśmiechał. Szeroko, przepełniony szczęściem.

-Ciii-szepnął i delikatnie zaczął się bujać na boki. Płacz ustawał. Płacz dziecka. Naszego synka.
-To on?-zapytałam, nie rozumiejąc jeszcze, co właśnie się stało. Już po wszystkim..
Marco przyszedł do mnie. Zamiast taboretu, przy moim łóżku został postawiony znacznie wygodniejszy fotel. Przysiadł na nim i delikatnie odsunął dziecko od siebie.
-Dziękuję ci za niego. Jest piękny. Dziękuję-szepnął cicho, a potem rozpłakał się. Wcale nie krył tego. Łzy wcale nie były oznaką słabości. -Dziękuję-powtórzył.
Maleństwo, które przytulał, odwróciło główkę w moją stronę. Nasze spojrzenia się spotkały, jego niebieskie oczy sprawiły, że z moich także zaczęły lecieć łzy. Mieliśmy synka. Syn. Ten maluszek, który tak krótki czas temu był małym bąbelkiem, niepodobnym do niczego, poza bańką mydlaną. Teraz był małym, najprawdziwszym człowiekiem. Przytulał się ufnie do swojego taty. Patrząc na niego, widziałam siebie. Miał kształt moich oczu, moje usta.. uszka zdecydowanie miał po Marco. W całym nieidealnym świecie, właśnie on był idealny. Nasze dzieci były najidealniejszymi istotami.
-Theodore-szepnęłam, spoglądając na Marco. Mieliśmy dwa wybrane imiona, postanowiliśmy wybrać je dopiero, gdy zobaczymy naszego synka. Tak samo było z naszą Marisą.
-Pomyślałem o tym samym. Witaj, Theo. Jestem twoim tatą, a to twoja dzielna, najwspanialsza mamusia. U dziadków czeka na ciebie siostrzyczka Marisa, bardzo chciałaby cię poznać i na pewno niedługo nas odwiedzi. Będzie ci tu dobrze, wszyscy bardzo cię kochamy.

Wyciągnęłam dłoń, żeby dotknąć jego małej stópki, którą wystawił sobie na zewnątrz. Był taki cudowny. Pani doktor zajmowała się jeszcze mną, ale zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Miałam swój cud. Mały, największy cud.
-Mogę go wziąć na ręce?-zapytałam niepewnie Marco. Blondyn zaśmiał się, jakbym powiedziała jakiś głupi żart. Podniósł się z fotela i ostrożnie podał mi go, a gdy już leżał, pocałował go w główkę, późnej mnie w policzek.

-Panie Reus, proszę, mokry ręcznik-podeszła do niego pielęgniarka, widząc, że jest cały brudny i umazany krwią i białą mazią. Nie przeszkadzało mu to jednak, obserwował mnie z naszym maleństwem i przypomniał sobie o swoim telefonie, chciał tą chwilę udokumentować na zawsze.
-Dziękuję, ale proszę to gdzieś odłożyć. Mam teraz inne zajęcie.
-Ale... Dobrze, odłożę do miski na szafce.

Patrzyłam na mojego synka, a on na mnie.
-Jest taki podobny do ciebie -powiedział, siadając na brzegu mojego łóżka i objął mnie ramieniem. -Będzie z niego przystojny chłopak.
-Oj będzie-uśmiechnęłam się czule. Był jeszcze taki różowy, jego powieki były lekko spuchnięte, nawet nie został jeż umyty. Ale w ciągu kilku sekund skradł serca swoich rodziców. Najpiękniejszy chłopczyk. Tak bardzo chciałam mieć obok jeszcze Marisę, już nie mogłam się doczekać, gdy ją zobaczę, gdy będziemy razem całą czwórką.

-Jak się czujesz, skarbie? Potrzebujesz czegoś?
-Nie potrzebuję już niczego więcej. Czuję się dobrze, choć wreszcie zaczęło do mnie docierać zmęczenie. Zobacz, ziewa.
-Śpioch jak mama-stwierdził, gdy i ja zaczęłam ziewać. Ucałowałam małego Theo w czoło i w małą rączkę, którą oparł sobie na mojej klatce piersiowej. Tata wziął go z powrotem na ręce i włożył go do specjalnego łóżeczka na kółkach, żeby pielęgniarki mogły go umyć i zbadać, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że to zdrowy i silny chłopak.
Gdy nasz synek odjechał już do innej sali, Marco wytarł swoją klatkę i przyszedł objąć mnie i raz jeszcze ucałować.
-Jesteś najdzielniejszą kobietą jaką znam-powiedział czule.
-Kocham cię, Marco. Nasze życie jest takie piękne... Takie pełne... Żywe.
-Theodore i Marisa.
-I Marco i Rosalie -dodałam, przez co uśmiechnęliśmy się jeszcze szerzej.
-Odpoczywaj, kochanie. Musisz nabrać sił. Czekają nas nieprzespane nocki-roześmiał się, głaszcząc mnie czule po głowie. Pani doktor właśnie odeszła od stołu i poleciła pielęgniarkom zdjąć stelaż i poprosić kogoś o wytarcie podłogi.
-Dobra robota, Rose. Idę do Theo, postaram się jak najszybciej go wam oddać. Jest śliczy. Gratuluję wam obojgu.
-Dziękujemy-odpowiedział za nas Marco i uścisnął dłoń pani doktor.
-Dostaniesz zaraz kroplówkę, już jest po wszystkim, ale proszę jeszcze nie wstawać z łóżka. Powiem kiedy.
-Dobrze, dziękuję.
Lekarka wyszła, żeby zająć się naszym dzieciątkiem. Ja byłam pewna, że jestem w pięknej bajce.
-Śpij, kotku. Mogę zadzwonić do kilku osób?
-Oczywiście. Zajmiesz się naszym synkiem, gdy będę spała?
-Oczywiście-zapewnił z uśmiechem. Pogładziłam go po policzku i pozwoliłam sobie zamknąć oczy. Przyszła pielęgniarka z kroplówką. Okropne wbijanie się w żyłę. Odwróciłam głowę, mocniej zacisnęłam oczy i wtuliłam się w ciepły brzuchu mojego męża. Otoczył mnie ramieniem i uspokajająco zaczął głaskać po głowie.
-A jak ty się czujesz? Przepraszam, że nie zapytałam wcześniej.
-Nie masz za co przepraszać. Chyba doskonale wiesz, jak się czuję. Czynisz mnie najszczęśliwszym facetem na tej ziemi. Nawet nie masz pojęcia, jaki jestem wdzięczny, że ciebie mam.
-Chyba mam pojęcie. Bo czuję taką samą wdzięczność. Dałeś mi więcej, niż kiedykolwiek śniłam. Dałeś mi najcudowniejsze dzieci... Dałeś mi siebie... Tak bardzo cię kocham...

Marco złożył barierkę łóżka i położył się na boku, ledwo wciskając na nie. Nie miałam nawet siły, żeby się przesunąć i zrobić mu więcej miejsca. Nie potrzebował. Objął mnie i pozwolił mnie samej przytulić się do niego jak tylko mogłam.
-Będę tu, dopóki Theo nie wróci. Chyba, że będzie spał jak mama, to zostanę. Nie martw się o nic.
-Nie mam o co. Dobranoc, kochanie. To ja ci za niego dziękuję.
-Mówiłem ci, żebyś już dawno zostawiła w cholerę te zastrzyki. Widzisz jacy jesteśmy szczęśliwi? Nie wrócimy już do nich.
-Kocham cię, ale jesteś nienormalny -roześmiałam się, spoglądając na niego z ukosa.
-Mhmm... Śpij.




~Obecnie~

Ramiona Marco zawsze miały cudowną moc, dawały mi szczęście i bezpieczeństwo. Uwielbiałam wracać wspomnieniami do tamtych chwil. Theodore był taki maleńki, drobny, taki grzeczny. Teraz, gdy tylko patrzyłam na bok, widziałam porysowaną kredkami ścianę i niebieski odcisk jego rączki. Co najbardziej mi się udało w życiu? Z czego byłam dumna? Z każdej jego sekundy.
Jeszcze wczoraj, gdy rozmawiałam wieczorem przez telefon z Marco, był zły, że czas tak szybko ucieka i zabiera nam tyle chwil. Nie mógł zrozumieć, gdy tłumaczyłam mu, że wcale tak nie jest. Czas pozwalał nam odkryć siebie, spędzić kolejne chwile życia tak, jak tylko chcemy. Czas pozwolił dojrzeć nam jako ludziom, jako do szaleństwa zakochanym w sobie małżeństwu, jako rodzicom. Nie żałowałam ani jednej chwili i nie bałam się, co przyniesie każda kolejna. Strach? Może każdy się bał, martwił... Jednak jedyny strach jaki mi towarzyszył to ten o dzieci, o ich przyszłość, o szkołę... Marisa zostawiła swój podręcznik do zerówki, jak więc będzie pracowała dzisiaj w szkole? Może pani nauczycielka pożyczy jej swój? A co, jeśli upomni ją za brak dyscypliny? To nie była jej wina. Musiałam powiedzieć koniecznie o tym Marco. Pewnie zorientował się już, gdy pakował ją wczoraj wieczorem do szkoły. Ulubiony piesek Theodora wciąż leżał koło mnie. Chociaż twierdził, że ma być dla mnie i mnie bronić, martwiłam się, czy może za nim nie zatęskni w nocy i nie będzie płakał.
Spojrzałam na cały kuferek zapełniony listami, było ich już tak dużo, jednak wciąż za mało. Wciąż miałam jeszcze pół ryzy papieru i trzysta długich nabojów do pióra. Czas zdecyduje, który list będzie tym ostatnim.
Rozpromieniłam się, gdy na tablecie wyświetliło się zdjęcie naszej roześmianej, czteroosobowej rodzinki. Odbieranie wideopołączeń było moim nowym talentem. Ostatnio zajęło mi to sekundę, czym ustanowiłam nowy rekord.

-Cześć mamo! Jedziemy do szkoły!-zawołała Marisa, siedząca z tyłu na siedzeniu, obok swojego brata.
-Dzień dobry! Zdążycie? Chyba jesteście trochę spóźnieni!-spojrzałam na całą trójkę podejrzliwie. Marco spojrzał w lusterku na naszą córkę. Jej mieniły się chochliki w oczach. Dopiero teraz zobaczyłam, że miała coś dookoła ust.
-Mari, co ci się stało?
-No, Mariso, powiedz mamie-powiedział rozbawiony mój mąż i puścił mi oko. Czyli miałam się nie martwić.
-Niiic-mruknęła niewinnie i spojrzała się na brata, który był jeszcze trochę zaspany i siedział wpatrzony tępo w przednie siedzenie taty.
-Nie ma nic. Dawaj, dawaj! -zaśmiałam się, widząc jej minę.
-Dorwała się do twojej kosmetyczki. I co ci się spodobało?
-Szminka-przyznała zawstydzona, naśladując brata w machaniu nogami w powietrzu.
-A jaka dokładnie? -dopytał się Marco, zaciskając usta, by powstrzymać śmiech.
-Czerwona-odpowiedziała. Gdy spotkała podejrzliwe spojrzenie swojego taty westchnęła ciężko. -Trwałościowa?
-Trwała -poprawił ją blondyn, spoglądając to na mnie, to na drogę. -Nie mogliśmy jej zmyć. Mówiłem już Marisie, że jest jeszcze za mała na malowanie się. Prawda, że mam rację?

Jeśli oczekiwał ode mnie w tamtym momencie poważnej pogadanki z córką o malowaniu się w jej wieku, był w wielkim błędzie. Wyłączyłam pospiesznie obraz i dźwięk, tak, żebym ich widziała i słyszała, a oni mnie nie. Roześmiałam się na cały głos, nie byłam w stanie tego tak dobrze powstrzymywać jak Marco.
-Mami, coś się zepsuło!-zawołała głośniej Marisa, widząc ciemny ekran na tabelcie ustawionym na desce rozdzielczej.
-Nie musisz krzyczeć, mama cię słyszy, tylko pewnie przypadkowo coś włączyła-usprawiedliwił mnie Marco.
-Mamo, ten przycisk po lewej, ten na dole! Słyszysz?
Zanosiłam się jedynie głośnym śmiechem. Miała buźkę jak maskotka McDonald's. Wzięłam kilka wolnych wdechów, otarłam łezki z kącików oczu i z powrotem przywróciłam funkcję.

-Jestem już, ale ze mnie gapa. Oczywiście, że tata ma rację i trzeba się go zawsze słuchać. Takie małe, śliczne dziewczyki nie muszą się malować.
-No dobrze, nie będę. Jedziemy dzisiaj po szkole do mamy?
-Oczywiście. Będziesz nadrabiała zaległości w podręczniku, który u mnie został.
-Och nie...
-Tak tak. Trzeba pilnować swoich rzeczy.
-No dobrze...-zgodziła się niechętnie. -A pomożesz mi?
-Zawsze.
Na jej buźce znów zagościł szeroki uśmiech. Na moich również. Obrazek ich uśmiechniętych twarzy zostanie mi w pamięci na zawsze.
-A my z Theo przyjedziemy do ciebie jak odwieziemy Mari. Ma dzisiaj na jedenastą do przedszkola.
-A ja też mogę?-zapytała się Marisa, podskakując w swoim foteliku.
-Oczywiście-stwierdził Marco. -Że nie-dodał.
-Tato noo..
-Nie mówi się "no".
-No, no, no, no, no...-zaczęła nucić pod nosem moja kochana dziewczynka, rzucając pioruny w tatę swoimi zielono-niebieskimi oczkami.


-Pani Reus?-usłyszałam obok kobiecy głos. Kiwnęłam głową i uniosłam palec, prosząc o jeszcze minutę.

-Miłego dnia. Do zobaczenia-spojrzałam na Marco z uśmiechem, a później jeszcze spojrzałam na dzieci. Pomachałam im i posłałam buziaki w powietrzu.
-Będziemy niedługo.
-To dobrze. Pa.




~~~
Jest i rozdział, przepraszam za poślizg ale godzina fizjoterapii zrobiła ze mnie rozjechaną żabę.. Prawie dosłownie. Dzisiaj od rana kończyłam, przepraszam z góry za wszystkie błędy, jestem świadoma, że nie sprawdziłam wszystkiego dokładnie, ale zależało mi na czasie.
Jestem ciekawa waszych opinii odnośnie powyższego.. Sielanka? Czy może wbrew wszelkim pozorom coś zupełnie odwrotnego..? Zapraszam do komentowania, to baardzo motywuje!
Ściskam mocno i do następnego!
Miłej niedzieli! x.