sobota, 29 września 2018

Sześćdziesiąt cztery


Dzień 3


Po wczorajszym dniu ledwo spałam. Właściwie wieczorze. Tyle emocji, w dodatku jego wyjście z mieszkania po cichu. Bałam się o niego. Był dorosły, był silny, odważny. Ale i tak we wnętrzu gdzieś truchlałam. Nie mógł wyjść tak bez słowa po tym, o czym mi powiedział. Nie mógł wyjść, kiedy ja pragnęłam zadać mu tyle pytań, albo po prostu go przytulić i pocałować… Dzwoniłam do niego cztery razy, ale nie odbierał. Wysłałam krótkiego smsa. Prosiłam go w nim, żeby odpisał cokolwiek, żebym była spokojna, że dotarł bezpiecznie do domu. Nie odpowiedział. Czekałam dwie godziny. Wstawałam z łóżka, przechadzałam się od ściany do ściany. Zadzwoniłam kolejny raz. Głucho. Napisałam do Mario, byłam cały czas targana różnymi emocjami i nie byłam w stanie zadzwonić. Wciąż z tyłu głowy próbowałam analizować to wszystko, co mi powiedział, próbowałam zrozumieć. Dlaczego to ze mną musiał właśnie zatańczyć? I dlaczego nie odpowiadał? Dostawałam paranoi, miałam myśli z obawami dotyczącymi jego, że wolałam drugi raz ich nie wspominać. Drżącymi palcami wystukałam na ekranie wiadomość.

„Marco wyszedł ode mnie ponad dwie godziny temu, bez pożegnania, nie odpowiada na telefony ani na smsy. Nie jestem w stanie do niego pojechać, boję się, że coś złego mogło się stać…”

Mario pewnie już się powoli kładł spać, a ja znów musiałam się zwracać do niego ze swoimi problemami. Siedziałam skulona na łóżku, kołdra była zaplątana do wysokości moich łydek, próbowałam nie płakać, próbowałam już więcej nie myśleć. Czułam się słabo, bolała mnie głowa, serce, byłam zmęczona. Mijały kolejne minuty, a Mario nie odpisał. A jeśli spał?
Kolejny kwadrans później mój telefon się podświetlił. Ożywiłam się i spojrzałam na wyświetlacz.

 „Jestem już z nim, wszystko ok. Możesz iść spać;) Dobranoc mała, fajnie dziś było:)”

Odetchnęłam. Z drugiej strony, dlaczego był z nim, skoro wszystko było dobrze? Następna bezsenna noc.

„Dziękuję, Mario. Bardzo się bałam, przepraszam, że znów musiałam cię angażować. Dobranoc.”

Poszłam do pokoju Marisy. Musiałam posiedzieć i popatrzeć na nią. Widok mojego aniołka zawsze dodawał mi otuchy. Rozłożyła się rączkami na całą szerokość łóżeczka, włoski roztrzepane, miś tuż obok. I dzięki temu zasnęłam po kilku godzinach rozmyśleń, analiz i uspokajania sie w duchu, że z Marco wszystko w porządku. Na podłodze, oparta o ścianę w pokoju mojego dziecka.


***


Obudziłam się i od razu uderzył mnie ogromy ból pleców i karku. Słyszałam, że Marisa coś mamrotała przez sen i powoli się rozbudzała. Musiałam się podnieść, co było nie lata wyczynem. Mój biedny kręgosłup. Ściana i futryna jednak nie były tak wygodne, co materac, kołdra i poduszki. Wolałam nie próbować więcej takiej opcji noclegu, wolałam nie mieć powodu, żeby móc zasypiać w taki sposób.
Przemknęłam szybko do toalety, żeby załatwić swoje potrzeby przed obudzeniem się małej. Sprawdziłam po drodze, czy na moim telefonie pojawiła się jeszcze jakaś wiadomość.  Miałam nadzieję na jakąś od Marco, niestety nic. Ani jednej, ani nieodebranego połączenia.
Ubrałam się, ogarnęłam Marisę, zjadłyśmy śniadanie. Poszła do swojego pokoju pobawić się nową zabawką interaktywną, którą dostała od Mario i Ann. Chciałam z nią, ale oznajmiła, że woli sama. Tym samym pozbawiła mnie szansy na odciągnięcie myśli od wczorajszego wieczoru. Wciąż miałam czerwone, przekrwione i napuchnięte od płaczu oczy. Wciąż czułam się podle, ale musiałam z tym żyć. Najważniejszy był Marco. Wiadomość od Mario wcale mnie nie uspokoiła, chyba było tylko gorzej. Jeśli Marco się ze mną nie kontaktował, wolałam dać mu chwilę dla siebie. Nie ustaliliśmy przecież, że będziemy nieustannie razem, sama prosiłam o przestrzeń… Włączyłam telewizor, miał zbawienne, ogłupiające właściwości. Pierwszy raz go włączyłam odkąd tu się wprowadziłam. To był dobry moment. Chociaż nie było zimno, wzięłam koc i otuliłam się nim, wzięłam też poduszkę, do której się przytuliłam. Z pokoju Marisy, co chwila dobiegały dźwięki irytującej, gadającej zabawki. Nie znosiłam takich, ale to było chwilowo jedna z jej ulubionych, więc po prostu musiałam to przetrwać. Drzwi do pokoiku postanowiłam zostawić otwarte na oścież, w razie gdyby zmieniła zdanie, będzie mogła do mnie przybiec. Liczyłam na to, bo reality show z celebrytami skaczącymi do wody było naprawdę słabe. Nie, nie chciało mi się tego przełączać, trafiłabym nie daj Boże na jakiś romans i bym się rozpłakała i nie pozbierała. Skaczący celebryci byli chwilowo najbardziej wysublimowaną formą rozrywki dla mojego umysłu. 

Po mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi. Podskoczyłam jak poparzona. Od razu zlokalizowałam gdzieś pod sobą pilota i wyłączyłam ogłupiacz. Odtrąciłam na bok poduszkę, wyplątałam się z koca. Drugi dzwonek.
Nie sprawdzałam nawet, kto stał po drugiej stronie. Czułam, czułam, że to będzie on. I miałam rację. Marco stał przed drzwiami z dłońmi włożonymi luźno w kieszenie spodenek.Nowy t-shirt, świeża, ułożona na żel fryzura i zamyślone spojrzenie.
-Marco. O. Mój. Boże –zaczęłam i wyskoczyłam z mieszkania prosto na niego, by móc go przytulić, dotknąć jego twarzy, sprawdzić, że naprawdę stał, tu, przede mną, cały, prawdziwy. –Wyszedłeś tak szybko, bałam się, że coś ci się mogło stać, traciłam zmysły, nie odpowiadałeś na smsy. Nie rób tak nigdy więcej, dobrze? Nic ci się nie stało? Wróciłeś bezpiecznie? –pytałam, ściskając go mocno. Czasem lekko poluźniłam uścisk, by móc odrobinę się odchylić i dotknąć jego szyi, policzków, żuchwy. Jego ciało było całe spięte. Położył ledwo dłonie na moich biodrach, próbując mnie trochę odepchnąć, ale się nie dawałam. Był tu. Mój Boże. Dziękuję. 

-Dada! –usłyszałam za sobą głos mojej małej. Usłyszała, że cos się dzieje i przybiegła. Myślałam, że po prostu mówi „tata”, ale jednak nie. Mówiła „dada”.
-Dzień dobry, mały berbeciu –usłyszałam obok głos Kloppa. Wyminął mnie i Marco, wszedł do mieszkania, by wziąć na ręce swoją ukochaną wnuczkę. Byłam naprawdę zaskoczona, chociaż już wcześniej zapowiadali swoją wizytę w Dortmundzie. Tak szybko zleciało. Spojrzałam w bok. Na klatce stała jeszcze jego żona, spoglądając to na mnie i Marco, to na Marisę i Jürgena.
-Ulla.. –westchnęłam. Puściłam Marco i podeszłam do blondynki, by móc mocno ją przytulić. Byli dla mnie jak rodzina, ich niezapowiedziane wizyty mogły być zawsze. –Stęskniłam się. Marisa jeszcze bardziej, nie widziała was na żywo odkąd tu przyjechałyśmy…
-My też się za wami stęskniliśmy –odpowiedział Klopp za swoją żonę. Ona tylko pokiwała twierdząco głową. –Proszę, wejdźcie, rozgośćcie się i czujcie jak u siebie –dodał trener ze śmiechem, bo jako jedyny znajdował się w mieszkaniu. Na pewno zauważył moje przejęcie widokiem Marco i tradycyjnie próbował poprawić wszystkim nastrój. I jak zwykle skutecznie. Moje serce stało się takie lekkie, odetchnęłam głęboko. Przepuściłam Ullę, potem Marco przytrzymał mi drzwi. Podeszłam od razu do Jürgena i Marisy, przytuliłam się do nich ostrożnie, trener mocno mnie uścisnął, przyciągając wolną ręką do siebie.

-Jedliście coś? My z Marisą już zjadłyśmy, ale może wy..
-Nie, Marco nas zabrał do restauracji –wyjaśniła z uśmiechem Ulla. –Chodź tutaj do babci. Teraz ja cię muszę wyprzytulać. Jak ty urosłaś! I czy ty jeszcze wypiękniałaś? Twoja mama zaraz będzie zazdrosna –zaśmiała się do niej z czułością. Oczy Marisy były takie szczęśliwe. Patrzyła na nas wszystkich dookoła niej i była tak beztrosko szczęśliwa. Marco stał cały czas przy drzwiach, obserwował nas z uwagą. Też był zmęczony. Ale i tak wyglądał pięknie.
-Plan jest taki, że jedziemy do naszego domu i robimy wielkiego grilla –oznajmił Klopp. –Oczywiście przyrządzą go gospodynie szef kuchni Ulla i od garów Rose i pomocnik kucharza Marisa. A my z Marco popilnujemy grilla, siedząc wygodnie w ogrodzie na leżakach. Jakiś sprzeciw? Nie? Fantastycznie.
-Ja bym w sumie..-zaczęłam specjalnie, żeby zrobić mu na złość.
-Za późno –odrzekł pewnie i wystawił mi język! Miał pięćdziesiątkę na karku ale duchem był nastolatkiem. Roześmiałam się głośno i raz jeszcze go przytuliłam. Byłam tak szczęśliwa, że tu byli.
-Spakuję kilka zabawek dla Marisy, żeby miała co robić. Czujcie się jak u siebie, chociaż to już pan gospodarz powiedział wcześniej –uśmiechnęłam się i pogilgotałam malutką w jej gołą stópkę. Będzie teraz rozpieszczana przez dziadków do granic możliwości.
Myślałam, że Marco przyjdzie ze mną, ale został z nimi. Wiedziałam, że źle zareagowałam, ale nie byłam w stanie zrobić niczego innego. Teraz wracaliśmy do początków. Maska i brak rozmów. Może tydzień nie był już aktualny? Co w takim razie było? Rozwód?
Zapakowałam dwie torby, wzięłam też basenik do dmuchania, pieluszki, ubrania na przebranie, zabawki, słoiczki, owoce, kapelusik.. Wszystko, co przyszło mi na myśl.
Pomieściliśmy się wszyscy spokojnie w wielkim samochodzie Marco. Wsiadłam na tylne siedzenie, nie chciałam siadać koło niego. Może nie czuł by się komfortowo? Marisa siedziała na środku, dzięki czemu mogła skupiać na sobie uwagę  i wprawiać wszystkich w dobry nastrój, tak jak lubiła najbardziej.


***


Spędziliśmy cudowne, wesołe popołudnie w domu Kloppów. Inaczej nie mogło być. Od tego małżeństwa promieniała aura szczęścia, dobra i miłości. Nikt, kto znajdował się w ich okolicy, nie mógł być smutny. Miała to też moja maleńka Marisa. Bawiła się w ogrodzie, biegała, skakała, wszędzie było jej pełno. Często przychodziła do nas do kuchni, żeby zobaczyć, co robimy. Pokroiłam jej jabłuszko, bo chciała koniecznie czegoś spróbować. Wzięła sobie jeden kawałeczek, pozostałe dała mnie, Ulli, Jürgenowi i swojemu tacie. Malutki promyczek słońca.
Spędziliśmy tam czas aż do późnego wieczora. Nie było poruszania niewygodnych tematów, naszego rozstania, naszego bycia-nie-bycia razem, ani rozwodu. Klopp wspominał jedynie nasze pierwsze spotkanie z maleńką Marisą, która uwielbiała robić bańki ze śliny, wszystko łapać i żuć swoimi dziąsłami bez zębów. Opowiadał też o sezonie Liverpoolu, ruchach transferowych. Emre miał w pierwszych tygodniach sierpnia podpisać swój wymarzony kontrakt. Marco wszystko uważnie słuchał, ale nic nie mówił. Był trochę wycofany. I chociaż Kloppowie z pewnością to zauważyli, nie robili żadnych uwag. Widzieli też to, co zaszło rano… Byłam pewna, że Jürgen też zrezygnuje ze swoich przesłuchań. Niektóre rzeczy po prostu należały do nas i powinniśmy sobie z nimi radzić. Ale nie umieliśmy.
Marco odwiózł mnie późnym wieczorem do mieszkania. Marisa zasnęła w foteliku. Przy wysiadaniu najpierw założył na siebie obie torby, później ostrożnie odpiął i wyjął naszą córeczkę z fotelika. Poszliśmy razem do mieszkania, żeby jej nie obudzić nie rozmawialiśmy. Albo po prostu nie rozmawialiśmy, choć każde z nas wiedziało, że jak Mari zaśnie, to żadna rozmowa jej już nie obudzi. Poszłam za nim do jej pokoju. Kiedy ją ułożył do łóżeczka, zajęłam się powolnym rozebraniem jej z codziennych ubrań. Zostawiłam ją w samym pampersie i przykryłam kołdrą. Pocałowałam ją w czoło na dobranoc i pociągnęłam do góry ruchomą część łóżka, żeby nic złego się nie stało. Torby były ustawione tuż przy wejściu do pokoju. Ruszyłam szybko do salonu, nie chciałam, żeby znów mnie zostawił bez słowa, bez pożegnania. Dlaczego to wszystko tak bardzo bolało, chociaż miałam jeszcze niecałe pięć dni?
Stał, czekał na mnie koło wyjścia z mieszkania. Nie uciekał. To dobrze.

-Zostaniesz jeszcze?
-Nie, jestem zmęczony, chciałbym wrócić do domu –powiedział. Był w tym bardzo neutralny, co sprawiło mi jeszcze dodatkowy ból.
-Dziękuję ci za niespodziankę z Kloppami. Ale wczoraj.. Naprawdę się o ciebie bałam. Nie powiedziałeś nic..
-Zapomnijmy o tym –stwierdził. Zamurowało mnie. Zapomnijmy o naszym zachowaniu? O tym jak pękło mi serce? O tym, jak mnie zostawił? O tym jak nie mogłam spać, płakałam i byłam przerażona brakiem odpowiedzi od niego? Czy o tym, że w ogóle mi o tym opowiedział? Znów byłam w szoku. Ten facet nie był przewidywalny pod żadnym aspektem. Podszedł do mnie blisko, za blisko. Chwycił w dłonie moją twarz i musnął delikatnie ustami moje czoło. Chciałam podnieść głowę i go pocałować, mieć chociaż ułudę szczęścia, miłości, zapomnienia. On jednak się odsunął. 
–Dobranoc, Rosalie.
Stałam tam. Najpierw z nim, chwilę później sama. Jest. Nie ma. Znów zostałam sama.
Chciałam tego, ale żeby móc pomyśleć o tym, co chcę powiedzieć, żeby móc zacząć przygotowywać się do tego, co miało nastąpić. Nie mogłam, każdego wieczora nowy, inny powód zaprzątał moją głowę i wyprzedzał ten najważniejszy do przemyślenia w kolejce. Kolejna nieprzespana noc.



Dzień 4


Znów wstałam sama, przed Marisą. Zajrzałam do niej, ale jeszcze spała. Wzięłam w tym czasie prysznic, umyłam włosy. Ledwo owiązałam się ręcznikiem, już słyszałam głośne „Mamiiiii”. Dobrze, że się udało wziąć prysznic. Codzienny rytuał. Przewinąć, umyć, ubrać, zjeść. Nie miałam żadnych wiadomości. Ani od Marco, ani Mario, ani Kloppów. A to znaczyło, że sama mogę na razie coś zaplanować. Postanowiłam przejść się z małą niedaleko domu i poszukać placu zabaw. O tej porze było tam dużo dzieci, a mała całkiem lubiła z nimi przebywać. Zwłaszcza, kiedy mieli już ładne foremki do babek z piasku, to była wyjątkowo urocza. Huśtawki i zjeżdżalnie też należały do jej ulubionych atrakcji, chociaż była jeszcze maleńka.
Założyłam za ciasne krótkie, jeansowe spodenki z wyższym stanem i zwykły, luźny t-shirt. Marisie przygotowałam podobny zestaw, tylko już w odpowiednich rozmiarach. Materiałowe spodenki i koszulka były najwygodniejsze na plac zabaw. Zaczęłam przepakowywać jedną z toreb z wczoraj do wózka, drugą uzupełniłam, niektóre rzeczy odłożyłam na miejsce i zawiesiłam na rączkach spacerówki. Przyszła kolej na przebranie mojej małej księżniczki i mogłyśmy wyjść.
Akurat zdjęłam jej sukieneczkę, którą nosiła po domu i włożyłam maleńki t-shirt w żabki z koronami na głowach, kiedy zadzwonił domofon. Marco nigdy nie dzwonił domofonem. Zaintrygowana zostawiłam Marisę i poszłam zobaczyć, kto próbował się do mnie dostać. Okazało się, że to kurier kwiatowy.
Przez czas, kiedy kurier wszedł do bloku i do mnie jechał, poszłam nałożyć Marisie spodenki. Byłam pewna, że odbiorę kwiaty i pójdziemy na spacer. Ale nie wszystko poszło po mojej myśli.
Kurierów było pięciu. Tylko dwóch z nich skorzystało z windy, reszta szła na piechotę klatką schodową. 

-Pani Rosalie Reus, zgadza się? –zapytał jeden z mężczyzn, stojąc na czele reszty. Każdy z nich trzymał ogromnych rozmiarów ceramiczny, prosty wazon w kształcie walca. Wazony miały dwa motywy. Granatowe z gwiazdami i błękitne z białymi chmurkami. Wszystkie były ręcznie malowane. Piękne. Każdy z nich był po brzegi wypełniony długimi, kwitnącymi, świeżymi, śnieżnobiałymi różami. Jeszcze nie wnieśli ich do środka, a już czułam ich piękny zapach.
Potwierdziłam i przesunęłam się, robiąc im przejście. Marisa też przyszła zobaczyć co się dzieje, ale przytrzymałam ją przy sobie, żeby żaden doręczyciel nie zrobił jej krzywdy. Powiedziałam, że mają je układać przy ścianie w salonie, która była wyjątkowo pusta, w kierunku kanapy. Ten, kto odstawił wazon, od razu pędem biegł na dół. Ostatni chciał podążyć w ich ślady, a ja byłam lekko zdezorientowana. Teraz były takie usługi? Zostawiasz mi pięć gigantycznych wazonów z pięknymi kwiatami i zwiewasz? 

-Nie muszę nigdzie podpisać potwierdzenia? –zawołałam za tym ostatnim. Obejrzał się na mnie z rozbawionym wyrazem twarzy.
-My jeszcze tutaj tak ze cztery rundki mamy z samochodu do mieszkania, droga pani. Najpierw musimy wszystko doręczyć, potem się zajmiemy papierami.
-Cztery rundki? Wystarczy mieszkania na to wszystko? Ile tego jest?
-Zajmują pół ciężarówki. Dokładnie tysiąc pięćset dwadzieścia sztuk białych róż, sprowadzane z Ekwadoru. Najpiękniejsze i najdłużej stoją. Wazony ręczna robota, karaibskie, z Kuby bodajże. Pozwoli pani, że pomogę kolegom.
-Oczywiście –powiedziałam już do siebie. Tysiąc pięćset dwadzieścia białych róż. Kiedy zostałyśmy na chwilę same, podeszłyśmy do nich i obie zaczęłyśmy je wąchać. Nie miały kolców. Marisa się bardzo ucieszyła, próbowała wyciągnąć jedną, ale wolałam, żeby to lepiej zostawiła. Nie znałam nadawcy, ale chociaż Ekwador nic mi nie mówił, to Kuba zdradzała bardzo wiele. I białe róże też. Tam właśnie się pobraliśmy. Na pomoście, przyozdobionym przezroczystą, zwiewną, białą tkaniną i białymi różami. Wszędzie były porozrzucane ich płatki.. Były naprawdę ważnymi kwiatami dla nas.. Ale nie było jeszcze rocznicy naszego ślubu. Pospieszył się o dobry miesiąc. Odsunęłyśmy się, kiedy zaczęli wnosić kolejne. Dobrze, że miałam pootwierane okna balkonowe, bo inaczej padłybyśmy od ich intensywnego zapachu. 
Jeden z kurierów kazał mi szukać w nowym rzucie wazonów i róż doczepionej karteczki. Miłe z jego strony, przynajmniej nie musiałam szukać, kiedy będzie ich już ponad półtora tysiąca, zatarasują pół mieszkania i nie będę mogła niczego znaleźć.
I kiedy ja tak grzebałam w gąszczu kwiatów, Marisa już stała obok mnie, dzierżąc różową kopertę w dłoniach. Uśmiechnęłam się, niedowierzając, że naprawdę ją dojrzała. Bystra dziewczynka. Usiadłyśmy razem na kanapie, pozwalając wstawiać panom kurierom kolejne wazony. Gwiazdki i chmurki...
Niepewnie otworzyłam kopertę i wyciągnęłam z niej białą, tekturową kartkę. Tekst był ręcznie pisany przez Marco. Znałam doskonale charakter jego pisma

„Róża za każdy dzień, róża za każdą  noc… Kiedy nie mogłem być przy tobie.
 Twój, M.”

Wzięłam głęboki wdech, żeby się nie rozpłakać. Róże w błękitnych wazonach z chmurkami były na te róże za dni. Granatowe w gwiazdki -za noce. Mój Boże. Podciągnęłam Marisę na kolana i przytuliłam ją do siebie, zaciągając się jej słodkim, dziecięcym zapachem. Przekręciła się, stanęła bosymi stópkami na moich udach i oplotła moją szyję swoimi maleńkimi rączkami. Uśmiechnęłam się i pocałowałam ją w ramię. Trwałyśmy razem w naszym uścisku i nie chciałyśmy go przerwać. Musiałam jednak, żeby w końcu pokwitować odbiór. Podziękowałam wszystkim panom i zamknęłam za nimi drzwi. Spojrzałam na moje mieszkanie. Ponad pól salonu zajmowało tysiąc pięćset dwadzieścia róż w najbardziej wyjątkowych wazonach.
Zaniemówiłam. I nie bez powodu. Powinnam była zadzwonić, ale chyba nie znalazłabym odpowiednich słów. Zaczęłam pisać to, o czym właśnie myślałam.

„Nie umiem znaleźć żadnych słów.. Dziękuję za róże, są niesamowite, piękne, zapierają dech. Nie zasługuję na to wszystko. Wiedz jednak, że każdego dnia byłeś przy mnie, w moich myślach, w moim sercu, w spojrzeniu i uśmiechu naszej córki. Dziękuję, chociaż nie powinieneś. Czy zobaczymy się dzisiaj? Twoja, Rose”

Byłam jego. Oczywiście, że byłam jego. Niezależnie co się stanie, jaką podejmie decyzję, czy mnie osądzi, czy znienawidzi. Na zawsze, nieodwracalnie pozostanę jego. Będę go kochać, nawet kiedy nie będzie chciał mnie znać. Nawet kiedy będę musiała odejść. Na zawsze jego.
Nie mogłam się napatrzeć na róże.
Dostałam jednak wiadomość w odpowiedzi. Progres, biorąc pod uwagę ostatnie dni.

„Być przy tobie, trzymać cię za rękę, dodawać odwagi, kochać cię.. Tyle rzeczy, Rose, których nie odczułaś nawet przy najpiękniejszym uśmiechu Naszej Marisy. Pozwól mi zabrać Was do domu i zrobić to wszystko, co powinienem był zrobić wcześniej.”

Kolejny sms przyszedł chwilę później.

„Jestem w Mönchengladbach, w Dortmundzie będę koło 14. Będziecie w twoim mieszkaniu?”

Przez pierwszą wiadomość znów nie mogłam myśleć, nie mogłam mieć motyli w brzuchu, moje serce nie mogło się rozpływać, bo stwierdziło nagle, że przecież nie istnieje.
Odpisałam szybko na drugą wiadomość. Zawołałam Marisę i zaczęłam wywozić wózek na klatkę. Musiałam się przewietrzyć.

„Zobaczę, kiedy mała zgłodnieje, idziemy na plac zabaw, może będzie chciała po obiedzie też tam wrócić. Będziemy w kontakcie, dobrze?”



Dzień 5


Ten dzień zaczął się zupełnie inaczej. Wstałam obudzona przez elektroniczną nianię, trochę przed siódmą rano. W drodze po małą jeszcze się przeciągnęłam i ziewnęłam. A myślałam, że wczesne pobudki skończyły się na dobre. Wczorajszego dnia trochę ją wymęczyliśmy na placu zabaw. Przesiedzieliśmy tam cały dzień. Po obiedzie dołączył do nas Marco, który przyniósł Marisie nowiutkie foremki i wiaderka do piaskownicy. Godzinkę później dołączyli do nas Kloppowie i razem robiliśmy piaskową restaurację, pilnując jednak, żeby mała, mimo przyrządzania pięknych babek, ich nie jadła. Zrezygnowała z popołudniowej drzemki, ale za to poszła wcześniej spać.
W sprawie mojej i Marco.. Było lepiej. Po felernym wieczorze wyznań i kolejnym dniu bez rozmów, wreszcie mnie przytulił, raz, delikatnie musnął ustami kącik moich ust. To znaczyło, że było lepiej między nami, czułam to. Chciał, żebyśmy się już wprowadziły, ale ostatnie dni, pełne niedomówień i cierpienia, jeszcze bardziej upewniły mnie w decyzji, jaką podjęłam. Rozumiał ją i szanował.
Wczesny poranek, okazał się leniwym porankiem. Marisa nie chciała jeść jeszcze śniadania. Nie chciałam jej zmuszać, bo sama też nie przepadałam jeść tak wcześnie. Położyłyśmy się w moim łóżku, otworzyłam na oścież okno, poranek był naprawdę piękny. Leżałyśmy, przytulałyśmy się. Mari od czasu do czasu przysypiała, ja też. W powietrzu unosił się zapach róż. Pięknie stały i zawsze, gdy wchodziłam do salonu, przyprawiały mnie o szybsze bicie serca.
Nie wiedziałam czemu, ale jakoś przyszli mi na myśl rodzice Marco. Widzieli się z Marisą tylko raz, w parku. I chociaż śmiać mi się chciało, że miś od teściowej tam został i wszyscy o nim zapomnieli, to nie dawał spokoju brak ich zaangażowania. Teściowa była tak bojowo nastawiona, była gotowa odebrać mi dziecko, nawet siłą i gołymi rękami, a teraz ślad po niej zaginął.
I takim właśnie sposobem, ściągnęłam swojego teścia. Przesunęłam się na łóżku, żeby zabrać z szafki telefon.

„Jürgen i Ulla robią mini party u nich w domu. Przyjechali ich synowie, będzie Ann, Mario, Melanie z Mią i mój tata. Jesteście też na liście zaproszonych, chyba że trener już do ciebie pisał. Przyjdziecie? Jeśli nie masz ochoty, możemy spędzić popołudnie razem”

Zapowiadało się wesoło. Faktycznie, pięć minut później dostałam wiadomość od Jürgena. U niego to nie brzmiało jako propozycja, a rozkaz. Nie śmiałabym się mu sprzeciwiać. Patrząc na grono osób zaproszonych, zapowiadała się fantastyczna zabawa i przemiłe popołudnie. Marisa będzie miała okazję poznać kuzynkę, pewnie będą się razem bawić. Jeśli Mario i Ann wezmą pieska, to już dziewczynki będą w raju. Synów Kloppa nie znałam, ale jeśli mieli geny Jürgena, musieli być naprawdę sympatyczni. Z Melanie jeszcze nie widziałam się od czasu mojego powrotu. Trochę obawiałam się jej reakcji, zwłaszcza, że nie była głównym zwolennikiem naszego małżeństwa. Tata Marco? To dużo lepsza opcja niż mama Marco. Może kiedy wiedziała, że też tam będę, zrezygnowała? Thomas naprawdę był ciepłym, dobrym człowiekiem. Mieliśmy dobre relacje i mimo tego całego bagna, nadal przy takich pozostaliśmy. Przyjaźnił też się z Jürgenem, więc to też przemawiało na jego korzyść. Odpisałam obu panom i w końcu wstałam z łóżka, ściągając też Marisę, pomimo jej marudzenia. Musiałyśmy zjeść, wykąpać się, umyć włoski i ładnie ubrać na zapowiedziane popołudnie. Planowałam jeszcze ją położyć na krótką drzemkę po śniadaniu, inaczej nie widziałam zbytnio tego popołudnia w jej wykonaniu.


***


Marco podjechał po nas o trzynastej. Ubrałyśmy się trochę cieplej, na zewnątrz zebrały się chmury i zerwał wiatr. Kwestią czasu było to, kiedy zacznie padać. Zabawa na podwórku najprawdopodobniej nie wypali, jednak dom jest i tak wielki, że pomieści nas wszystkich, a dziewczynki i tak znajdą sobie kącik.
Przyjechaliśmy na równi z Ann i Mario. W środku słychać było już rozmowy i lekką muzykę w tle. W progu przywitała nas Ulla, a za jej nogami ukrywał się średniej wielkości piesek o szaleńczym spojrzeniu w oczach. Merdał radośnie ogonkiem i próbował się przedostać przez nogi właścicielki.

-Wspaniale, że już jesteście –uśmiechnęła się szeroko, przepuszczając nas w progu do środka. Miałam małą na rękach, i całe szczęście, bo pies zaczął wesoło skakać na moje nogi i głośno szczekać. Ulla odciągnęła go na bok i kazała lecieć do gości. Właściwie to była suczka, Emma, która była ich oczkiem w głowie. Długi czas była u ich synów, ale już wróciła i rozrabiała w najlepsze. Ku mojemu zaskoczeniu, Marco wręczył jej bukiet kolorowych kwiatów i objął mocno. Jürgen mi kiedyś mówił, że blondyn bywa w stosunku do niej aż nadto szarmancki, ten gest naprawdę był uroczy. Chyba mieli naprawdę dobre relacje ze sobą. Mario stał za nim z niewielką torebeczką z prezentem.

-W ogóle nie pomyślałam, że wypada coś kupić..-szepnęłam do Ann. Modelka zaśmiała się pod nosem i nachyliła do Marisy. Złapała ją za rączkę i mrugnęła do niej.
-Bo nie trzeba. Marco i Mario mają jakieś nieoficjalne zawody o sympatię Ulli. Nie wnikam w to.

Postawiłam Mari na podłogę i złapałam ją za rączkę. Wyrwała mi się po chwili, kiedy dojrzała Jürgena, pochłoniętego rozmową z tatą Marco i dwoma innymi.
Poszłam za nią. Marisa już była tulona przez swojego ulubionego dziadka Jürgena, a dziadek Thomas zagadywał ją, łapiąc za rączkę.

-Dzień dobry –przywitałam się.
-Dobrze was widzieć. To moi synowie, Dennis i Marc, a to Rosalie –przedstawił nas sobie Klopp.
Było nas naprawdę dużo, ale szybko zapanowała miła, rodzinna atmosfera. Marisa poznała swoją starszą kuzynkę Mię. Melanie, siostra Marco unikała mnie i nie łapała nawet kontaktu wzrokowego. Na szczęście nasze córki zaprzyjaźniły się, mimo różnicy wieku. Mia pokazała jej swoje zabawki, a Marisa przyniosła swoje. Na początku Mia była niepocieszona tym, że Marisa nie umiała tak mówić jak ona, ale stwierdziła, że gdyby nie ona pewnie by się nudziła. 

Synowie Kloppa byli naprawdę przemili. Szczególnie Dennis mnie zagadywał, żartował, jego brat posyłał mu od czasu do czasu spojrzenia pełne pożałowania. Chyba też nie do końca wiedział, że jesteśmy z Marco nadal małżeństwem. Miał takie prawo, żadne z nas nie nosiło obrączek. Nie miałam nic przeciwko wspólnej rozmowie, ale czułam doskonale na plecach ostre spojrzenie Marco. Siedział gdzieś na końcu salonu z Mario i tak po prostu na mnie się gapił.
Akurat rozmawialiśmy o mieszkaniu w Liverpoolu, kiedy poczułam dobrze znaną mi dłoń na plecach. Zaciągnęłam się ulubionym zapachem mojego mężczyzny i odwróciłam się w jego stronę. Jednak zazdrosny, nie mógł usiedzieć w spokoju.

-Chcesz coś zjeść, przynieść ci coś do picia? –zapytał, ignorując moich dwóch towarzyszy.
-Nie, dziękuję, wszystko mam.
-Ulla niedługo poda obiad –powiedział, wyczekując mojej reakcji. Jego oczy był tak skupione na mnie. Zaciskał usta przez jakiś czas, w końcu westchnął i pocałował mnie wolno i czule na oczach wszystkich. A przede wszystkim na oczach Marca i Dennisa, na tym mu najbardziej zależało. Oddałam nieśmiało jego pocałunek, uśmiechając się lekko. To było urocze.
Oderwaliśmy się od siebie i spojrzeliśmy w oczy. Moje policzki piekły od rumieńców, on był za to pewny siebie i napuszony jak paw. Cóż. Zaznaczył swój teren, zwracając uwagę prawie wszystkich.. Wszystkich. I był z tego faktu bardzo zadowolony. Chwilę później po domu rozległ się płacz mojej córki i krzyk Mii. Oboje z Marco ruszyliśmy do Marisy jak tylko szybko mogliśmy.
Marco dopadł do niej pierwszy i podniósł ją na ręce.

-Dlaczego płaczesz, skarbie? –zapytałam, ocierając jej łezki z policzków. Marco ucałował ją w głowę. Obok nas była też Melanie, która próbowała wydobyć coś od swojej córki.
Marisa odwróciła się i wskazywała na lalkę bobasa, którą trzymała Mia.
-Chcesz się pobawić lalką?-zapytał Marco, uśmiechając się do niej ciepło.
-Nie! To moja lalka! Nie dam jej, zepsuje! –krzyknęła Mia, tupiąc nogą i wytknęła język Marisie.
-Nie wolno tak się zachowywać, to nieładnie –wreszcie powiedziała coś Melanie. –Przecież masz też inne lalki, nie możesz jej na chwilę dać, żeby się pobawiła?
-Nie, bo ona jest dziwna. Nic nie rozumie i dziwnie mówi.
-Marisa jest jeszcze mała, dopiero uczy się takich rzeczy –wtrąciłam się do dyskusji, kucając koło Melanie. Marco podrzucał w ramionach Mari i coś do niej mówił. –Na pewno nie popsuje ci twojej lalki, ale jak widzi, że ty się nią bawisz, to ona też by chciała. Jesteś jej starszą kuzynką i Marisa chce ciebie naśladować.
-Naprawdę?-zapytała zdziwiona i spojrzała się do góry na moją córeczkę. Marisa wtuliła się w swojego tatusia i zamknęła oczy. Marco bujał ją lekko w ramionach, co chwila całując ją w główkę. Uśmiechał się promiennie, a jego oczy były aż przepełnione miłością.
-No pewnie, że tak. Jak chcesz, możesz nawet wziąć jej zabawki i ją uczyć jak nauczycielka w przedszkolu albo prawdziwej szkole. Ma tam różne obrazki ze zwierzątkami na przykład i jak będziesz jej mówić jak się dane zwierzątko nazywa, to ona będzie powtarzać. Jest też alfabet, literek też możesz jej nauczyć.
-Ja już umiem! Mama mnie już dawno nauczyła! –pochwaliła się, spoglądając na Melanie.
-No to pięknie! My z Marisą też ćwiczymy, ale jeszcze nie opanowała tego do końca. Jest jeszcze mała, a i tak już bardzo dużo umie.
-Umie trochę słów. Ale nie tak jak ja.
-To możesz ją nauczyć.
-No dobra. Przepraszam Mari –westchnęła. Marco ukucnął i postawił Marisę na podłodze. Mia złapała ją za rączkę i poszły na rozłożoną matę dla dzieci, gdzie były porozkładane zabawki Marisy, których wcześniej nie tknęły. Uśmiechnęłam się na widok pogodzonych dziewczynek. Wstałam i stanęłam koło Marco.
-Mamusia zażegnała pierwszy kryzys –uśmiechnął się i przytulił mnie do siebie. Wtuliłam się w jego szyję i odetchnęłam.
-Tatuś też. Dziękuję, że jesteś –szepnęłam tak, żeby tylko on to usłyszał. Zauważyłam, że niedaleko stali Jürgen i Thomas i ze szczerymi uśmiechami obserwowali całą sytuację.
-Zawsze, kochanie –odpowiedział z czułością. Uśmiechnęłam się i delikatnie pocałowałam go w policzek. Był tak cudownym mężczyzną. Chciałam wierzyć, że już wszystko było w porządku. I tak pozostanie. W to drugie nie mogłam.

Melanie odeszła, nie zwracając na nas uwagi.
Ulla niedługo później zawołała nas na obiad. Zrobiła tym razem buritto, które smakowało wyśmienicie. Dla Marisy zrobiła specjalnie wersję z bardziej miękkim naleśnikiem, żeby nie miała problemów z jedzeniem. Mia tak zaangażowała się w opiekę nad młodszą kuzynką, że nawet chciała ją karmić, jednak mój mały żarłoczek doskonale sobie radził. Kloppowie już kupili dla niej krzesełko dla dzieci, więc miała już swoje stanowisko, gdzie zajadała swoją porcję.
Siedzieliśmy z Marco koło siebie i chociaż on był zaangażowany w rozmowę z Mario i swoim tatą, a ja z Ann i Ullą, co chwila czułam jego dłoń ocierającą się o moją, jego nogę o moją, co jakiś czas posyłaliśmy sobie ukradkowe uśmiechy i spojrzenia. Później w rozmowie z Ullą usłyszałam, że właśnie na taki widok mnie i Marco czekała. 

Po obiedzie przyszedł czas na deser. Gospodyni dzisiejszego małego przyjęcia naprawdę się postarała, zrobiła nieziemski crème brulee, a dla dzieci babeczki jogurtowe z musem owocowym. Pomogłam jej to wszystko pozanosić na rozłożony w salonie stół. Zauważyłam, że Marco podszedł do Ann, nachylił się, powiedział coś do niej i wskazał na korytarz. Ann kiwnęła głową i razem tam poszli. Byłam naprawdę zaciekawiona o czym rozmawiali. 
Zdążyłam już trzy razy pójść do kuchni i wrócić do salonu, zanim skończyli rozmawiać. Wrócili w znakomitych nastrojach, uśmiechnięci. Wiedziałam, że z Marco nic nie wyciągnę, ale postanowiłam, że Ann na pewno mi ulegnie i wszystkiego się dowiem. Specjalnie usiadłam podczas deseru między nią a Marisą. Uczestniczyłyśmy w zbiorowej dyskusji, jednak starałam się jej posyłać najgroźniejsze spojrzenia na jakie mnie było stać. Ann w końcu nie wytrzymała i zaczęła się głośno śmiać. Marisa widząc ciocię w takim stanie też zaczęła się śmiać i to tak głośno i zaraźliwie, że chwilę potem śmiech wszystkich zebranych gości wypełniał cały dom, a szara pogoda na zewnątrz i deszcz wcale nie dotknęły nas swoją pochmurnością i melancholią. 

-Nic ci nie powiem. Zapomnij, skarbie –puściła mi oczko i na dowód swoich słów włożyła do buzi ogromną porcję deseru i dłonią wykonała gest zapięcia ust. Wzruszyła niewinnie ramionami i uśmiechnęła anielsko, rozkoszując się słodyczą. Spojrzałam na Marco, śmiał się jeszcze, ale puścił oczko do Ann i uśmiechnął się do mnie szeroko, pokazując wszystkie ząbki. Coś wykombinował i był naprawdę z tego zadowolony.
Przyjęcie u Kloppów potrwało do późnego wieczora. Mia jako pierwsza zasnęła w pokoju gościnnym, chociaż byłam pewna, że to Marisa zapadnie w sen jak mały niedźwiadek. Ona miała tyle energii, co chwila kogoś zaczepiała, pokazywała swoje zabawki, śmiała się no i bawiła się z pieskiem. Emma była też bardzo przyjazna no i oczywiście Marisa się jej uczepiła i nie dawała spokoju. Zapanowała tak niesamowita, rodzinna aura, że aż nie chciałam opuszczać tego domu. Wszyscy graliśmy w kalambury i mieliśmy przy tym masę zabawy.
Jürgen wpadł na pomysł, że musimy sobie zrobić rodzinne zdjęcie. I tak zaatakowaliśmy kanapę w salonie. Dennis, Marc, Melanie i Mia usiedli na oparciu, Mario usiadł podłokietniku, a Ann wziął na kolana. Na środku było miejsce dla Jürgena, Ulli i Emmy. Zmieścił się też pan Thomas. Koło niego usiadł Marco. Chciałam usiąść jak Mario na podłokietniku i dać Marco na kolana Marisę, ale kiedy tylko zobaczył, co kombinuję, ściągnął mnie stamtąd i usadził na swoich udach, mocno przyciskając do siebie. Marisa wdrapała się na kolana dziadka Thomasa. Ulla miała specjalny statyw na aparat. Ustawiła na dziesięć sekund, wcisnęła spust migawki i pędem przybiegła zająć miejsce koło swojego męża. Wszyscy się uśmiechnęliśmy do aparatu, Emma zaszczekała i w końcu rozbłysnął flesz, robiąc nam niezwykłe zdjęcie. Jedna kanapa pomieściła wszystkich. Stłoczyliśmy się wszyscy koło aparatu, żeby je zobaczyć. Słowa Jürgena uderzyły prosto w moje serce.

-Moja rodzinka..
Należałam do rodziny. Prawdziwej rodziny. Ścisnęłam rączkę mojej córeczki i objęłam ramieniem Mario, który akurat stał koło mnie. Uśmiechnął się do mnie i pstryknął mnie w nos. Rodzina.
Moje serce zaczęło bić znacznie szybciej, pełne niedowierzania i chyba radości, ale też strachu, bo właśnie kończył się piąty dzień.



Dzień 6


Po wczorajszym dniu obie z Marisą dłużej pospałyśmy. Obudziłyśmy się przed jedenastą, w miarę szybko uporałyśmy się z naszą poranną rutyną i zaczęłyśmy przygotowywać śniadanko. Róże nadal pięknie stały i nie myślały nawet o więdnięciu. Kiedy Marisa jeszcze jadła, wzięłam garnek i nalałam do niego wody, żeby podlać moje piękne kwiaty we wszystkich wazonach. Trochę mi to zajęło, kilka razy musiałam ponownie napełniać garnek, żeby dostarczyć wody do wszystkich wazonów.
I na podlewaniu kwiatów mój wolny czas się skończył, Marisa pociągnęła mnie do swojego pokoju mówiąc „literki”, czyli nauka abecadła przez najbliższą godzinę i wymyślaniu wyrazów na daną literę. Bywały lepsze zabawy, ale moje dziecko chciało się uczyć, więc nie śmiałam w ogóle protestować. Pewnie jak przyjdzie czas szkoły, to ja będę musiała ją siłą zaciągać do nauki.
Bez zapowiedzi, dokładnie w południe odwiedził nas tata. Tata Marisy oczywiście. Najlepszy tata na świecie. Pobiegła do niego z moim nieudanym rysunkiem, który miał przedstawiać dinozaura, a ona dorysowała dinozaurowi kolorowe pionowe kreski, zajmujące całą kartkę. Dzisiejsza zabawa w alfabet nie tylko zmusiła mnie do wynajdywania jak najwięcej zwierząt na daną literę, ale także rysowanie ich. A pokazanie obrazków i filmów ze zwierzętami na laptopie jej nie wystarczało. Kiedy próbowałam się dopytać co znaczą dokładnie te kreski, które praktycznie zamazywały cały mój obraz na miarę Salvadora Daliego, usłyszałam, że to jedzenie. Dla zwierzątek. No tak.
Marco bardzo się spodobał rysunek, ale miał też dla małej dużą paczkę z prezentem. Uśmiechnęłam się, kiedy ukucnął koło niej i podał jej różową torbę z księżniczkami Disney’a. Mari praktycznie w niej zanurkowała, ale niedługo później trzymała już w rękach lalkę, podobną do tej, którą wczoraj miała Mia.

-Marco, nie możesz tak kupować wszystkiego, na co tylko wskaże palcem.. –westchnęłam, dając mu buziaka w policzek na przywitanie. On uśmiechnął się niewinnie i położył dłonie na moich biodrach.
-To tylko lalka. Nie musisz się martwić, dobrze ją wychowamy, a ja i tak będę ją rozpieszczał.
Spojrzeliśmy na naszą córkę, która już biegła z lalką do pokoju. Była straszne podekscytowana, z tego wszystko aż potknęła się o własne nogi. Wylądowała na szczęście na puszystym dywanie. Nie zamarudziła nawet, była zajęta czymś innym. Sprawnie zaparła się rączkami, wstała i zaczęła biec dalej.
-Jest niesamowita –zaśmiałam się i oparłam głowę o jego ramię.
-Jak jej mamusia –powiedział z czułością i objął mnie w pasie swoimi silnymi ramionami. Znów wyglądał tak pięknie. Zwykłe spodenki i koszulka na ramiączkach, do tego trochę żelu we włosach, a pode mną już się uginały kolana. Nie zdążyłam nic odpowiedzieć. Marisa właśnie zaczęła wołać „papi” ze swojego pokoju. Teraz on będzie rysował zwierzęta. Byłam ciekawa jak rysował.

-Kiedy robiłaś coś ostatnio dla siebie? –zapytał, ignorując wołanie córki. Zmarszczyłam brwi, bo nie rozumiałam skąd to pytanie.
-Wczoraj byłam na świetnym przyjęciu.. –zaczęłam, a Marco przewrócił oczami. Chyba nie o to mu chodziło.
-Sama dla siebie..
Chciałam już powiedzieć, że spacer z Marisą zawsze mnie odpręża, jednak on się pewnie by czepił, że wtedy i tak muszę się opiekować dzieckiem i też się nie liczy. Spróbowałam inaczej.
-Spędziłam niesamowitą noc z moim mężem.
-Nie zaprzeczę, to było świetne, ale potrzebujesz też swojego czasu.
Kochałam czas wspólnie spędzony z Marisą. I ten z Marco, albo wspólny z naszymi przyjaciółmi. I wtedy też odpoczywałam, to dodawało mi energii.
-Zabieram dzisiaj Mari na cały dzień, a ty masz się zrelaksować.
-Jak to? –zaśmiałam się, bo myślałam na początku, że żartuje. Wyjął z kieszeni swoich spodni złotą kartkę w kształcie wizytówki i podał mi ją.
-Na trzynastą dziesięć masz wejście do spa, tam już wiedzą, że będziesz i czym się mają zająć. Potem dalsza część dnia, wrócisz chyba dopiero koło północy. Nie musisz się martwić ani trzymać przy sobie telefonu. Co więcej, zostawiasz go tutaj.
-Marco..-zaczęłam.. Byłam w ciężkim szoku. Zamrugałam powiekami i spojrzałam na kartę, na której widniało moje imię i nazwisko oraz godzina początku zabiegów.  –To tak wiele..
-To nic, naprawdę. To jak poświęcasz się dla dziecka jest niesamowite i jestem ci wdzięczny i szalenie dumny, że moja córka ma tak cudowną mamę, ale nie jesteś i nie będziesz już sama, więc chcę, żebyś odpoczęła, odprężyła się i zapomniała o wszystkich problemach. Nic się nie stanie, jeśli zostanie ze mną sama przez jeden dzień..
-Wiem, że nic się nie stanie –odpowiedziałam, bo wiedziałam, że cały czas miał sobie za złe, że Marisa trafiła do szpitala.  –Jestem zaskoczona.
-Idź, podjedzie po ciebie samochód ze spa za piętnaście minut.
-Papi, chodź! –stanęła przed nami Marisa, trzymając za rękę swoją nową lalkę.
-Już zaraz –zwrócił się do niej i złapał moją dłoń.  –Pójdziesz?
-Tak, Marco, dziękuję ci, że o tym pomyślałeś. Nie trzeba było, ale..
-Trzeba było. Zbieraj się –uśmiechnął się, a jego oczy zalśniły na jasno zielony kolor.
-Co mam zabrać?
-Weź strój sportowy, adidasy, kostium kąpielowy, klapki.. Hmm.. To wszystko chyba.
-Nie wiem czy mam strój, chyba zostawiłam w Liverpoolu.
-Kupisz na miejscu, żaden problem. Powiesz, żeby dopisali do mojego rachunku, jeśli sami nie będą o tym pamiętać. I sza, nie mów nic o pieniądzach. Muszę pobawić się teraz z naszą córką.
Odprowadziłam ich do pokoju Marisy, a potem sama poszłam do swojego zabrać potrzebne rzeczy. Dzień w spa. Tego nawet się nie spodziewałam. Złapałam za torbę i wrzuciłam do niej to, co powinnam była ze sobą wziąć. Założyłam na siebie sukienkę  i moje ulubione adidasy. Zabrałam też jeansową kurteczkę, skoro miałam wracać tak późno.
Ten samochód, który miał po mnie przyjechać, okazał się być limuzyną. Marco naprawdę musiał popracować nad terminologią.
Przewiesiłam torbę przez ramię i poszłam się pożegnać z Marco i Marisą.

-Zostaniesz dzisiaj cały dzień z tatusiem? –zapytałam, ściskając mocno moją kruszynkę. Ona pokiwała twierdząco głową. W rączkach miała i piankowy alfabet z wyciąganymi literkami i swoją nową lalę.
-Nie wiem, czy pójdziemy do mnie, ale jeśli, to mogę ją zabrać do siebie na noc?-zapytał nieśmiało Marco. Uśmiechnęłam się, oczywiście, że mógł. Jego niepewność czasem mnie rozbrajała.
-Pewnie. Weź pieluszki, jak będziecie szli do ciebie. Jej piżamka leży w łóżku, nie zapomnij o misiu. I daj jej jeść. I po jedzeniu koniecznie umyj ząbki. Jak pokażesz jej szczoteczkę i każesz otworzyć buzię, to to zrobi. Nie zdziw się jak połknie pastę a nie wypluje. Tylko weź z łazienki pastę dla dzieci.
-Poradzimy sobie, prawda? –uśmiechnął się blondyn i podniósł malutką na ręce. Mari zaśmiała się i jak zwykle robiła, starała się wcisnąć swój maleńki paluszek w dołeczki swojego taty.
-Może wezmę telefon i jakby co..
-Nie. Nie ma mowy. Niczym się nie przejmujesz, jasne?
-Jak słońce –zgodziłam się, nie miałam też innego wyjścia. Dałam każdemu po buziaku i ruszyłam do mojej limuzyny. Jak do niej wsiadałam, jeszcze spojrzałam w okno mieszkania. Marco stał tam z Mari na rękach i oboje mi machali na pożegnanie. Cudowni.

Już w  limuzynie podano mi szampana. Podziękowałam jednak, nie piłam długi czas i nie chciałam wracać do picia tak bez żadnej okazji.  A tak naprawdę, to pewnie upiję się jutro do nieprzytomności, o ile nie będzie w pobliżu Marisy. Mojej przemowy nie mogłam ułożyć, nawet jeśli specjalnie poprosiłam o ten tydzień. I chociaż będę miała wreszcie czas sam na sam, postaram się nadal udawać, że moja niepisana umowa sama ze sobą nie istnieje, a moje życie to wspaniała, bezproblemowa sielanka.
Przekraczając próg wielkiego spa, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. W recepcji stał jeden hmm.. No właśnie? Masażysta? Na pewno bardzo przystojny i chyba nawet w moim wieku. Czarne włosy i niemożliwie jasne, zielone oczy niczym świeża trawa. Dzięki, Marco. Oczywiście mój mąż z nikim się nie równał, ale masażem wykonywanym przez takiego pana przecież bym nie pogardziła. Zaśmiałam się w duchu i skarciłam za własną głupotę.

-Dzień dobry, ja mam wejściówkę na trzynastą dziesięć..
-Akurat jestem wolny, proszę pokazać wejściówkę i zaraz się panią zajmę –uśmiechnął się z błyskiem w oku i wyciągnął rękę po moją kartę. Usiadł do biurka i zaczął wklepywać dane. Na początku nie mógł mnie znaleźć, ale chyba w końcu mu się udało, bo zrobił wielkie oczy i zamrugał kilkukrotnie.
-Coś nie tak?
-Tak.. N-nie. Nie. Absolutnie –zaprzeczył, jąkając się. –Proszę poczekać. Zawołam koleżankę, która się panią zaopiekuje. 

Zmarszczyłam brwi. A po chwili roześmiałam się sama do siebie. Jeśli to czego się domyślałam było prawdą, a musiało nią być, to Marco naprawdę pomyślał o wszystkim.  Tym razem przyszła do mnie kobieta, ubrana w biały uniform. Czy w zamówieniu też były brązowe włosy i ciemne oczy?
Na plakietce z logiem centrum miała elegancko napisane imię Roni. Tak też mi się przedstawiła.
Wyjaśniła mi, że mam wykupiony ekskluzywny pakiet najwyższej jakości zabiegów oraz dwa posiłki. Zapowiadało się wspaniale.
Dostałam kostium kąpielowy, przyniesiono mi kilka, wszystkie były piękne, jednak wybrałam ten jednoczęściowy. Odsłaniał i tak dużo, a wolałam się zakryć, w razie gdyby były tu piękne panie o nienagannych sylwetkach. Nie musiałam go zakładać już na początku. Mogłam odłożyć swoje rzeczy do szatni, dostałam też parę ręczników, puchaty szlafrok i kapcie. Wszystko oczywiście białe i ze złotym logiem spa. Szampan albo jakieś wino i przekąski były mi proponowane na każdym kroku przez urocze hostessy. Zostałam zaprowadzona do specjalnego gabinetu, w którym słychać było spokojną muzykę relaksacyjną. Roni zostawiła mnie, żebym się rozebrała i ułożyła na brzuchu na stole do masażu. Masażystka dołączyła po krótkim czasie i wyjaśniła mi na czym polega masaż. Wcześniej powiedziałabym, że masaż jak masaż, jednak ten miał kilka etapów. Na początku z peelingiem solnym, później nawilżający z olejkami, mający też formę aromaterapii, a na końcu z kamieniami, rozgrzewający. I było niesamowicie. Naprawdę cudownie, zapachy olejków, co chwila inne, działały na mnie niezwykle kojąco. Moja skóra po zabiegu była jak u niemowlaka. Nigdy nie miałam jej tak miękkiej i odżywionej. Przed następnym zabiegiem mogłam się przebrać w kostium i pójść odpocząć do termalnego jacuzzi. Miałam nadzieję, że u Marco i Marisy wszystko w porządku. Marco był bardzo opiekuńczy i byłam pewna, że nie stanie się nic złego naszej córeczce, po prostu jakoś już za nimi tęskniłam i chciałabym móc widzieć ich razem, uśmiechniętych, z mieniącymi się iskierkami radości w oczach.
Z jacuzzi zabrano mnie na zabieg, którego nazwy nie umiałam wymówić. Byłam cała oplątana w bandaże i z jakąś odżywczą mazią, na oczy położono mi nawilżające płatki, a później Roni zaczęła po mnie jeździć wałkiem z kryształu, co było równie przyjemne co poprzedni masaż. I tak płynął czas. 
Po dwóch pierwszych zabiegach dostałam wykwintny obiad w eleganckiej, acz niewielkiej restauracji. Ku mojemu zdziwieniu byłam w niej sama. Już myślałam, jak ja mogę mu się za to wszystko odwdzięczyć. Po objedzie przeszłam do innej części spa. Zostałam zaproszona na wielki fotel i miałam przy sobie aż trzy panie. Na czas robienia peelingu twarzy i odżywienia skóry za pomocą jakichś cudów techniki, miałam także mieć stopy w akwarium z rybkami. Na początku to wszystko strasznie gilgotało, ale później przyzwyczaiłam się i było bardzo miło. Po dwóch moich stronach usiadły dwie pracownice i każda zajęła się moimi paznokciami. Chyba nawet żadne gwiazdy Hollywood nie miały takiej opieki nawet przed największymi galami, a ja… Nie zasługiwałam, na to, co mnie spotkało. Po skończonych paznokciach u rąk i pomalowaniu ich na śliczny, pudrowo różowy kolor, panie zajęły się moimi stopami. Nasmarowały je odżywczym kremem i znów piłowanie i malowanie paznokci. Na twarz, Roni położyła mi maseczkę i plasterki ogórka. Nie mogło być lepiej.. W programie był też masaż stóp i dłoni. Na koniec jednak było coś, czego nie przewidziałam. Musiałam położyć się na plecach w samej bieliźnie przed Roni. Marco zamówił dla mnie zabieg laserowy na blizny i rozstępy. A z tego co zrozumiałam, serię zabiegów, na które musiałam stawiać się co jakiś czas. Kiedy się przed nią położyłam, od razu zacisnęłam oczy, żeby nie musieć widzieć jej reakcji. Zabieg się rozpoczął. Roni stwierdziła, że niektóre jej pacjentki miały znacznie gorsze blizny i rozstępy. Stwierdziła, że już po pierwszym zabiegu zobaczę delikatną różnicę, a po całej serii, wszystkie blizny staną się blade i prawie niezauważalne. Postanowiłam tego się trzymać.
Pobyt w spa zakończyłam kolacją, w tym samym pomieszczeniu co jadłam obiad.
Podziękowałam całej obsłudze, która się mną opiekowała. Czułam się lepiej niż nowonarodzona. Jakbym miała drugą skórę, nie mogłam przestać dotykać własnych rąk. Niespodzianek jednak nie było końca. Tuż przed centrum piękności w swoim samochodzie czekała Ann.

-Ann! Robisz mi dzisiaj za odwózkę do domu? –zaśmiałam się, obejmując mocno przyjaciółkę.
-Do domu? Wieczór jeszcze młody. Mamy zaplanowaną masę rzeczy i napięty terminarz. Wskakuj i opowiadaj mi jak w tym spa było!

Po zdaniu relacji ze spa i po pochwaleniu się nowym manicurem dowiedziałam się, że Ann zabiera mnie do największej galerii w Dortmundzie, gdzie było naprawdę sporo drogich butików. O tym właśnie rozmawiała Ann z Marco. Dał jej dokładne wytyczne, co mamy kupić. Próbowałam się dopytać co dokładnie, a moja przyjaciółka skwitowała całą listę jednym słowem-„wszystko”.
I zaczęła się szaleńcza gorączka zakupów. Byłam ciągana od sklepu do sklepu. Z każdego wychodziłyśmy obładowane wielkimi, ciężkimi siatkami. Marco naprawdę dał wytyczne Ann, co mamy kupić. Miałam pięć par nowych szpilek i jedną zwykłych balerinek. Czarne, czerwone, brązowe na niskiej szpileczce i granatowe i szare. Ann nie rozumiała słów takich jak: „nie”, „daj spokój”, „za drogie”. Nawet po jakimś czasie przestała wierzyć w moje „nie podoba mi się”. Wybrałyśmy też osiem sukienek, dwie maxi w piękne, kwieciste wzory, trzy koronkowe różnych długości i trzy przewiewne z różnej grubości materiału, nadające się bardziej na wieczór, czy jakąś romantyczną kolację. Wybrałyśmy też trzy pary spodni, pełno ślicznych koszulek, z uroczymi falbankami, kuszącymi dekoltami. Skusiłam się nawet na dwie obcisłe, bo były przepiękne. Dla Ann też to było jasne, że je bierzemy. Hasło „już wszystko mamy, nie potrzebuję więcej” też nie wchodziło w grę. Miałam najbardziej upartą i nieznośną przyjaciółkę świata. Oczywiście musiałyśmy wejść do sklepu z bielizną. Ta bielizna była zbyt piękna, żebym ja ją mogła nosić. Nie pokazałam się w żadnej Ann, chociaż kiedyś na zakupach nie miałam z tym problemu. Przymierzyłam nawet jeden czarny komplet z gorsetem, który mnie trochę podniósł na duchu. Moja sylwetka została przepięknie wymodelowana i chociaż przezroczysta koronka nie ukrywała mojej okropnej blizny i tak było dobrze, ponadprzeciętnie dobrze. Nie wybrałam jednak nic. Miałam trzy pary pasującej bielizny i stanik sportowy, jeszcze nowy, bo miałam przez moment myśl, że zacznę ćwiczyć. To był naprawdę moment, bo nie zdążyłam jeszcze oderwać metki. Oddawałam wszystkie wieszaki Ann przez zasłonkę przymierzalni. Ona za każdym razem wzdychała ciężko i pytała, czy chociaż staniki nie cisną i są wygodne. Akurat marka była na tyle droga i dobra, że były idealne. Miałam dość obciążania konta Marco za wszystkie czasy. Nie zdążyłam mu oddać tych milionów, które mi przelał, ale obiecałam sobie, że to będzie sprawa, którą zajmę się jutro rano. Nawet pojadę do banku z wózkiem, jeśli mała została na noc u mnie w mieszkaniu. Po przymiarce niezliczonej ilości bielizny, znów mogłam się przebrać we własne ubranie. Ann już na mnie czekała przy wyjściu z wymalowanym uśmiechem na twarzy.

-Wracamy już do domu?
-Drogeria jeszcze nam została-oznajmiła i ruszyła przed siebie, nie czekając na mnie. Mimo relaksu w spa, stawałam się powoli zmęczona. –Potem idziemy na najlepszą tortillę z kurczakiem w mieście, a stamtąd dziesięć minut truchtem na siłownię.
-Dokąd? –o mało nie zakrztusiłam się własną śliną. Zrobiłam wielkie oczy, ja i siłownia? Nie było mnie na siłowni dwa lata, więc pewnie padnę zaraz przy wejściu, skoro modelka planowała tam jeszcze biec. Biec? Chyba że na autobus, gdyby nam uciekał. Mój szok pogłębiła trzymana przez nią ogromna siatka ze sklepu z bielizną, z którego właśnie wyszłyśmy. Wyszarpnęłam ją jej z ręki i zajrzałam do środka. Wszystkie komplety, które przymierzałam.
-Czyś ty zwariowała? Przecież jedna część bielizny jest droga, a co dopiero komplet! I to ile kompletów!!
-Dwanaście –wzruszyła ramionami. –Szef mi kazał, ja tylko wykonuję polecenie i się dobrze bawię.
-Chociaż ty –westchnęłam. –Zostawmy jedną, oddamy resztę. I tak już za dużo wydałyśmy.
-Budżet jest nieograniczony, a ty masz teraz supercycki i jeszcze bardziej atrakcyjny tyłek, więc musisz je dobrze ubierać. Spokojnie, Marco wiedział na co się pisze. Inaczej by mnie o to nie prosił. Drogeria, przebieramy się w toalecie w stroje sportowe i jedziemy jeść a potem na plac zabaw.
-Plac tortur –mruknęłam, przewracając oczami. Ona tylko zachichotała i rozejrzała się przed siebie, szukając swojego ulubionego sklepu z kosmetykami. Tam też zrobiłyśmy zakupy, jakbyśmy kupowały kosmetyki dla tłumu modelek na pokaz mody w Mediolanie. Nie podeszłam do kasy, żeby nie widzieć sumy, jaką wydajemy. Wieczór burżujstwa. Nic dodać nic ująć.


***


Do mieszkania wróciłam dwadzieścia minut po północy. Wycieńczona, ledwo trzymałam się na nogach. Niektórzy pomyślą, że największy wycisk na siłowni dają treningi z trenerem personalnym. Ja miałam gorzej, personalną Ann, której powinnam była zarzucić usiłowanie zabójstwa na niektórych maszynach i przez dorzucane ciężary. Kiedyś narzekałam na słabe ramiona, a teraz nie miałam ani jednej partii, którą mogłam pochwalić.
Dobrze, że wzięłam prysznic na siłowni. Rzuciłam wszystkie siarki i papierowe torby zakupowe w przedsionku mieszkania, gdy już cudem do niego dotarłam, zdjęłam niedbale buty i na wpół śpiąco zajrzałam do sypialni Marisy, żeby zobaczyć czy jest, czy Marco zabrał ją do siebie. Łóżeczko było zasłane tak jak rano. Na pościeli dojrzałam kartkę. Włączyłam światło, żeby przeczytać, co jest na niej napisane.

„Mamusiu,
Jestem w naszym domku. Tata mówi, że mnie nie odda, tylko ty musisz się do nas wprowadzić.
Kochamy cię,
Marisa i Marco <3”

I gdybym miała więcej sił, to pewnie nie rozpłakałabym się jak dziecko i nie przytuliła kartki do piersi i nie poszła z nią spać.
Bo jutro miał być siódmy dzień. Ostatni, o który poprosiłam Marco. Ten czas minął tak szybko, cały czas coś się działo, Marco cały czas był przy nas i tym jeszcze bardziej wszystko utrudniał. Mętlik w głowie to było jeszcze nic. Teraz mój mózg był papką i wylatywał uszami. Już nastał siódmy dzień, już było po północy.
On musiał wiedzieć, wiedziałam, że to zrobię, cały czas nie wiedziałam jednak jak. Te słowa nigdy nie przeszły przez moje usta. Nikomu. Zawsze pozostawały niewypowiedziane, zawsze siedziały głęboko zakorzenione we mnie, nie pozwalając mi złapać spokoju, oddechu. Raniły tylko mnie, ale były jak cicha pułapka, bomba, która musiała wybuchnąć i zranić najbliższe osoby w moim życiu. Najpierw powiem Marco, potem Mario, Jürgenowi… Jeśli Marco pozwoli zatrzymać przy mnie Marisę, zostanę z nią. Ale wiedziałam, że i przyjdzie też czas, kiedy i ona się dowie, dlatego lepiej, że już pokochała swojego tatusia i będzie przy nim. Będzie jego pocieszeniem, szczęściem i całym życiem, jakim od zawsze była dla mnie. Wtedy ja zostanę sama, zostanę nikim. Dokładnie tym, kim od początku byłam.
Nie poszłam do łóżka. Zaparzyłam naprawdę mocną kawę i to bez mleka, żeby mocno się pobudzić i próbując przemyśleć to, w jaki sposób powinnam z nim porozmawiać.
Kilkanaście minut później doszłam do wniosku, że nie ma żadnej recepty ani żadnych słów, które trochę odciążą albo upięknią to, co musiałam wyznać. Nawet jeśli bym to wyraziła w pieprzonym poemacie, i tak byłoby tak samo źle. Miałam wybór, ostatni dzień złudnego szczęścia, we trójkę i rozmowa wieczorem, albo rozmowa rano i dzień cierpienia..i cała noc.. Jednak cierpienie było w to wpisane, nie było opcji bez niego. Cierpienie i moje i jego i naszej córki, która od razu wyczuje, że coś się zmieniło. Wszystko przeze mnie..




Dzień 7, ostatni



Spałam bardzo niespokojnie. Kiedy zasypiałam, śniły mi się koszmary, budziłam się z wrzaskiem, ściskając mocno prześcieradło. Tak cztery razy. Za każdym razem brałam po tym lodowaty prysznic, żeby zmyć ze mnie lepiący się pot i czarne myśli. Wchodziłam znów pod kołdrę i patrzyłam na nasze zdjęcia w telefonie. Te wspólne z sesji, zawsze patrzył się na mnie z taką czcią i pożądaniem. Tych chwil nigdy nikomu nie oddam. Może i na nie nie zasługiwałam, ale były moje. Moje na wyłączność i na zawsze.
Rankiem wypiłam kolejną mocną kawę. Wyszperałam z siatki z nowymi zakupami korektor, żeby zakryć nim cienie pod oczami, które ogromnie rzucały się w oczy. Pomalowałam rzęsy wodoodpornym tuszem, wiedziałam, że dzisiaj zwykły tusz się nie sprawdzi. Nałożyłam na siebie stare rzeczy, nowyh nie chciałam ruszać. Marco pewnie będzie chciał je zwrócić, oby Ann spakowała do siatek wszystkie paragony. Duży, oversizowy t-shirt, cienkie spodnie jeansowe i starte, szare trampki, które kiedyś prawdopodobnie były białe, musiały mi wystarczyć. Podobnie wyglądałam, gdy trafiłam pod dach Marco, tego pierwszego dnia, w dzień jego ślubu.. Stojąc przed lustrem widziałam tą zagubioną dziewczynę ze smutkiem i cierpieniem w oczach. Tą samą. Odwlekanie i ucieczka przed przeszłością.. To wszystko było bez sensu. Jedynie pogarszało całą sytuację, przez uczucia, które nie powinny przyjść, przez dom, przez Marisę… To było tak trudne.


„Dzień dobry, śpicie jeszcze?”


Wysłałam sms i czekałam na odpowiedź. Było przed ósmą. Oczywiście, że spali. Mogłam pójść do banku i wszystko uregulować. Wzięłam dowód osobisty i wszystkie potrzebne dokumenty, które przywiozłam z mieszkania w Liverpoolu. Zamówiłam taksówkę, a kiedy spojrzałam na wyświetlacz po zakończonej rozmowie z dyspozytorką, zauważyłam, że mam nową wiadomość. Marco nie spał. Oby miał lepszą noc niż ja.


„Marisa jeszcze śpi, poczekam aż się obudzi ze śniadaniem. Jak nie jadłaś to przyjedź do nas taksówką. A jak jadłaś-też przyjedź. I weź już ze sobą kilka rzeczy, żeby było mniej do przewożenia;)”

Chciałabym się teraz zamartwiać przeprowadzką.
Taksówkarzowi podałam adres mojego banku. Ta sprawa nie mogła czekać dłużej.

„Mam do załatwienia jedną sprawę na mieście i wtedy do was wpadnę. Masz jakieś plany na dzisiaj?”

Pragnęłam, żeby te cudowne chwile ze spa powróciły. Zdecydowanie potrzebny był mi relaksacyjny masaż i aromaterapia, żebym znów mogła spokojnie, głęboko oddychać.
Pani w banku bardzo się zdziwiła, widząc kwotę zapisaną przeze mnie na maleńkiej karteczce. Nie była to pełna kwota, którą mi przelał. Musiałam wydać z niej pieniądze na kupno mieszkania, meble, wszystkie dziecięce akcesoria, tony pieluch, laptop, stare auto i moje studia. Trochę wydatków było, aczkolwiek też były dalekie od miliona. Zostawiłam sobie na koncie cztery tysiące euro. Porozmawiam o tym z Marco na sam koniec, potrzebowałam coś na wynajęcie malutkiego mieszkania. Bank musiał zorganizować przelew, miał dojść jutro z samego rana. To w porządku i tak. Podziękowałam młodej, uczynnej, dziewczynie, której się aż dłonie spociły od przeprowadzania operacji na takich kwotach. Faktycznie musiałam podpisać oświadczenie, więc Emre nie mylił się, mówiąc, że w Liverpoolu tego nie zrobię.
Wybrałam numer do dyspozytorni taksówek ponownie, tym razem celem było mieszkanie Marco, które w jego słowniku było „naszym mieszkaniem”.
Była też wiadomość od Marco.


„Mam. Niespodzianka. Zabieram cię gdzieś w jedno miejsce wieczorem. Dowiesz się w swoim czasie. Wróć do domu.”


Moje plany na wieczór wyglądały zupełnie inaczej, on nie mógł ich przewidzieć i nie mogłam go za to winić. Chciałam ten dzień, ostatni dzień, spędzić z moją córeczką i z jej tatą. Widząc jej uśmiech, kiedy byliśmy razem. Ten ostatni raz.
Po przekroczeniu progu drzwi nie wytrzymałam. Przytuliłam się do niego i zaciągałam głęboko jego zapachem. Mój narkotyk. Nie puszczałam uścisku, co wywołało jego niewielką konsternację. Musiałam skłamać. „Wszystko dobrze”. Zaczęłam mu dziękować za wczorajszy dzień, chociaż miliard dziękuję nie wystarczyłoby za to, co zrobił. Śmiał się jedynie uroczo, a potem mnie pocałował. Przyznał, że chciał, żebym poczuła się dobrze, poczuła piękna i niezwykła. Te słowa kuły jak igły, prosto w moje serce. Ból nasilił się jeszcze bardziej, kiedy Marisa się obudziła. Przyszła się do mnie poprzytulać. A Marco w tym czasie zrobił nam jajecznicę. Wyglądała i smakowała wyśmienicie. Wmusiłam ją w siebie, bo nie miałam apetytu, było mi wręcz niedobrze przez ten cały stres. Nie chciałam, żeby odebrał moje nie jedzenie jako brak aprobaty jego kulinarnego talentu. Przecież kiedy byliśmy razem, utrzymywał, że nie umie tego robić.

Cały dzień spędziliśmy z Marisą. Po obiedzie przejechaliśmy się do dziadków Kloppów, gdzie posiedzieliśmy dwie godzinki. Dobrze było ich mieć tak blisko. Tak ciepło nas przyjęli. A ja nie zasługiwałam na to. Później plac zabaw, park, obserwowanie kaczek i do domu. Na początku zostałam podrzucona do swojego mieszkania, gdzie mogłam się przygotować na wieczór. Nie wspominał o żadnej wystawnej kolacji, więc stwierdziłam, że wezmę jedynie jeansową kurteczkę, jeśli będzie chłodniej. Marisa została odwieziona na noc do dziadków Kloppów, którzy specjalnie kupili dla niej łóżeczko i umieścili je w jednej ze swoich sypialni. Nie powiedzieli mi nic o tym podczas dzisiejszej wizyty, ale to malutka pochłaniała naszą całą uwagę, więc może ona była tego powodem. Albo miało to pozostać niespodzianką. Chociaż ona będzie miała dobrą noc.



***


Oczekiwanie na Marco było najgorsze. Próbowałam mu powiedzieć, że ja też potrzebuję mu coś powiedzieć, jednak on uparł się, że był pierwszy. Nie chciałam wchodzić w dyskusję, jednak ja miałam ten wieczór w planach od tygodnia, ale to było bez sensu. Jeśli chciał mnie zabrać na romantyczną przejażdżkę, mogłam powiedzieć mu to wszystko w trakcie, albo poprosić się o zatrzymanie.. Moje serce zaczęło pękać, kiedy wychodząc przed klatkę zobaczyłam czekającego na mnie czarnego Astona Martina. Tego Astona Martina. Uśmiechnęłam się lekko, chociaż chciało mi się płakać. Blondyn wysiadł z niego i obszedł auto dookoła. Miał na sobie białe, czyściusieńkie trampki, czarne, jeansowe spodnie, białą koszulkę i dłuższy, czarny sweterek do tego. Wyglądał naprawdę przystojnie i młodo. Był młody. Zwłaszcza ta chłopięca radość w jego oczach. Otworzył przede mną drzwi pasażera, posłusznie zajęłam swoje miejsce. Dosiadł się do mnie po kilku chwilach, sięgnął do tyłu, a przede mną wyrosła długa, biała róża. Kolejna do tych, stojących w salonie.

-Dziękuję –powiedziałam cicho. Miałam znacznie więcej do powiedzenia, ale wolałam skupić całą swoją uwagę na jednej, pięknej róży i jej zapachu.
-Będziemy trochę jechać, jakąś godzinkę i kilka minut zanim dotrzemy na miejsce –wyjaśnił, wyjeżdżając z mojego osiedla. Kiwnęłam głową.
-Jak wam minął wczoraj dzień?
-Rysowaliśmy zwierzątka z alfabetu, oglądaliśmy Kubusia Puchatka, zjedliśmy obiad, umyliśmy ząbki i na spacer. Spędziliśmy godzinę w supermarkecie. Chciałem kupić tylko wodę, ale nasza córka zażyczyła sobie nauki warzyw i owoców.
-I staliście tam cały czas? –uśmiechnęłam się lekko. Moje maleństwo.
-Staliśmy i się uczyliśmy. Na koniec zostałem zmuszony do kupienia pół kilo marchewek –zaśmiał się szczerze, spoglądając na mnie, kiedy akurat zatrzymaliśmy na czerwonym. Aston był znacznie mniejszy, przez co byliśmy bliżej siebie. Dobrze czułam ciepło jego ciała.  –Potem zrobiliśmy z nich sok, wreszcie użyłem wyciskarki, która stała nieruszana, odkąd tu zamieszkałem. Całkiem jej smakował. Potem układaliśmy układanki i klocki na kocu na balkonie, a jak zrobiło się chłodniej, wróciliśmy do środka. A ty jak po wczorajszym dniu?
-Lepiej niż na to zasługuję… Te wszystkie zakupy, spa. To za dużo.
-To początek. Zasługujesz na wszystko, co najlepsze.

Nie prawda.
Przełożył rękę ze skrzyni biegów na moją dłoń i uniósł ją na wysokość swoich ust, by móc ją czule pocałować. Odwróciłam spojrzenie na widok za oknem. Powoli robiło się ciemniej. Marco włączył cicho muzykę w radiu, Aston mknął, nie było żadnych korków. Ukołysana cichym szumem silnika przysnęłam. Tym razem bez koszmarów. Był blisko, odganiał wszystkie złe rzeczy.
Zatrzymaliśmy się gdzieś koło lasu. Nie umiałam rozpoznać, gdzie jestem. Rozmowa na neutralnym gruncie, gdzie będziemy mieli spokój? Jak najbardziej. Jedynie mogę skończyć bez podwózki i zostanę tu zdana na pastwę losu. Gdybym wiedziała wcześniej, zaproponowałabym spacer do lasu koło nas, a nie gdzieś godzinę drogi dalej.

Marco pomógł mi wysiąść z samochodu, zabrał coś ze schowka auta, a potem już znalazł się przy moim boku, łapiąc mnie za dłoń. Ruszyliśmy do przodu, zagłębialiśmy się w ciemny las. Na początku szliśmy wydeptaną, cieniutką dróżką. Zostałam objęta jego silnym ramieniem, żebyśmy zmieścili się oboje i nie musieli się rozdzielać. Potem jednak zboczyliśmy ostro z drogi. Wszędzie leżały gnijące liście, rosły krzaki, przez które musieliśmy się przeciskać. Marco wyglądał zbyt pięknie na takie miejsce. Moja stylizacja i tak już odzwierciedlała dziecko buszu, nawet jeśli znajdowałam się na terenie miasta, więc nie robiło to dla mnie zbytniej różnicy.
Rozpoznałam tą drogę.
Moją drogę.
Biegłam nią pierwszy raz jako ośmiolatka, pełna smutku, pustki, samotna, bez połowy serca, bez najukochańszej mamy. I dotarłam właśnie do tego samego miejsca, do którego prowadził mnie Marco. Latem było niezwykłe, zielone, pełne życia, radości. Powoli zapadający mrok dodał jednak odrobiny mroku, mistyczności i tajemnicy. Moja wygięta sosna, na której przesiadywałam, delikatny brzeg..

-Co tu robimy?-jedyne co zdołałam z siebie wykrztusić. Nieodgadniona twarz mojego męża nie pozwoliła mi na żadne domysły. Wpatrywał się chwilę w taflę wody, cały czas ściskał moją dłoń. Cisza. Wypełniona chlupotem wody uderzającej o brzeg, rechotem żab, promieniami słońca, prześwitującymi przez las, uderzaniem pazurków wiewiórki o korę pobliskiego drzewa, po którym skakała, latającymi ważkami… I tą jedną, błękitną.
-Przychodziłem tu często, kiedy potrzebowałem uciec od rzeczywistości. Moje dawne miejsce, gdzie się spotkaliśmy po raz pierwszy, zostało zabrane przez nastolatki, które zaczęły urządzać tam sobie pikniki –wyjaśnił. Uśmiechnął się w moją stronę i przybliżył o krok. Moja klatka unosiła się szybko w górę i w dół. Musiał uciekać od rzeczywistości. Często. –Miałaś rację, że to miejsce jest wyjątkowe.
-Jest dla mnie bardzo ważne.
-Wiem, przychodziłaś tu do mamy. Wiem, że twoja mama była i nadal jest dla ciebie bardzo ważna. Jak każda mama jest najważniejsza dla swojego dziecka. Nie wiem, czy polubiłaby mnie jako zięcia.. Ale ani razu, kiedy tu byłem, żaden zwierz na mnie nie napadł, drzewo też jest w swoim miejscu..
-Myślę, że ona cię pokochała. Dałeś mi nowe życie, mimo wszystko.. –powiedziałam. Marco uśmiechnął się. Był lekko spięty, ale szczęśliwy. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni duże, czerwone pudełko. Nie zauważyłam nawet, że je miał. Wystraszyłam się, że planuje oświadczyny, bo to byłoby najgorsze posunięcie i najgorszy zbieg okoliczności, jaki widział świat. Pudełko jednak było zbyt duże, żeby znajdował się w nim tylko pierścionek zaręczynowy. Puścił moją dłoń, a w ręce wcisnął czerwone pudełko, otwierając w swoją stronę.

-Kiedyś obiecałem jedną rzecz twojej mamie. Teraz też chciałbym coś obiecać.
Nie nachylałam się do pudełka, patrzyłam uważnie na wyraz jego twarzy. Wszystkie dźwięki, które słyszałam, to jego głos i przeraźliwie szybkie bicie mojego serca.
Z pudełka wyjął dwie drobne rzeczy, zaciskając je w dłoni. Wysunął ją do przodu i otworzył. Na środku jego dłoni spoczywały obrączki. Nasze obrączki, które nałożyliśmy sobie w dzień ślubu na przepięknej, karaibskiej wyspie. Platyna zalśniła w ostatnich promieniach słonecznych tego dnia.
-Chciałbym obiecać, że nigdy nie dopuszczę do tego, żeby to się powtórzyło –zaczął, a drugą rękę wyciągnął znów do pudełeczka, które wciąż trzymałam trzęsącymi się rękoma. Wyciągnął z niego kłódkę. W kształcie serca. Na blaszce na niej została wygrawerowana róża.. Nie.. Peonia. Taka, jak na moim tatuażu. Dużo szerszy kielich, większe, bardziej poszarpane płatki. Na peoni widniał dużo głębszy grawer. Nasze imiona wplecione w znak nieskończoności. Zahaczył zamknięcie kłódki kolejno o jego i o moją obrączkę. Obie zaszczękały, obijając się o siebie i o metal srebrzystej kłódki. Zamknął ją i przejechał ostrożnie palcem, przyglądając się naszym imionom. –Niedopowiedzenia, strach, smutek, samotność, brak stabilizacji, bezpieczeństwa… -dokończył, jednak zawiesił głos i zacisnął mocno powieki. Wziął głęboki oddech. –Ale pozostało jedno. My, jako jedna, nierozerwalna część. Na zawsze połączeni, na zawsze razem. Dlatego.. –przerwał. Dotknął ustami znaku nieskończoności na kłódce i odsunął się na trzy korki ode mnie. Poczułam piekącą, gorącą łzę na swoim policzku.

Zamachnął się i z całej siły wrzucił kłódkę do jeziora. Leciała daleko, prawie do samego środka. Wpadła do niego z cichym pluskiem wody, straciliśmy ją z oczu. Na zawsze.

-Obiecuję, mamo mojej pięknej Rosalie. Obiecuję, że będę ją chronił, czcił i kochał do końca swoich dni. Jako moją partnerkę, jako moją boginię, kobietę, żonę. Obiecuję być przy tobie, wspierać cię, opiekować się tobą i naszą córką. Proszę cię o jedno- ściszył głos. Wyciągnął rękę po ostatnią rzecz do pudełka, które trzymałam. Po malutkie, czerwone pudełeczko w kształcie serca. Wszystko działo się dla mnie jak w zwolnionym tempie. Ktoś się bawił obrazem. Ktoś się bawił moim życiem, moim sercem, które pękło na pół, gdy uklęknął przede mną na jedno kolano mężczyzna, który był całym moim życiem. Na cztery części, gdy uklęknął przede mną na oba kolana mężczyzna, który był dla mnie całym światem. Na miliard kawałków, nie do poskładania, gdy ten mężczyzna spojrzał na mnie, otwierając pudełeczko, w którym skrywał się delikatny, złoty pierścionek z białym oczkiem i powiedział:
-Zostań moją żoną, Rosalie.


I klęczał, i patrzył w moje oczy z miłością, i czekał, aż uśmiechnę się, zgodzę się i rzucę w jego ramiona, aż polecą z moich oczu łzy wzruszenia i szczęścia. A ja rozsypywałam się od środka jak wampir pod wpływem promieni słońca. Ono jednak już zachodziło, przychodziła ciemność i wiedziałam, że ta ciemność zapanuje na stałe. Od dzisiejszego dnia na zawsze. W moim ciele, sercu, umyśle w mojej duszy. Zniszczy wszystko, co dla mnie było ważne, zniszczy wszystkich, których kochałam. Teraz. I będzie niszczyć każdego następnego dnia, a ja będę się rozsypywać i usychać. Będę nie istnieć. Tak jak miałam od zawsze.
Nie wiedziałam jak się stoi, nie wiedziałam jak się oddycha, nie wiedziałam jak się płacze ani jak zaciska usta, by nie darły się z przerażającego, obezwładniającego bólu, którego doświadczałam. Ale to robiłam. Nastał koniec. Nastała ciemność. Pochłonęła mnie, wycofywałam się ze świata pełnego czułości, romantyzmu, dobra, bezgranicznej radości i beztroski. Uderzyłam plecami w konar drzewa.
Jakaś siła podtrzymywała mnie w pozycji stojącej, naduszała moją klatkę piersiową w nieskończonej reanimacji, z moich oczu, skierowanych w ciemność, na końcu której jeszcze widziałam zatarte kontury miłości mojego życia, wyciskała największe łzy. Ta siła kazała mi otworzyć usta i wypowiedzieć słowa, które miały zacząć niszczyć. Mój świat i mnie. I wszystkich dookoła. Ta siła nie była dobra. Ta siła była mną. Nie mogłam zamknąć oczu, nie mogłam przestać patrzeć na jego zanikające rysy..
-Nie mogę. Tak mi przykro..











~~~
 I w tym momencie prosi się tylko jedno:

 Wiem, to jedno z tych moich chamskich, irytujących, polsatowskich zakończeń. Jedyne co mogę mieć na swoją obronę-ciąg dalszy nastąpi (za tydzień dopiero..). Ostatni rodział przed rozpoczęciem studiów.. Trzymajcie kciuki! Plan mam nawet dobry, więc mam nadzieję, że będę dalej na bieżąco dla Was pisać! I jeszcze jedno, zanim zaczniecie osądzać i wieszać trupy..a właściwie wieszać trupem Rose, to poczekajcie do następnego rozdziału, tam się wszystko już wyjaśni! Mam nadzieję, że tu zostaniecie:) Dajcie koniecznie znać, co myślicie o powyższym!
Do następnego, buziaki! x.