sobota, 3 listopada 2018

Sześćdziesiąt dziewięć


Pięć dni przed wylotem do Liverpoolu minęło bardzo szybko, ale za to doskonale pozwoliły mi się wdrożyć w zupełnie inny tryb życia. Różnica? Miałam Marco. I ktoś by powiedział, że przecież już na urlopie go miałam, ale teraz wkroczyliśmy w zupełnie inny etap naszej codziennej rutyny. I ta rutyna  była cudowna. Powoli nabywaliśmy własne przyzwyczajenia i rytuały. Kąpaliśmy małą na zmianę, Marco zwykle przychodził wtedy do łazienki po brudną pieluszkę, żeby zanieść do śmieci. Potem wracał, smarował ją i ubierał, a ja zbiegałam do kuchni i przyrządzałam dla nas śniadanie. Po śniadaniu albo leżakowaliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy bajki, albo puszczaliśmy muzykę z telefonu, nie zawsze dziecięcą i urządzałyśmy z Isą pokaz taneczny. Tatuś Marco często nas nagrywał i mówił, że będzie miał idealne filmiki, które będzie oglądał zawsze przed meczami. Mimo że nie chciał jeszcze powrotu do sezonu, ja już czułam ekscytację na jego nadejście. Byłam pewna, że Marco zachwyci formą, poziomem i samym byciem liderem zespołu. Był taki szczęśliwy i to szczęście po prostu musiało przenieść się na sezon. Jego uśmiech był dla mnie za każdym razem jak największa nagroda. Za co? Za to, że się nie poddałam, że jestem, trwam i wierzę w nas, naszą miłość i naszą siłę. I to wszystko owocowało szczęściem osób, które kochałam najbardziej na świecie.
Korzystaliśmy ze słonecznych i jeszcze czasem upalnych dni lata pełnymi garściami. Było pięknie i zdarzało się nam całymi dniami siedzieć na zewnątrz. Na osiedlu Marco był ogromny, nowoczesny plac zabaw i wreszcie mogliśmy z niego skorzystać. Marisa nadal była fanką babek z piasku, wszelkich foremek i robienia przeze mnie piaskowych ciasteczek. Potem je wszyscy niszczyliśmy, udając, że je zjadamy. Huśtaliśmy ją w huśtawkach specjalnie przeznaczonych dla małych dzieci, czasem nawet, gdy nikogo nie było, siadałam na drugiej obok i Marco odpychał nas na przemian. Zjeżdżaliśmy z Marisą ze zjeżdżalni. Marco zjeżdżający z naszą córeczką ze ślizgawki to najbardziej uroczy widok jaki istniał. Ale naszą małą kruszynę zainteresowały też zabawy dla starszych dzieci. Próbowała się wspinać na wieżę skonstruowaną z samych lin. Marco przeważnie podtrzymywał ją, ale nie zabranialiśmy jej tego zupełnie, chcieliśmy, żeby miała dużo siły i dobrze się rozwijała. A miała tyle energii do spożytkowania, że na pewno będzie cudowną, silną i zdrową dziewczynką i żaden jesienno-zimowy sezon chorób nie będzie nam straszny.
Korzystając z tego, że mieszkaliśmy praktycznie nad ogromnym jeziorem, zaczęliśmy się udawać nad nie na wspólne spacery. I takim sposobem każdego dnia obchodziliśmy je dookoła, bez wózeczka. Marisa szła dzielnie, oglądając uważne kaczki i łabędzie. Szczególnie lubiła te pierwsze. Naśladowała ich kwakanie, bujała się przesadnie na boki i machała rękoma, jakby były nagle skrzydłami. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy, widząc ją taką szczęśliwą i beztroską.. i najzwyczajniej naszą.

Marco dopadły zawodowe sprawy. Trzeciego dnia musiał jechać pilnie do Kolonii na spotkanie z agentem, a następnego dnia agent znów zadzwonił i miał się z powrotem tam pojawić, tym razem z prawnikiem. Zapewniał mnie, że to rutynowe sprawy i nie mam się czym martwić. I wierzyłam mu. Nie miałam podstaw żeby tego nie robić.

Wracając z Marisą do domku ze spaceru, postanowiłam jeszcze wyjąć całą pocztę ze skrzynki. Marudzące i głodne dziecko, dziecko złe, więc szybko oddzieliłam listy od ulotek i już miałam iść z nią do windy, kiedy jeden z listów upadł na podłogę. I nagle mnie zmroziło. Stałam, patrzyłam na niego, ale nawet nie mogłam się schylić, żeby go podnieść. Marisa za to ukucnęła i próbował go podważyć paluszkami, żeby jakoś go schwytać. Znałam te listy. Tylko moje imię i nic więcej.

-Mari zostaw to -szepnęłam i sama się po niego schyliłam. Otworzyłam go z dozą niepewności i przeczytałam wiadomość

"Przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć. Wszystko już za późno."



Cokolwiek ktoś miał na myśli, podarłam list i wyszłam przed klatkę, żeby go wyrzucić. Przepraszał? Za wcześniejsze listy, czy tylko za te ostrzej brzmiące? Nie wiedziałam ile w sumie ich dostałam, ale pamiętałam, że te pierwsze przepełnione były złością, kolejne miały charakter bardziej miłosny, potem wyleciałam do Liverpoolu i na szczęście odcięłam się od tego wszystkiego. Teraz znowu się zaczynało. Może to ktoś z bloku, skoro wiedział dokładnie gdzie mieszkam? Ale skoro pisał, że już za późno, miałam przeczucie, że to już zapowiadało koniec jego prób. Wróciliśmy z Marisą do mieszkania, zniosłam jej na dół zabawki, żeby była pod moim okiem i tak pozwoliłam sobie na uspokojenie natłoku myśli przy gotowaniu. Jak tylko Marco wróci z Kolonii będzie miał miłą i miejmy nadzieję smaczną niespodziankę.

Przez codzienne odwiedziny u Ulli i Jürgena, dowiedziałam się, że podczas naszego urlopu, oni pojechali do Stuttgartu, miasta, w którym trener Marco się urodził i teraz mieli szansę odwiedzilć swoich starych znajomych i krewnych. Jeszcze tydzień mieli zostać w Dortmundzie, a później wracali już do Liverpoolu, obowiązki trenera kazały mu być już przygotowanym na tydzień przed rozpoczęciem sezonu. Wiedzieliśmy, że Marisa będzie za nimi tęsknić, ja sama nawet wiedziałam, że będę tęsknić za małżeństwem, ale wierzyłam w to, co powiedział mi Jürgen, w jego obietnicę, że będziemy blisko, nawet pomimo tylu tysięcy kilometrów.

Po powrocie od agenta, Marco był zdecydowanie nieswój. Jak zwykle uśmiechał się i całował na powitanie Marisę, później mnie, jednak w jego zachowaniu było coś automatycznego, trochę sztucznego. Jego spojrzenie mówiło mi, że na pewno nie był jeszcze duchem w Dortmundzie w naszym mieszkaniu. Nie chciałam mu dokładać zmartwień i opowiadać całej tej historii o listach. Chciałam dać jej samej ucichnąć i już nie przejmować się nią nigdy więcej.

-Masz jakieś plany na resztę dnia? -zapytał, jedząc przygotowany przeze mnie posiłek.
-Nie, ale chciałabym wieczorem pójść na zakupy do supermarketu. Kończy nam się jedzenie, poza tym, jeszcze trzeba pojechać i kupić kilka rzeczy dla Marisy, kończą się pampersy, ostatnio zgubiliśmy smoczek..
-Okej -przerwał, wzdychając niechętnie. -Możemy to wtedy załatwić pod wieczór? Mniej ludzi w sklepach, będziemy mieli większy spokój.
-Brzmi dobrze. Mari pewnie się położy po obiedzie i będziemy mieli chwilę..
-Właściwie to chciałbym pojechać do Mario...
-Wiesz, że ze mną też możesz porozmawiać, prawda? -spojrzałam na niego znad talerza i uśmiechnęłam się lekko. Naprawdę pragnęłam, żebyśmy mogli o wszystkim porozmawiać. Sama mu w tamtym momencie nic nie mówiłam, łudziłam się, że to co innego, może i nie, ale Marco był wystarczająco nie w humorze na takie rzeczy.
-Wiem kochanie. Ale naprawdę potrzebuję trochę czasu z kumplem i..
-Przecież rozumiem -zaśmiałam się lekko i wyciągnęłam rękę w jego stronę, żeby móc uścisnąć jego dłoń. -Wiesz, że cię kocham?
-Oczywiście -odparł, odrobinę się rozchmurzając. Nawet na jego twarzy pojawił się rozpromieniony uśmiech. -Czyli nie pogniewasz się jeśli teraz do niego pojadę?
-Jedź, może mnie się uda wyciągnąć Ann. Póki Marisa będzie spać zrobimy sobie babskie popołudnie. Ona zawsze ma jakieś fajne maseczki i balsamy.
-Tylko żadnych ochów i achów o przystojnych aktorach.
-Nie masz konkurencji -uśmiechnęłam się i spojrzałam na Marisę, która nabierała sama na swoją ulubioną łyżeczkę ugotowaną kaszę. Spojrzenie Marco też skierowało się w tamtym kierunku. Nasza dziewczynka była rozczulająca i przepiękna. Będzie łamała setki męskich serc. O ile jej tatuś wszystkich adoratorów wcześniej nie przepędzi.


Z Ann i Marisą spędziłyśmy cudowny czas. Domowe spa, a później wyprawa z Mari i pieskiem Tonym do parku. Modelka naprawdę była zauroczona naszą córeczką. Wiedziałam, że chciała mieć z Mario dzieci i oboje byli na to gotowi, w czerwcu, kiedy wróciłam, zdradziła mi przecież, że po doleczniu się Mario, chcieliby spróbować. Brunet czuł się już dobrze, jednak kiedy zapytałam Ann o ich plany na zostanie rodzicami wyraźnie posmutniała. Spacerowałyśmy dalej w zupełnej ciszy, jednak ona pierwsza się odezwała i zaczęła opowiadać mi o jej problemach. Chociaż była jedyną osobą jaką znam, która prowadziła aż tak zdrowy tryb życia, ćwiczyła na siłowni i była w fantastycznej kondycji, to niestety miała problem z zajściem w ciążę. Objęłam ją i pocieszyłam. Wierzyłam, że państwo Götze będą fantastycznymi rodzicami i na pewno przyjdzie odpowiedni czas, że zostanie im dany taki niesamowity dar.

-A wy? Marisa jest taka cudowna, uwielbia bawić się z dziećmi, chyba oszalałaby na punkcie braciszka albo siostrzyczki. Poza tym, słyszałam jak Marco mówił Mario, że mógłby mieć już teraz drugie dziecko, ale chce, żebyś ty też to czuła, dlatego nie nalega. No i może on nie chce cię namawiać, ale ja widziałam to spojrzenie w jego oczach, naprawdę -powiedziała z zaangażowaniem i ogromną radością. Smutek zaginął, a plotki i temat moich kolejnych dzieci sprawiały jej wiele przyjemności. Gdyby ktoś rysował właśnie nas jako komiks, Ann byłaby otoczona krzyczącym dymkiem z ostrymi, szpicowatymi zakończeniami i to w ostrym kolorze czerwieni.
-Ja uważam, że Marisa absorbuje naprawdę dużo naszej uwagi i czasu. Jest jeszcze malutka i chociaż czasem sprawia wrażenie wielkiej, zdolnej czterolatki, czasami jej nieporadność jest rozbrajająca i porówywałabym ją do niemowlaka. Nie umiem sobie wyobrazić drugiego dziecka w tym momencie, chociaż Marco naprawdę jest świetnym ojcem i nie byłabym sama..
-No właśnie!-przytaknęła, chcąc, żebym przemyślała jeszcze swoją decyzję.
-Poza tym, okropnie znosiłam okres ciąży.
-Głównie przez stres i rozpacz po odejściu od Marco i strach z powodu tej gównianej sytuacji. Teraz na pewno będzie zupełnie inaczej.
-I wcale nie przytyję i wcale nie będę miała kolejnych blizn i rozstępów.
-Och Rose! Marco za tobą szaleje! Mario mi mówił co robiliście na górze na korytarzu. Czekam wciąż na tą prawdziwą, nieoficjalną relację z podróży, bo tam naprawdę musiało być gorąco -zachichotała i uszczypnęła mnie w bok.
-No cóż.. Staraliśmy się każdego wieczora chodzić na małe randki na plażę przed nasz dom... Jedliśmy pyszne rzeczy..
-Ale zanudzasz! –prychnęła i zaczęła udawać, że ziewa.-Nie dla mnie bajeczki, że tam w korytarzu Reus dał upust swojej tygodniowej abstynencji.
-No nie-zaprzeczyłam, śmiejąc się cicho. Marisa właśnie zbierała patyki na chodniku i rzucała je Tonemu. Niektóre z nich były takie maleńkie, że szczeniak nawet sobie nie zawracał nimi głowy. -Raczej to było coś zbliżonego do codziennej tradycji.. No wiesz, to była godzina drzemki młodej i tak...
-Taak!-pisnęła radośnie modelka i zaczęła skakać jak sprężynka, później przeskakiwać z nogi na nogę dookoła mnie.
-Przestań, wszyscy się na ciebie gapią, wariatko -zaśmiałam się i przyspieszyłam kroku udając, że zupełnie jej nie znam.
-I tak każda jej drzemka?-dopytywała. Jej oczy świeciły jak reflektory na Idunie.
-Niee, głupia. Czasem po prostu się przytulaliśmy, całowaliśmy... No po prostu cieszyliśmy sobą.
-Tak tak. Ale wtedy wieczorem odrabialiście.
-Dlaczego chciałam się z tobą spotkać?- zapytałam i podniosłam patyk dla pieska. Podałam go córce i pokazałam jak go dobrze rzucić. Obie zignorowałyśmy ciocię Ann, która miała napad śmiechu, pisku i nie wiadomo czego jeszcze. Ciocia Ann nie zachowywała się chwilowo jako człowiek rozumny i kontaktujący ze światem. Już Tony zachowywał się spokojniej i dojrzalej od swojej właścicielki.
Po parku poszłyśmy do naszej ulubionej cukierni, w której wciąż pracowała wspaniała starsza pani na stanowisku kucharki i przyrządzała niesamowite wręcz wypieki. Dla Marisy kupiłyśmy kawałek sernika z sezonowymi owocami, ja wybrałam karpatkę i owoce, a Ann wzięła dwie muffinki z nadzieniem. To był raj. Zrobiłam zdjęcie Marisy siedzącej przy stole i wszystkich dobroci, które na nim stały i wysłałam je do Marco. Miałam telefon cały czas na wierzchu, więc kiedy odpisał, od razu to zauważyłam. Odesłał pulsujące serduszko, życzył nam smacznego..i wszystko byłoby dobrze, gdyby jeszcze nie dosłał zdjęcia, na którym on i Mario szeroko uśmiechają się do aparatu i stukają puszkami piwa. Pokazałam to od razu Ann. Prychnęła śmiechem i podkręciła głową.

-Chłopcy zawsze będą chłopcami. Pójdziemy pieszo do nas i odbierzesz mężusia.
-Mieliśmy jechać na zakupy..
-Zamów przez internet. Zaoszczędzisz sobie łażenia po sklepie.
-Niby tak. Bardziej mnie martwi dziwne zachowanie Marco. Nie chciał ze mną rozmawiać, wolał od razu iść do Mario. Martwi się o mnie, rozumiem, ale ja jestem też dla niego, zawsze, kocham go i chcę zawsze mu pomóc...
-Myślę, że on po prostu czasem potrzebuje pogadać z przyjacielem. Tak jak ty ze mną. To normalne, może jesteś zbyt przewrażliwiona. Wiem, że chcesz dla was jak najlepiej, Marco pragnie tego samego.
-Masz rację. Jemy te ciasta? Marisa zaraz skończy a my co-uśmiechnęłam się, analizując w głowie słowa Ann. Może powinnam jej powiedzieć o listach, przynajmniej mi doradzi?
Zamówiłyśmy dla nas jeszcze trzy soki pomarańczowe i dokończyliśmy nasze pyszne desery.
-Bierzemy coś jeszcze dla nas? Albo chłopców.
-A możemy jeszcze wziąć po kawałku sernika dla nas? Chyba muszę ci o czymś powiedzieć...



***

Wyznanie całej prawdy Ann o listach przyniosło mi ulgę. Dziwiła się, że nie powiedziałam jej wcześniej, ale podobnie jak ja stwierdziła, że albo to jakiś sąsiad chory psychicznie, któremu się spodobałam, albo faktycznie fan lub fanka Marco. Bycie w związku z osobą znaną  takie miało właśnie minusy. Obiecałam jej, że gdy dostanę kolejny list, od razu ją poinformuję i zdecydujemy co z tym dalej zrobić. Może też nie potrzebnie to wszystko wyrzucałam, może trzeba było zatrzymać jako dowód na policję. Tak w razie potrzeby. Trzymałam się jednak tego, że taka potrzeba nie zajdzie.
Przespacerowałyśmy się pieszo aż do samego ich domu. A to był naprawdę długi odcinek, więc podziwiałam Marisę, że bez wózeczka miała tyle sił. Może to od cukru rozpierała ją energia, albo od pieska, którego cały czas chciała razem ze mną trzymać na smyczy. Samochód modelki został na Phoenix See, ale stwierdziła, że kiedyś po niego Mario ją podrzuci. 
Gdy dotarłyśmy do dzielnicy domów, w której mieszkali państwo Götze, wymyśliłyśmy zabawę dla Marisy, żeby znalazła tatusia, który gdzieś tam się ukrywał. Ann śmiała się, że cudowne jest w małych dzieciach to, że można im wymyślić najgłupszą i najnudniejszą zabawę świata, a one potraktują to jak misję ratowania świata.
Marisa zaglądała przez ogrodzenia różnych domów w poszukiwaniu tatusia. Nawoływała cichutko "Paaaapi", Ann nagrała kawałek i wysłała Marco i Mario. Jeszcze miałyśmy trzy minuty drogi do ich domu, od czasu, gdy się tu wybudowali, przybyło naprawdę dużo domów. Gdybym miała już w takim zamieszkać, wybrałabym prawdopodobnie zupełne odludzie, spokój i ciszę. Czasami marzyłam o wielkim ogrodzie, w którym Mari mogłaby się bawić, mieć swoje zabawki, a ja pewnie sadziłabym kwiaty albo nawet własne marchewki. Póki co dobrze nam było w mieszkaniu, nie chciałam naciskać ani namawiać Marco po pierwsze na dużą inwestycję, a po drugie na zmianę zamieszkania, przyzwyczajeń, utrudnienia dojazdów i nowych obowiązków...

-Papi!-krzyknęła żywo Mari i dostała niebywałego przyspieszenia, biegnąc do swojego taty, który wyszedł przed dom, ostatni na ulicy. Mario stał obok i uśmiechał się szeroko, gdy Marco przykucnął, wyciągając ręce do córki, a później podniósł ją do góry i zaczął całować w oba policzki.

-Poszłyśmy pieszo do parku, potem do naszej cukierni, no i z cukierni do nas. Rose niosła trochę Marisę, ale tak to mała ma tyle energii! Marudziła chwilkę, ale wystarczyło ponieść ją i znowu...-ekscytowała się Ann, opowiadając o naszych popołudniowych przychodach naszym mężom.
-Mogłyście wziąć wózek, Marisa nie jest już taka lekka -zmarszczył brwi, karcąc mnie tym jak małą dziewczynkę.
-Nic mi się nie stanie od poniesienia dziecka. Wrócimy twoim samochodem do domu więc nie będę już chodzić.
-Zmęczona? -skierował już do naszej blondyneczki. Mario zaczął już iść do domu, Ann też mnie objęła i zaprosiła nas do środka. Marisa pokiwała głową i oparła się na jego ramieniu. -Nóżki bolą?
-Tak! -przyznała, marudząc. Oplotła Marco na szyi i przymknęła oczy. A mnie mówiła że nie chce odpoczywać i wcale nie jest zmęczona.
-Moja księżniczka. Ale jesteś bardzo dzielna -uśmiechnął się i wszedł z małą do środka domu.
Marisa poszła do Tonego, który zmęczony poszedł od razu do swojego posłania. Marisa go pogłaskała i poszła z nami do łazienki umyć rączki.
Ann przygotowała dla nas wodę z cytryną. Marisa sama ją wypiła z kubeczka i gdy był już pusty, specjalnie zawołała Marco, który siedział z Mario w ogrodzie, żeby mu oddać już pusty. Dostała buziaka i pochwałę, że tak pięknie wypiła. Skoro już tata łyknął jej zmęczenie, to stwierdziła, że pójdzie spać na kanapie w salonie domu naszych przyjaciół.

-Mami-mruknęła. Chciała, żebym się położyła obok. Ann uśmiechnęła się rozczulona.
-Połóż się z nią. Przecież wiesz, że możecie tu się czuć jak w domu.
-Ale jak się położę, to pewnie też zasnę... A mieliśmy jeszcze plany i..
-Och daj spokój. Sama zamówię ci te zakupy. Jak jesteś śpiąca to śpij. Będziesz miała siły na nocne baraszkowanie z mężem. Widać że jest nadąsany za to noszenie Mari, musisz go udobruchać. Jesteście tacy piękni razem.
-Dziękuję. Powiedz Marco, żeby zamówił, on mniej więcej powinien wiedzieć czego nam brakuje. Jakbym zasnęła, to obudźcie mnie, nie chcę tu zalegać aż do nocy -uśmiechnęłam się, kiedy Marisa zaczęła mnie ciągnąć za dłoń, żebym się położyła koło niej. -Już, maleństwo.
-Załatwione. Śpijcie a ja idę usiąść na leżaczek i doprosić się wreszcie mojego obiecanego masażu stóp od Mario.
-Mmm, kusząca opcja, może kiedyś poproszę Marco. Dobranoc zatem -zaśmiałam się i położyłam koło mojej małej córeczki. Ona wtuliła się we mnie, a ja objęłam ją jedną ręką, zaczesuąc włosy, które opadały jej na buźkę.


***



Poczułam mokre pocałunki na moim karku. Jego oddech drażnił mnie do stopnia, że po całym ciele przebiegł mi dreszcz. Mruknęłam pod nosem na wpół śpiąco. To sprawiło, że znów zaczął składać pocałunki wzdłuż mojego karku i z powrotem. Dłonią gładził moje wrażliwe miejsce na udzie, w górę i w dół.
-Kocham cię -powiedziałam już wyraźniej. Jego usta, które wciąż spoczywały na moim karku, wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu. -Kocham. Całą sobą-oprzytomniałam i otworzyłam oczy, chociaż wcale się nie odwracałam. -Jesteś wszystkim, moim światem, kochanie. Nie bądź na mnie zły.
-Nie jestem -odpowiedział cicho i znów pocałował mnie w kark.
-Chcę żebyś był szczęśliwy.
-Jestem. Z wami jestem. Jesteś taka piękna Rose. Tak bardzo cię pragnę. Jesteś moja, skarbie
-Tylko i wyłącznie. Na zawsze, mój ukochany.

Marisa jeszcze drzemała, nie przytylała się już do mnie, więc skorzystałam z okazji i obróciłam się do blondyna. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, otworzyliśmy automatycznie usta, które prawie się stykały. Jego jasne oczy lśniły z podziwem i miłością. Potarł czubkiem nosa mój nos. Oboje się uśmiechnęliśmy.
-Naprawdę cię pragnę-szepnął i musnął delikatnie moje usta.
-A ja naprawdę cię kocham -odpowiedziałam równie poważnym tonem głosu, którego on używał.
-Więc będziemy się dzisiaj kochać. Potrzebuję tego.. Potrzebuję ciebie.
-Powiesz mi, co się stało?
-Media są uparte. To jak walka z wiatrakami. Ale ty mi zawsze dajesz tyle sił, tyle spokoju i ciepła, że wiem, że wszystko się ułoży.
-Potrzebujesz mnie?
-Pioruńsko.
-A Mario?-uśmiechnęłam się, przygryzając wargę, kiedy Marco przewrócił oczami.
-Jego też czasami potrzebuję. Ale ciebie dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie rób tego -dodał, spoglądając pożądliwie na moje usta. Czułam jego podniecenie na moim udzie. Przez to trochę się od niego odsunęłam. Nie mogliśmy. Nadal byliśmy w domu Mario i Ann i zamiast prowadzić towarzyskie rozmowy, my przytulamy się i drzemiemy na ich kanapie w salonie. Poza tym nasze dziecko leżało na wyciągnięcie ręki i chyba tak naprawdę tylko Marisa nie pozwalała Marco na dokonanie tego, czego pragnął.

-Nie przejmuj się medialni. Póki nie wchodzą nam w drogę i nikomu nie dzieje się żadna krzywda, to niech robią co chcą. Wiem, że chcesz nas chronić i robisz to cudownie. Nigdy nie czułam się tak szczęśliwie i bezpiecznie jak przy tobie. Ale pragnę też twojego szczęścia i spokoju, żebyś nie chodził nadąsany i przybity. Olej to wszystko, na tyle, na ile możesz. Zrób to dla mnie. Sam powiedziałeś, że to walka z wiatrakami. Więc ja nie pozwolę, żeby takie coś psuło twoje stalowe nerwy, zdrowie i humor.
-Moja -przerwał mi i musnął moje usta wargami wolno, subtelnie i czule. Na koniec przejechał cała długość dolnej językiem i na koniec ją przygryzł. -Dzisiaj wieczorem. Będzie pięknie. Będziemy się kochać -powtórzył swój zamiar, a na potwierdzenie tych słów znów zostałam pocałowana.

-Mami?-usłyszałam mój drugi najukochańszy głos na świecie. Odwróciłam głowę za siebie, gdzie właśnie rozbudzała się moja królewna.
-Jestem skarbie. Tatuś też jest. Wracamy do domku?
-Tak-zgodziła się i ziewnęła szeroko, pokazując nam jej wszystkie maleńkie ząbki. Przeciągnęła się i zamrugała oczkami. Spojrzała na nas, popatrzyła chwilę i uśmiechnęła się szeroko. Obróciłam się na drugi bok, będąc cały czas przytulona do mojego męża. Patrzyliśmy się wszyscy po sobie i śmialiśmy się z chichotu i podkurczania nóżek do góry przez naszą pociechę, a ona zapewne śmiała się z nas, śmiejących się. Mogliśmy tak całą trójką w nieskończoność.


***


Wyszłam naga z łóżka i podeszłam do szafy po swoją koszulkę do spania. Przez ten cały czas czułam wygłodniałe, wwiercające się we mnie spojrzenie Marco. Po kolacji u Mario i Ann od razu wróciliśmy do domu, dziękując im za gościnę. Oczywiście ja prowadziłam i byłam całkiem zadowolona z tego powodu. Marisa pobawiła się chwilę, potem ją wykąpaliśmy, założyliśmy nową pieluszkę i przebraliśmy w jej ulubioną piżamkę do spania. Położyliśmy ją w łóżeczku, a ona od razu odpłynęła. Marco bardzo zadowolił ten obrót spraw i stwierdził, że Marisa jest dzieckiem idealnym, która ma na względzie potrzeby swoich rodziców i im w tym nie przeszkadza. Poszliśmy najpierw pod prysznic, który jeszcze bardziej tylko pobudził nasze ciała i umysły. Niedbale wytarliśmy się ręcznikami i w czułych objęciach, odbijając się od ściany do ściany, nie przestając torturować wzajemnie swoich ust, podążaliśmy do naszego łóżka, by tam móc cieszyć się sobą, pozwolić ponieść się naszemu pożądaniu, naszej miłości, namiętności i potrzebie bycia blisko siebie. Jak najbliżej, każdym możliwym skrawkiem ciała. Marco miał rację, składając zapowiedź tego już w domu naszych przyjaciół. Kochaliśmy się, tak pięknie, czule. Byliśmy oboje sobie oddani, byliśmy harmonijną, jednością, która jaśniała intensywnym światłem. Nasze serca, ciała, oddechy, to wszystko wybijało jeden, donośny rytm, byliśmy jednością i wiedzieliśmy, że już będziemy ją stanowić do końca, nie ważne co przyniesie przyszłość. Odnaleźliśmy się wśród siedmiu i pół miliarda ludzi na całym świecie i czułam całą sobą, że nie byłoby nikogo innego, do kogo bym tak pasowała, z kim chciałabym dzielić życie, komu oddać się całą i nikogo, którego tak bym pokochała jak Marco. I gdy mu o tym powiedziałam, on przyznał, że również czuł to samo co ja.

-Uwielbiam cię w tej piżamie -powiedział, obserwując mnie, szukającą w mojej szufladzie z bielizną czegoś jeszcze do założenia.
-Dziekuję. Ty, gdybyś ubrał jakąś piżamę też byś świetnie wyglądał -zauważyłam i niespiesznie zakładałam jedwabne majtki, które dorzuciła Ann do moich wielkich zakupów. Były bardzo wygodne, zwłaszcza do spania. Uwielbiam ten materiał i jego delikatność.
-Bez niej prezentuję się jednak najlepiej. Widzę twój ślinotok, kochanie.
-Wyobrażasz chyba sobie.
-Nie chcesz wiedzieć, co sobie wyobrażam. Gdybym ci powiedział, to jeszcze długo byśmy nie poszli spać.
-Jesteś taki pewien? -zaśmiałam się i ruszyłam z powrotem do łóżka, na którym czekał na mnie mój mąż, przytrzymując dla mnie kołdrę.
-Nie spełnisz wszystkich życzeń swojego męża?
-To zadanie na trzydziestego pierwszego maja. A przez resztę roku mogę spełniać, ale mam też w tym coś do powiedzenia.
-Hmm-mruknął i przytulił mnie do siebie od razu, kiedy usiadłam. Ułożyłam się na jego piersi i pocałowałam w mostek. -Hmm?
-Mamy dwa zaległe trzydzieste pierwsze maja.
-I dwa dwunaste sierpnia. I co?-zaśmiałam się na jego tok myślenia. Zamyślił się, patrząc prosto na mój biust.
-Kiedy masz imieniny?
-Nie obchodzę -wzruszyłam obojętnie ramionami.
-Cóż, ja mam za tydzień.
-Nie obchodziłeś przecież -spojrzałam na niego zdziwiona. Trzymał poważny wyraz twarzy i delikatnie zaciskał usta. Milczał chwilę.
-Po prostu zapomniałaś o nich.
-Mam więc dwoje imienin zaległych i trzecie za tydzień.
-Dokładnie -jego twarz rozpromieniła się a uśmiech był naprawdę szeroki.
-Przygotuj listę życzeń -przystałam na jego propozycję, choć dobrze wiedziałam, że on także nie obchodził takich świąt. Nawet nie lubił obchodzić własnych urodzin, co dopiero imieniny.
-Poważnie?
-Tylko nie za długą.
-To moje imieniny -fuknął i usiadł na łóżku. Naprawdę powinien był się ubrać, moje oczy dostawały oczopląsu a policzki piekły. Przysiadł na moich udach i nachylił się, żeby móc mnie pocałować.
-Jutro na rano mam laser w spa. Mogę wziąć samochód?
-Podwieziemy cię z Marisą- oznajmił. Nie było mowy o sprzeciwie. Zaczął podwijać moją koszulę nocną, irgnorując moje upominające spojrzenie. Podciągnął ją do połowy wysokości mojego brzucha i skupił się na mojej bliźnie. Każdy ruch jego ciała był pod moją czujną obserwacją. Pochylił się nade mną, oparł obie dłonie na moich biodrach, mięśnie jego ramion napięły się, gdy znajdował się tak blisko mnie. Jego oddech na mojej skórze znów wzniecił we mnie pożądanie. Zaczęłam oddychać odrobinę szybciej, nie uszło to jego uwadze. On przyłożył usta do początku blizny i zaczął całować ją milimetr po milimetrze, dokładnie jak robił to za pierwszym razem w hotelowym pokoju po wymknięciu się z urodzin Ann. Patrzył na mnie spod swoich długich rzęs, nawet nie mrugnął. Moja klatka piesiowa przyspieszenie unosiła się i opadała, dopóki nie skończył mnie całować. Na koniec delikatnie przejechał językiem całą długość mojej blizny, aż zadrżałam. Marco podniósł się trochę na ramionach i ułożył obie dłonie na moim brzuchu. Spoglądał na niego kilka chwil. Znów nachylił się, by go pocałować, potem znowu podniósł się, kładąc na nim dłonie i rozszerzając palce. Lekko gładził nimi moją skórę, czasem lekko naciskał, jakby badając jej miękkość i fakturę.

-Nie wszystkie życzenia z listy się spełnią...-szepnął cicho. Te słowa na tyle trafiły w moje serce, że poczułam, jak w moich oczach zbierają się łzy. Położyłam dłonie na jego głowie i przyciągnęłam go do siebie, by móc spojrzeć w jego ciepłe, rozmarzone oczy. Rozchylił usta, zupełnie nie spodziewał się, że będę płakać. Nie pozwoliłam mu na jakiekolwiek słowa. Rzuciłam się na jego usta jak wygłodniałe stworzenie, które dopadło pożywienie po długim czasie głodówki. Nie opierał się moim intensywnym pocałunkom, oddawał każdy z nich, mruczał cicho pod nosem, gdy przygryzałam delikatnie jego dolną wargę, albo pociągam jego włosy koło karku.
Gwałtownie zrobiłam głęboki wdech, pozwalając na to samo Marco. Odsunęliśmy się od siebie i spojrzeliśmy sobie w oczy.
-Przepraszam, nie chciałem...-szepnął.
-Nie, Marco -zaczęłam i zacisnęłam na chwilę usta, czując, że naprawdę mocno zaczęły mi mrowieć. Popratrzyłam w jego niepewne oczy. -To nic złego, że pragniesz dziecka. To nic złego, że o tym mi mówisz, bo czuję, że naprawdę ci na mnie zależy, to..znaczy naprawdę wiele. Zwłaszcza, kiedy mamy już jedną księżniczkę... Nie umiem się wysłowić..
-To nic -uśmiechnął się i musnął nosem mój policzek. Cały czas nachylał się nade mną, nie spuszczał spojrzenia z moich oczu. Nie peszyło mnie to, nauczyłam się odpowiadać tym samym pewnym spojrzeniem i nauczyłam się kochać sposób, którym on próbuje mnie speszyć. -Wiem, że nie chcesz, szanuję to i nie chcę naciskać. Masz inne problemy na głowie, z którymi musimy się szybko uporać. Dzwoniłem do mojego znajomego psychologa, ale on polecił mi swoją żonę, podobno też jest bardzo dobra, no i nie zajmuje się sportowcami, więc chyba nawet lepsza opcja. Jeśli będziesz gotowa, umówię was na spotkanie, albo dam ci jej numer. Obiecuję nie poruszać więcej tematu dzieci -skończył. Uśmiechnęłam się delikatnie i pogładziłam po jego szorstkim od króciutkiego zarostu policzku.
-Jesteś najwspanialszym tatą, najcudowniejszym mężem. Kocham każdą z tych twoich ról i widzę, jak oddajesz się każdej w nich w stu procentach i to, że jesteś w tym sobą i też to, że to sprawia, że jesteś szczęśliwy. I ja nie mówię "nie", Marco. Nie mówię, że nie będziemy mieli więcej dzieci, bo to nie prawda. Pragnę, cię uszczęśliwić, pragnę mieć z tobą wspaniałą, dużą, kochającą się, szczęśliwą rodzinę. Ale nie teraz. Ja wciąż pamiętam to, co przeżyłam, kiedy byłam w pierwszej ciąży. Wciąż pamiętam te emocje, płacz i paniczny strach..
-Kochanie, wiesz, że teraz będzie inaczej. Jestem przy tobie i już nigdy, nigdy w życiu nie pozwolę ci odejść. Jesteś moja, pamiętasz? Będę cię więził w złotej klatce, będę cię rozpieszczał i opiekował się jak tylko potrafię..
-Wiem, kochany -przerwałam mu i pogłaskałam go czule po policzku. Uśmiechnęłam się niepewnie. -Nie wątpię, że będzie inaczej, że możliwe, że później znowu będę chciała być w ciąży i znowu...
-Z przyjemnością to załatwię -zachichotał, wtulając swoją twarz w moją dłoń. Odpowiedziałam również uśmiechem.
-Ale na razie paraliżuje mnie strach. Nie mogę sobie wyobrazić, że mam małą Marisę i jeszcze niemowlaka. Nie martwię się o ciebie, myślę, ale o mnie. Myślę, że mogłabym się załamać i nie chcieć zbliżać do żadnego z dzieci. A nie chcę tego. I masz rację, że wciąż będę źle wspominać ciążę, dopóki nie znajdę w drugą i będzie wszystko inaczej, tylko nawet tego nie chcę, bo ogarnia mnie jakieś okropne poczucie nadchodzącego końca, zagrożenia, obawy o poronienie, o twoje odejście.. Nie umiem się pozbyć z głowy tego, przepraszam, ale obiecuję, że zrobię wszystko, żeby to pokonać.
-Razem pokonamy. Musisz zacząć mówić, że razem pokonamy, bo tak będzie. Chodź tutaj do mnie -uśmiechnął się. Wrócił do swojej poprzedniej pozycji i przyciągnął mnie do siebie. Położył jedną dłoń na moim odsłoniętym brzuchu, drugą ręką nadal mnie obejmował.
-Razem to pokonamy. Umów mnie na spotkanie z żoną twojego psychologa. Nie chcę być jak Debra..
-Nie mów tak-powiedział ostro, a jego ciało całe się spięło.
-Nie leczyła swojej depresji, szoku, choroby po stracie dziecka i było z nią z rocznicy na rocznicę tej tragedii coraz gorzej. Nie chcę, żeby to się ze mną stało, żeby moja przeszłość przejęła kontrolę nad moją teraźniejszością.
-To się nigdy nie stanie Rosalie. Nie jesteś jak Debra. Potrafisz kochać, kochasz najpiękniej na świecie. Cudownie się czuję, będąc przez ciebie kochanym, Marisa też. Debra nie kochała. Myślę, że twojego ojca też nie kochała. Jeśli nawet nie szanowała jego córki, nie było mowy o istnieniu takich uczuć jak miłość. A ty kochasz i promieniejesz miłością. Wkrótce ten brzuszek będzie ślicznie zaokrąglony, a my będziemy tak szeroko się uśmiechać, że aż usta będą bolały. Przysięgam.
-Zjemy bigos twojej mamy i napijemy się tyle piwa, że aż będziemy się śmiać?

Marco parsknął śmiechem i ucałował czubek mojego nosa. Przylgnęłam do niego mocniej, przytulając się najbardziej jak tylko mogłam, żeby nam obojgu było wygodnie.
-Z tego co powiedziałaś... Chcesz mieć dzieci?
-Dwoje na pewno-przyznałam. -Uwielbiam naszą trzyosobową rodzinkę, myślę, że taka składająca się z czterech osób też by była wspaniała.
-Na czym ostatnio skończyliśmy? -zapytał, tłumiąc ziewnięcie moimi włosami. -Fałszywy alarm przez faul na boisku i zakaz oglądania meczy przez twoją panią ginekolog -przyponiał sobie. Wciąż kontynuowaliśmy tradycję z opowiadaniem sobie różnych historii przed snem. Niektóre nie były nawet specjalnie ciekawe, jak na przykład zachcianki ciążowe, czy pomysł z farbowaniem włosów, ale kiedy Marco opowiadał wszystko mnie ciekawiło, więc domyślałam się, że ze mną mogło to się odbywać na podobnej zasadzie.
-To chyba przejdziemy do porodu.. Którego swoją drogą się nie doczekałam.
-Naprawimy to-uśmiechnął się szeroko i pocałował mnie w policzek. Kilka wieczorem wstecz opowiadałam mu o pierwszych dniach Marisy na świecie, teraz znowu byliśmy na etapie ciąży.. coś ta historia była zbyt chaotyczna.
-Nawet nie wiesz ile przeczytałam o odejściu wód, skurczach i samej akcji porodowej, a potem okazało się, że nie miałam ani jednego skurczu. I może to i dobrze, podobno strasznie boli, ale ja byłam w końcu w tej ciąży i urodziłam dziecko, a żadnych wspomnień o skurczach ani niczym innym...
Marco zaśmiał się. Opuścił moją koszulkę, okrył nas cienką kołdrą, a pod nią znów mnie objął i zaczął czule głaskać mnie po ramieniu.
-Jak to było? Miałaś znieczulenie ogólne?
-Dostałam silne leki na serce, moje życie było zagrożone. Więc wpuszczenie leku musiało łączyć się z szybkim wyjęciem dziecka, zwłaszcza, że mogła być niedotleniona, a to spowodowałoby poważne choroby.
-Wiadomo dlaczego twoje serce tak nie wytrzymało? Czy to może wydarzyć się i przy drugiej ciąży? Mówiłaś w parku ojcu przy spotkaniu z moimi rodzicami, że nie masz przeciwskazań odnośnie posiadania dzieci..
-Nie ma ich. Wiem dlaczego to się stało i na pewno wyniosę z tego lekcję. Nie musisz się martwić o moje zdrowie.
-Stresowałaś się?
-Dlaczego pytasz?
-Miałaś fałszywy alarm, kiedy mnie sfaulowali. Trafiłaś przez to do szpitala. Stresowałaś się czymś?
-Opowiadałam Elli o tobie -zaczęłam, twierdząc, że nie ma sensu tego ukrywać. I tak pewnie już się domyślał. -Oglądałyśmy nasze zdjęcia, mówiłam jej, jak bardzo cię kocham i płakałam. Potem zasnęłam i kiedy się obudziłam było ze mną źle, przyszli lekarze, miałam napad paniki i nie byłam w stanie się uspokoić.
-Powinienem być wtedy przy tobie i cię uspokajać..-szepnął i przytulił mnie do siebie jeszcze mocniej.
-Nie mówię ci tego, żebyś robił sobie wyrzuty. Nie mam pretensji o nic, o nic do ciebie.
-Przeze mnie tyle musiałaś przejść...
-Sama się o to prosiłam. Marisa urodziła się zdrowa, piękna i radosna. Dzięki tobie miałam moje maleństwo szybciej w rękach, szybciej tuliłam ją do siebie, szybciej zrozumiałam, że ten cały strach związany z poronieniem był niepotrzebnym i ta maleńka istotka odczaruje moje życie i wprowadzi w nie szczęście. I to zostało już na zawsze. Nie żałuję, że nie męczyłam się kilkanaście godzin z męczącymi skurczami. A że mam bliznę, która ciebie zresztą ode mnie nie odpycha, to jestem w stanie z perspektywy czasu stwierdzić, że ten poród był całkiem w porządku.
Marco uśmiechnął się nieznacznie i pogłaskał mnie po włosach.
-Jesteś taka dzielna, skarbie. Taka dzielna. I moja.
-Twoja. Na zawsze -potwierdziłam i pocałowałam jego ramię.
-Chodź tutaj do mnie -uśmiechnął się i objął mnie tak, że przesunął mnie na siebie, przygniatałam go całym swoim ciężarem. Próbowałam oprzeć się na ramionach, żeby zbytnio go nie przygniatać, jednak on sam przytulił mnie do siebie, jakbym nie ważyła ani grama.
-Mam tak zasnąć? Jesteś tego pewien?
-Kocham cię -odpowiedział, spoglądając w moje oczy. Uśmiechnęłam się i pocałowałam go i ułożyłam wygodnie. Zasypianie na nim i w silnych objęciach jego ramion było mi miliard razy milej niż na zwykłej poduszce i pod przykrytej najbardziej puchatej kołdry świata.
-Kocham cię -odpowiedziałam z uśmiechem i zamknęłam oczy.

***

Po wspólnym śniadanku Marisa przystała na propozycję taty, żeby odwieźć mamusię do spa na zabieg. Marco nie miał nic przeciwko podwożeniu mnie, jednak odgrażał się wciąż, że musi mi wreszcie kupić auto. Jego poprzedni, biały samochód, którym jeździłam został podarowany Yvonne. Nie miałam nic przeciwko temu. Marco chciał jej kupić nowy, jednak jej oburzenie na tą sugestię okazało się tak wielkie, że postawiła mu ultimatum. Kupienie nowego samochodu łączyło się z  ograniczeniem spotkań z Nico. Jako ukochany wujek nie mógł się na to zgodzić, więc wymyślił inne rozwiązanie, które pozwoliło mu to obejść.
-Jak wam coś wypadnie, jakieś inne plany, to w razie co mam pieniądze na taksówkę i klucze do domu też mam –pożegnałam się z moim mężem szybkim buziakiem w usta, nie chciałam się spóźnić. –Papa, skarbeńku, słuchaj tatusia i bawcie się dobrze.
-Jak ty będziesz chciała wybrać sobie jakiś zabieg, to nawet się nie wahaj. Masz otwarty rachunek tutaj, także korzystaj.
-Oczywiście-uśmiechnęłam się drwiąco. Wychodziłam z założenia, że kremy i zwykłe domowe peelingi również mi pomogą, a w dodatku nie wydam przy tym masy pieniędzy.
-Mówię poważnie.
-Tak. Kocham was, do zobaczenia niedługo –puściłam mu oczko i wysiadłam z samochodu, zabierając ze sobą swoją torebkę. Pomachałam jeszcze Marisie, kiedy odjeżdżali spod całego obiektu spa, a potem ruszyłam pospiesznie do środka, chcąc uniknąć spóźnienia i wyjść na wielką panią.
Gdy tylko weszłam do środka, zostałam potraktowana jak pierwszoligowa celebrytka. Dopadły mnie dwie pracownice, nim dotarłam do lady, żeby przedstawić się i wyjaśnić na jaki zabieg przyszłam. Zaczęły proponować mi napoje i przekąski, które miałam już wliczone w mój każdy pobyt tutaj. Poprosiłam o zieloną herbatę i mini kanapeczki z łososiem i warzywami, a to tylko dlatego, że obie były bardzo zestresowane, nie tylko swoimi prawdopodobnie pierwszymi dniami w pracy, lecz głównie przez spóźnianie się do pracy kogoś odpowiedzialnego za moje zabiegi. Moje zamówienie przyniosło im ulgę. Może dlatego, że te rzeczy należały do tych mniej wymyślnych rzeczy z karty i były w stanie bez problemów je przygotować. Dostałam przeprosiny za spóźnienie od samego menagera spa w imieniu pracownika, zapewnił mnie także, że to nigdy więcej się nie powtórzy i osobiście o to zadba. Peszyło mnie to, że wszyscy uważali mnie za kogoś specjalnego, ważnego, przed którym trzeba skakać, używać aż nazbyt grzecznościowych zwrotów i pilnować samego siebie, żeby każdy gest wyglądał na przemyślany i profesjonalny.
Napisałam do Marco, że trochę mi się przedłuży. W odpowiedzi dostałam informację, że pojadą jeszcze w takim razie zrobić zakupy, a po południu będziemy pakować się do Liverpoolu, do którego wylatywaliśmy już jutro rano. Taka podróż będzie znacznie łatwiejsza z dzieckiem, niż długa i nużąca samochodem. Przynajmniej mieliśmy taką nadzieję.


***

Nie zgraliśmy się w czasie i gdy ja skończyłam swoje zabiegi, Marco właśnie wchodził do centrum handlowego z Marisą, żeby zrobić zakupy. Wezwałam taksówkę, żeby pojechać do domu, a tam planowałam się położyć na naszym balkonie na leżaku i trochę odpocząć, zanim moje maleństwo przybiegnie ze swoim uroczym „mamamamam” i będzie chciało mnie wyciągnąć na wspólne zabawy.
I wszystko przebiegłoby pomyślnie, gdyby nie niespodzianka pod drzwiami mieszkania, leżąca na środku wycieraczki. Biała koperta z napisanym moim imieniem i pojedyncza, czerwona róża. Cały dobry nastrój z dzisiejszego poranka i wczorajszego wieczora prysnął, a mnie zebrało się na wymioty. Schyliłam się po obie rzeczy i oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie ukuła się palcem w jeden z odstających kolców. Z mojego palca polała się krew, ale na szczęście poradziłam sobie z otwarciem drzwi do środka. Z kuchennej apteczki wzięłam plaster, list z różą odłożyłam na blat i poszukałam w torebce swojego telefonu. Wybrałam numer do Ann i kiedy tylko odebrała, opisałam jej całą sytuację.
-I co jest napisane?
-Jeszcze nie wiem. Nie otworzyłam.
-Otwieraj, czytaj i nie wyrzucaj go. W razie czego, będzie dowodem.
-Dobra, to przełączam cię na głośnik i rozrywam tą kopertę.
Położyłam telefon na blacie i wzięłam kopertę do rąk. Wyjęłam nóż z szuflady i ostrożnie przecięłam od dołu górną krawędź białej koperty.
-Chciałbym spojrzeć w twoje oczy. Ten ostatni raz i jeśli będziesz chciała, już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Nie bój się mnie, najdroższa Ruby… -przeczytałam wolno, zatrzymując się na ostatnim słowie. Tak dawno nikt mnie tak nie nazywał. Patrzyłam w wydrukowane słowa na papierze z otwartymi ustami, w głowie miałam taki mętlik..
-Czy tak nie przedstawiałaś się, kiedy pierwszy raz się spotkałyśmy?
-Tak, to przezwisko.. Niewiele osób je znało.
-Domyślasz się, kto to może być? Jeśli ten człowiek jest niebezpieczny?
-Będę czekać w parku botanicznym pod starą jabłonią –przeczytałam dopisek u dołu kartki.
-Dobrze, naturalny grunt. Zawsze ktoś będzie przechodził. Teraz dużo osób tam jest, będziesz bezpieczna. W ogóle, zamierzasz pójść? Jeśli tak, obiecaj mi, że kupisz w kiosku gaz pieprzowy i będziesz trzymać go w kieszeni bluzy, w drugiej kieszeni będziesz miała telefon z połączeniem ze mną, jak tylko usłyszę coś niepokojącego, to dzwonię po policję i Marco. Rosie, jesteś tam?
-Tak.. Kupię..Pójdę.. Dobrze.. –wydukałam. Nie mogłam oderwać oczu od wyrazu „Ruby”. Jeśli to był mój ojciec? Podarował mi różę? A wcześniej cały bukiet róż, a w międzyczasie spotkał się z Marco i powiedział, że wcale go nie obchodzę? Nie rozumiałam kompletnie nic.
-Załóż bluzę Borussii. Wiem, że jest ciepło, ale w bluzie żaden paparazzo ani psycho fan cię nie rozpozna no i ma kieszenie i jest jaskrawa, będzie bezpieczniej.
-Mam iść już teraz?
-No a kiedy? Jak wróci Marco i zastanie cię z czerwoną różą w ręku? To trzeba rozwiązać raz na zawsze. Możesz mu pogrozić glinami, ja będę też nagrywała to połączenie, kiedy będę po drugiej stronie. Nie martw się, będziesz bezpieczna.
-Zadzwonię jak się przebiorę i kupię gaz w kiosku, dobrze, Ann?
-Czekam. Nie bój się niczego i dzwoń od razu. Poyśl, że jestem tam przy tobie. Chyba, że w ogóle przyjadę. Może Mario?
-Nie, nie. Załatwię to sama.
-Jak uważasz. W każdym razie jesteś bezpieczna.



Gdy tylko dostałam w kiosku gaz pieprzowy i włożyłam go bezpiecznie do kieszeni mojej bluzy, wybrałam numer mojej przyjaciółki. Byłam prawie pewna, że to mój ojciec chce się ze mną spotkać. Przyszedł specjalnie przecież pod mój blok do Marco, wiedział gdzie mieszkamy. Stąd wszystkie te listy... Nie byłam jednak pewna, czy powinnam się z nim spotkać. Ale z drugiej strony musiałam posłuchać Ann, jeśli się z nim spotkam, może będę w stanie pogodzić się ze wszystkim, co mnie spotkało, a okropne sny skończą się na dobre. Mogłam przecież chodzić w nieskończoność na terapię i może w końcu uzyskam ten sam efekt. Warto było spróbować krótszej metody.


-Wchodzę do ogrodu. Jest naprawdę spory ruch, nie widzę nigdzie mediów.
-To dobry znak. Nie bój się, jestem w pogotowiu, poza tym, to neutralny grunt. Gdyby naprawdę chciał ci coś zrobić, to wybrałby ciemne garaże albo stadninę koni Scarlett. Nie pod jabłonią w centrum parku.
-Zawsze poprawisz mi humor. Nawet w takim momencie. Dobra, wkładam cię do kieszeni i idę. Dam radę. Zawsze mogę odwrócić się na pięcie i pójść. Prawda?
-Oczywiście. Ale wiem, że sobie poradzisz. Dzielna z ciebie bestyjka. Cały czas tu jestem.
-Dziękuję.

Odłożyłam telefon do kieszeni bluzy, nie rozłączając połączenia. Sprawdziłam czy mam na pewno otwartą kieszeń z gazem pieprzowym. Rozejrzałam się wokół, próbując w otaczającej mnie przyrodzie odnaleźć spokój i pewność siebie, które magicznie gdzieś wyparowały i zastąpił je strach i niepewność. Wszystkie drzewa były tak pięknie zielone, niedaleko dwie wiewiórki ganiały się po trawniku, jedna z nich trzymała orzeszka i uciekała z nim przed drugą. No i będąc w takim ogrodzie nie można zapomnieć o kwiatach. Łuki, na których rosły krzewy białych róż przypomniały mi o Marco. Wiedziałam, że nie pozwoliłby mi na taki pomysł, chciałby mnie chronić, jednak z tym musiałam poradzić sobie sama. On ma wystarczająco spraw na głowie i nie chciałam mu jeszcze dodawać tych z nic nieznaczącymi anonimami. Powoli zbliżałam się do centrum parku, w której znajdowała się stara, rozłożysta jabłoń. Jej piękne gałęzie uginały się od delikatnych podmuchów wiatru, a liście szeleściły, jakby szeptały między sobą jakieś sekrety, których człowiek nie powinien znać.
Widziałam już z daleka to wielkie drzewo, niedaleko niej na ławce siedziała kobieta, karmiąca piersią niemowlaka. Spacerowało też starsze małżeństwo i biegali biegacze, pomimo tak ciepłej pogody. Żaden z nich nie był jednak moim ojcem. Stanęłam tuż pod drzewem i zaczęłam rozglądać się dookoła. Wyglądałam jak dziwaczka, taki ciepły dzień, a ja w bluzie z kapturem.. Nikt nie łapał ze mną kontaktu wzrokowego, poza tymi krótkimi zdziwionymi spojrzeniami. Już miałam wyciągać telefon, żeby powiedzieć Ann, że ktoś po prostu sobie robi ze mnie żarty, kiedy usłyszałam niepewny, męski głos tuż zza mnie.


-Ru..
Odskoczyłam przestraszona, moja dłoń od razu powędrowała do puszki z gazem pieprzowym, kiedy odwróciłam się i zobaczyłam tego, który właśnie przede mną stał. Otworzyłam szeroko usta, byłam pewna, że zemdleję z szoku, niedowierzania. Zakołysałam się do tyłu, ale on od razu złapał mnie w ramiona i ostrożnie przyciągnął do siebie. Używał wciąż tych samych perfum, znałam je tak dobrze. Nie miałam nawet chwili, by mu się dłużej przyjrzeć.
-Niech to nie będzie sen..-szepnęłam, ale też powtarzałam to sobie w głowie raz za razem.
-To nie sen, Ruby -odpowiedział i puścił mnie. Oddalił się na dwa kroki, by na mnie spojrzeć. Zrobiłam to samo. W moich oczach zebrały się łzy, wciąż nie wierzyłam. Te same ciemne włosy, jak zwykle zbyt długie i przerzucone na lewą stronę. Ciemne, piwne oczy, które o wiele zmieniły się odkąd ostatni raz się widzieliśmy. Zamrugałam oczami, jakby chcąc się ocknąć, szczypałam się w ramię, żeby w razie czego móc się obudzić.. Ale się nie obudziłam. Zbliżyłam się do niego i ostrożnie położyłam dłoń na jego szorstkim od zarostu policzku. Jego twarz była strasznie smutna, zmęczona, było w niej coś, co zupełnie jakby odrywało go od rzeczywistości, coś co widziałam również w jego oczach i to nie było dobre. Ale czułam się bezpiecznie. Wszystkie listy. Kwiaty, każdy list dotyczący mojego życia, od początku.. O mój Boże.. On cały czas przy mnie był.

-Poczekaj..-rzuciłam i od razu sięgnęłam po telefon. Ann cały czas była na linii i próbując wszystko usłyszeć przez zakłócenia wywołane materiałem bluzy i daleką odległością od ust. -Ann, wszystko jest dobrze. To przyjaciel, nie musisz się martwić.
-Na pewno? Jeśli grozi ci albo coś jest nie tak, to powiedz "Tak, Ann".
-Uwierz mi. Jest wszystko w porządku, rozłączę się, jestem bezpieczna.
-Na pewno? Mogę zadzwonić po Marco, bo Marisa jest u nas..
-Pobaw się z nią. Wrócę niedługo. Nie martw się. Naprawdę muszę kończyć.
-No dobrze. Masz jeszcze gaz. Buziaki.
-Pa. Dziękuję za pomoc i twoje wsparcie.



Rozłączyłam się i włożyłam telefon do kieszeni bluzy. Spojrzałam na niego, upewniając się, że wciąż tam stał.
-Przepraszam, moja przyjaciółka wciąż była ze mną na linii, żeby być pewną, że nic mi się nie stanie.
-Nie szkodzi. To dobrze, że masz ludzi, którzy o ciebie dbają.
-Tak, mam -uśmiechnęłam się delikatnie ale też trochę smutno. Zawsze to on się mną opiekował, to było jego główne zajęcie.
Rozejrzał się niepewnie, ale w końcu kiwnął głową. Nie wiedziałam, czy przez to mówił prawdę, czy może kłamał..
-Ty żyjesz.. Mój Boże..-z moich ust wydarł się szloch, wszystkie emocje puściły. Uśmiechnęłam się szeroko i rzuciłam w jego ramiona, przytykając go do siebie. On naprawdę tu był. Cały i zdrowy. To było dla mnie najważniejsze.
Odsunął się znów i położył swoje szorstkie dłonie na moich policzkach. Nawet nie zanotowałam chwili, gdy brunet przylgnął ustami do moich i pocałował mnie. Byłam w szoku, nie odpowiedziałam na pocałunek, a kiedy zrozumiałam, co właściwie się działo, od razu odsunęłam się od niego i wytarłam usta rękawem bluzy. Nie uderzyłabym go za to, nie byłam pewna, czy potrafiłabym krzyknąć. Mój poziom szoku i dezorientacji przekraczał normę.

-Nie rób tego nigdy więcej, proszę. Pewnie wiesz, że mam męża. Naprawdę go kocham.
-Przepraszam, nie powinienem, ale nie mogłem się oprzeć..
-Zapomnę o tym, ale następnym razem będę na ciebie wściekła.
-Nie chcę, żebyś była na mnie wściekła.
-Ja też tego nie chcę.
-To nie zrobię tego nigdy więcej. Mogę cię jeszcze przytulić?
-Tak -rozpogodziłam się i sama wyciągnęłam ręce w jego stronę, żeby mocno go uściskać. -Mam tyle pytań, mam taki mętlik w głowie. Nie wiem od czego powinnam zacząć. Czy jesteś zdrowy? Masz gdzie mieszkać? Potrzebujesz może pieniędzy, jedzenia, czegokolwiek?
-Nie martw się o mnie. Nic mi nie jest, radzę sobie..
-Pójdźmy do kawiarni. A potem zabiorę cię do domu i przedstawię cię mojemu mężowi.
-Macie też dziecko, prawda?-zapytał nieśmiało. Zaczął patrzeć niepewnie na czubki swoich butów. Nie pamiętałam go takiego, był zwykle pewny siebie, swojego działania.. Ale może był tak jak ja skołowany..
-Tak, mamy śliczną dziewczynkę.
-Jesteś szczęśliwa?
-Nigdy nie byłam szczęśliwsza. To najpiękniejszy czas w moim życiu i obiecałam sobie, że nigdy nie pozwolę na to, żeby to się zmieniło..
-A on? -zapytał. Był coraz bardziej zdenerwowany i nie rozumiałam tego zupełnie. -Dobrze cię traktuje?
-Jak księżniczkę. Kocha mnie i pokazuje mi to na każdym kroku. Naprawdę jestem szczęśliwa. Jak się spotkamy, na pewno to zobaczysz i się przekonasz.
-Ja będę musiał wracać.. Nie sądziłem, że będziesz chciała ze mną rozmawiać... -szepnął do siebie. Stał trochę jak strach na wróble, bez życia, z opuszczoną głową i rękoma. Coś było nie tak. Przecież spędziliśmy ze sobą tyle lat, ja widziałam, że jest z nim coś nie w porządku. -Usiądźmy chociaż tutaj na ławce w parku.. Leo.. Poświęć mi trochę czasu, później cię odwiozę gdzie tylko chcesz. Porozmawiajmy, tak jak za starych czasów.
-Chcesz ze mną rozmawiać?
-Oczywiście. Chodź, tutaj w cieniu są wolne miejsca -uśmiechnęłam się szczerze i złapałam go za rękę. Pociągnęłam go za nią na ławkę i usiedliśmy na niej obok siebie. On wciąż trzymał moją dłoń i na nią spoglądał. Coś musiało mu się stać. Czy to przez wypadek? Czasem bardziej przypominał mi małe, skarcone dziecko, wymagające opieki i pokrzepienia od mamy. Był dla mnie ważny, tyle przeszliśmy, byliśmy nawet parą. I chociaż go nie kochałam jak swojego chłopaka, a raczej jako przyjaciela, to nadal był dla mnie bardzo ważny. Tyle płakałam, myśląc, że nie żyje.. Czy powinnam poruszać ten temat?

-Chcesz zobaczyć moją córkę?
-Ale ja nie chcę jeszcze iść..
-Mam zdjęcia na telefonie-wyjaśniłam. Zdjęcie malutkiej Marisy zawsze poprawiały mi nastrój, miałam nadzieję, że to samo spotka też Leona. Wyjęłam telefon wolną ręką i wyszukałam na nim zdjęcia z naszych ostatnich wakacji. Podetknęłam mu przed nos ekran, pokazując selfie przedstawiające naszą roześmianą trójkę na plaży. Były potem zdjęcia samej Marisy albo Marisy z Marco, albo moje i Marco na tle klifów. Leo oglądał je wszystkie dokładnie i wreszcie się uśmiechnął.
-Podobna do ciebie –stwierdził i oddał mi telefon. Spojrzałam na niego uważnie, schowałam telefon do torebki i złapałam jego obie dłonie.
-Leo, co się wtedy stało? Jakim cudem… Ja byłam pewna, że nie przeżyłeś tego wypadku. Wciąż pamiętam ciebie, w moich ramionach, wszędzie była krew…
-Wezwałaś pogotowie. A prosiłem cię, żebyś po prostu uciekała..
-Nie mogłam ich nie wezwać. Dzięki temu żyjesz.
-Nie chcę –wzdrygnął się, jakby przeszły przez jego ciało mrówki. Dopiero teraz, gdy trzymałam tak jego dłonie zauważyłam, że na nadgarstku ma przypiętą plastikową bransoletkę. Nie chciałam się w nią wpatrywać, ale nie zwiastowała niczego dobrego.
-Ja chcę. Uratowałeś mi życie, Leo i nigdy ci tego nie zapomnę –uśmiechnęłam się blado i przyłożyłam sobie jego dłoń do policzka, żeby móc spojrzeć kątem oka na napis na opasce.
-Jeśli chcesz, to będę żył –wzruszył ramionami.
-Bardzo chcę –odpowiedziałam.
Już widziałam. Szpital psychiatryczny. Takie opaski były zapinane na nadgarstkach pacjentów szpitala psychiatrycznego.. Dlaczego..? Mój Boże, co się stało? Czy ja tego wcześniej nie widziałam? Czy to on rzucił się pod samochód? Czyli to nie był szalony, pijany kierowca.. To on sam.. Chciał mnie tak zostawić?
-Muszę wracać.
-Odwiozę cię, porozmawiajmy jeszcze –nalegałam. Niedaleko mieliśmy do mieszkania Yvonne, planowałam poprosić ją o kluczyki do samochodu i zabrać Leona z powrotem do szpitala w Kolonii, którego dokładny adres widniał na opasce. Pewnie go szukali.
-Dobrze. Chcę trochę pobyć z tobą.
-Ja również –odpowiedziałam spokojnie, choć byłam przerażona jego kondycją. Chciałam mu pomóc jak tylko byłam w stanie, ale też pragnęłam poznać odpowiedzi. –Leo, powiedz, te wszystkie listy były od ciebie?
-Tak. Napisałem je a potem przynosiłem.
-Cały czas mnie obserwowałeś? –zapytałam zaniepokojona. "Obserwowanie" jest lepszym wyrazem od "szpiegowania"? Naprawdę było źle.
-Tak. Byłaś z nim.
-Niektóre listy nie były przyjemne, Leo. Bałam się –zaczęłam z nim rozmawiać trochę jak z dzieckiem. Nie wiem jakby się zachował, gdybym podniosła na niego głos, albo zareagowała bardziej emocjonalnie. On sam miał problemy ze sobą, nie byłam pewna w jakim stanie była jego psychika i jak długo jest już poza ośrodkiem, jak długo nie bierze leków… Czy bierze silne leki?
-Byłem..
-Smutny?
-Rozgniewany. Wszystko mnie bolało, jakbym miał wybuchnąć. Gniewałem się na ciebie Ruby, za to, co zrobiłaś.
-Co zrobiłam?
-Widziałem zdjęcia w prasie. Całowałaś się z nim, on się do ciebie przytulał, wzięliście ślub.
-Marco i ja bardzo się kochamy, ale on nigdy nie zastąpi mi ciebie, nigdy bym o tobie nie zapomniała.
-Pani Green powiedziała też mi, że nie mogę się gniewać –przyznał, potakując głową. –Ale widziałem cię potem w barze samą, chciałem cię zabrać ze sobą. Na zawsze.
-Dlatego podałeś mi tabletkę? –zapytałam, obawiając się odpowiedzi. Ktoś dosypał mi coś do drinka tuż przed tym, gdy pocałowałam Nilsa, brata Ann. To był on. Chciał mnie…porwać? Boże. Puściłam jego dłoń i wstałam z ławki. Leon skulił się, objął rękoma swoje ramiona i zamknął oczy. Lekko zaczął się bujać w przód i w tył. –Czy nadal chcesz mnie zabrać?
-Nie. Przecież cię przeprosiłem. Napisałem to w liście, kupiłem ci czerwone róże.
-Były śliczne. Dziękuję. Akceptujesz teraz mój związek?
-To nie ma znaczenia. Nie masz na to wpływu. To jest jej życie i nie możesz podejmować decyzji za Rosalie. Ona ma już męża i swoją rodzinę, to bardzo odpowiedzialne zadanie i nie możesz jej w tym przeszkadzać, Leonie –mówił, wciąż się kołysząc. Prawdopodobnie powtarzał słowa swojej terapeutki. Nie powinien był chcieć się ze mną widzieć, miał obsesję… Zawsze się mną opiekował, pytał o wszystko, co robiłam, odwiedzał mnie w poprawczaku... Czy już wtedy były to początki choroby? Otarłam łzy, które zbierały się w moich oczach i znów usiadłam przy nim. Jak dawniej objęłam go i przytuliłam do siebie.
-Zawsze będziesz moją rodziną, ale już nigdy nie możesz robić takich rzeczy, nie możesz mnie krzywdzić. Mogłeś podejść i porozmawiać, poczułabym się znacznie bardziej komfortowo, bałam się twoich listów.
-Nie chciałem podchodzić. Miałaś swoje życie.
-Nie odmówiłabym ci rozmowy.
-Nie chcę. Ale już nigdy nie napiszę żadnego listu. Jestem zły.
-Dlaczego jesteś zły?
-Bo uciekłem. To brzydko. Ale zobaczyłem ciebie, choć nie mogę, bo nie chcesz żyć ze mną.
-Nie będzie brzydko, jeśli wrócisz. Chodźmy, poproszę mojego znajomego, żeby odwiózł cię z powrotem. Pojadę z wami.
-Twój mąż będzie się gniewać. Jesteś jego, nie możesz tak jeździć.
-Mogę, myślę, że Marco na pewno by mi pozwolił. Nie martw się o to –zapewniłam go. Wstaliśmy oboje z ławki. Stanęłam naprzeciwko niego i popatrzyłam na jego smutną, zmęczoną twarz, zapadnięte policzki, zemdlone oczy. Byłam pewna, że jak tylko odstawię go na miejsce i zamkną się za nim drzwi, rozpłaczę się jak dziecko. Poproszę męża Yv, żeby nas zawiózł. On na pewno mi pomoże, będę mogła w drodze jeszcze posiedzieć z brunetem z tyłu i troszkę z nim porozmawiać. Był chory, był po prostu chory, ale na pewno wyzdrowieje. Jeśli to będzie potrzebne, poproszę Marco o pomoc dla niego, chociaż nie byłam w ogóle pewna, czy lekarze udzielą mi informacji odnośnie jego stanu zdrowia. Czy w ogóle jego rodzina wreszcie się nim zainteresowała? Twierdząc po starych, przetartych ubraniach-prawdopodobnie nie. Pewnie uważali go za odrażającego przez jego chorobę. Zbyt bardzo przejmowali się opinią publiczną, żeby zauważyć problem syna i zaopiekować się nim właściwie. Leon uratował mi życie, zabierał z mojego okropnego domu, sprawiał, ze byłam szczęśliwsza. To było wyjątkowe i nigdy mu tego nie zapomnę. Uratował mnie, ja, choć nie dosłownie, uratowałam jego. Jeden telefon na pogotowie wykonany w pośpiechu, sprawił, że go odratowali. To była dla niego szansa, bodziec, żeby zacząć nowe życie. I chociaż teraz znów był chory, wierzyłam, że on naprawdę się wyleczy i wyzdrowieje i zacznie to nowe życie. Piękne, szczęśliwe. Oboje na nie zasługiwaliśmy.

-Ale nie chcę cię już widzieć ani obserwować, to ostatni raz. Już nie będę uciekać, żeby na ciebie patrzeć ani żeby wysyłać listy.
-Dobrze, Leo. Mogę więc cię przytulić? Ten ostatni raz?
Pokiwał twierdząco głową. Przytuliłam go, oplatając ciasno w pasie. Jego dłonie tak delikatnie spoczywały na moich plecach. Przymknęłam powieki, chcąc się uspokoić i zapamiętać tą chwilę już na zawsze. Wyzdrowieje. Wyzdrowieje. Tylko to chodziło mi po głowie. Leon wyzdrowieje.
Pocałowałam go w policzek, odsunęłam się i uśmiechnęłam lekko. Odpowiedział również z maleńkim uśmiechem. Ten uśmiech należał do części Leo, którego pamiętałam już z dawnych czasów. Ten uśmiech dawał mi wiarę w to, że z nim już niedługo będzie dobrze. Wyzdrowieje. Złapałam jego dłoń i uścisnęłam palce. Drugą dłonią wyszukałam w telefonie numeru drugiej połówki Yvonne, żeby poprosić o podwózkę. Kiedy to załatwiłam, musiałam napisać wiadomość do Marco. Długo nie było mnie w domu, miałam nawet jedno połączenie nieodebrane, właśnie od niego.

„Teraz ja muszę pojechać do Kolonii. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, to pilne, wszystko Ci potem wyjaśnię. Kocham cię. Twoja R.”
Nie zdążyłam zablokować telefonu, gdy pojawiła się n nim nowa wiadomość. Od mojego męża.

„Zamierzasz wrócić?”
Zmarszczyłam brwi. Nie rozumiałam do końca tego sms’a. Przecież to było oczywiste. Wciąż trzymałam dłoń Leo, spacerując w stronę wyjścia z ogrodu.

„Oczywiście, że tak. Jak nie będzie korków szybko wrócę <3 ”

Tym razem mogłam zablokować telefon i odłożyć go do kieszeni. Spojrzałam na Leo, był bardzo zamyślony, ale i dla niego zwykłe trzymanie się za ręce było wyjątkowe. Tyle lat niewiedzy, tyle lat się ukrywał i cierpiał, bo nie mógł się ze mną zobaczyć.
-Nie bądź na mnie rozgniewana.
-Nie jestem, Leo. Wracamy do Kolonii –uśmiechnęłam się i pogłaskałam go uspokajająco po plecach.
Nie byłam jednak świadoma, że całą tę sytuację obserwowała znad przeciwka para wściekłych, błękitno-zielonych oczu ze złotymi plamkami, które skradły już dawno całe moje serce. One jednak teraz wyrażały ogromną zazdrość, gdyby mogły, ciskałyby płonącymi ognikami na wszystkie strony. I choć teraz się powstrzymywały, miałam się z nimi spotkać zaraz po powrocie z Kolonii. I wbrew pozorom, to spotkanie okazało się zupełnie inne, niż mogłabym sobie wyobrazić… 










~~~
 Czyżby znowu było polsatowskie zakończenie? Nie wiem, czy ktoś domyślał się tutaj takiego obrotu spraw, tak, wreszcie wyjaśniły się tajemnicze listy, a Leo, jeśli ktoś nie pamięta-odsyłam do pierwszego rozdziału..🙈 Przyznaję, trochę Was przetrzymałam w niepewności..ale lepiej późno, niż wcale, prawda? Mam nadzieję, że jeszcze tu jesteście i czytacie i mam dla kogo pisać.. Ostatnio wszystkie wyświetlenia i komentarze lecą w dół, jeśli to moja wina to piszcie-przyjmę na klatę i się poprawię!:) Oczywiście  moim kochanym, wiernym czytelniczkom dziękuję za każde ciepłe słowa wsparcia i za masę energii i chęci do pisania, które mi dajecie-jesteście jak zwykle niezastąpione! 💖 Jestem ogromnie ciekawa waszych opinii odnośnie tego tu wyżej i jak to może się dalej potoczyć..😄
Jeśli wena wróci i będzie sprzyjać, to za tydzień powinien pojawić się następny!:D
Buziaki! x.

6 komentarzy:

  1. Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam że to Leo! Tak czułam że on żyje. Nie czułam że może być chory no ale jednak. ❤️ Ty Markus kochanie nie rób za dużej awantury, porozmawiaj spokojnie z zonka, też jej nie lubię, ale nic złego nie zrobiła. I przede wszystkim powiedz jej o Scarlett bo to też może być większa afera niż to wszystko warte. A Scarlett jest tutaj nic nie warta. Więc uwierz mi nie warto tego ukrywac. Głupio Rose to i że to ukrywała no ale.. Bywa. Rozdział hak zawsze ekstra, mega, super, pełen akcji i miłości czyli to co pszczółki lubią najbardziej. No to do następnego tygodnia, trzymaj się ciepło. Twoja Girlwithaball.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana❤️❤️❤️ Dziękuję! Z tą awanturą to zobaczymy jak to wszystko się potoczy..^^ Mam plan! Ściskam mocno!❤️

      Usuń
    2. Oh wiem, że masz plan. I to mnie cieszy i przeraża jednocześnie. ♥️♥️♥️♥️♥️♥️♥️♥️♥️♥️ Też ściskam.

      Usuń
  2. Mam nadzieję że Marco ją wyslucha i nie zrobi afery

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobra, trochę ochłonęłam, ale... Ugh. Sama nie wiem, co napisać..
    W sumie fajnie, że Leo żyje. Słabo, że wysyłał Rosalie takie listy, ale rozumiem - facet jest chory psychicznie. Natomiast za cholerę nie rozumiem Rose i jej postępowania. Ona serio prosi się o jakieś nieszczęście albo kłopoty...
    A Marco... Tak cholernie mi go szkoda! Ten wyrośnięty chłopczyk, który bał się tyle lat miłości zastaje taką sytuację... Nie no, chłop ma anielską cierpliwość do swojej żony. Serio podziwiam, bo ja na jego miejscu pewnie dawno już bym ją kopnęła w tyłek.

    Dobra, tyle narzekania - idę wstawić dla Ciebie rozdział ;p

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania!❤️ To bardzo motywuje do pisania kolejnych rozdziałów!