Z lekką nadwagą w ciele po takich daniach jakie ostatnie,
które spędziliśmy na jedzeniu, i ciężsi o kilka nowych ubrań w walizkach, w tym
dziecięcych, dotarliśmy na lotnisko w Paryżu. Zakochałam się we włoskich
materiałach, ale Marco twierdził, że i w mieście mody pewnie coś wpadnie w
nasze ręce. Obawiałam się, że mógł mieć rację.
Teraz z Rzymu wylecieliśmy rano, a do stolicy Francji dotarliśmy w samo południe. Tym razem Marco wynajął samochód, który czekał już na nas podstawiony pod lotniskiem i mogliśmy udać się do naszego hotelu. Marco wyznał, że już tęskni za swoim nowym Astonem. Na pytanie co z jego córką, wybronił się, mówiąc, że tęskni za nią odkąd zamknęły się za nami drzwi windy naszego bloku. Miałam to samo. Codziennie jednak byliśmy zasypywani zdjęciami i filmikami z udziałem naszej córki, która spędzała czas na przewspaniałej zabawie. Tylko raz za nami zatęskniła, kiedy miała zasnąć. Melanie zadzwoniła do nas wieczorem, gdy akurat siedzieliśmy ubrani w bluzy na zboczu pagórka, po którym drugiego dnia z samego rana biegaliśmy…a właściwie ganialiśmy się i jak dzieci graliśmy w berka, który na koniec przybrał wersję dla zaawansowanych, która polegała na tym, że komu pierwszemu udało się wrzucić na głowę kiść trawy ten wygrywał. Biegaliśmy wtedy jeszcze szybciej niż byśmy to robili zwykle, bo żadne z nas nie chciało być przegranym. Ale po całej zabawie dostrzegliśmy jakie to piękne miejsce, dlatego podjęliśmy decyzję, że wrócimy tu kolejnego dnia wieczorem. A wieczorem zrobiło się naprawdę chłodno, mogłam tylko podeprzeć się pod boki i odtańczyć taniec zwycięstwa w nagrodę za to, że jednak miałam rację, żeby zabrać ze sobą cieplejsze bluzy. Zabraliśmy też z recepcji koc piknikowy z warstwą izolacyjną, więc było nam ciepło i mogliśmy po prostu usiąść, przytulić się do siebie i cieszyć tym, co mamy i czego możemy doświadczyć. Na początku jednak oglądaliśmy kolejny raz filmiki. Marisa spotkała się z Jürgenem, Ullą, Thomasem, Nico i Yvonne. Poszli wszyscy na spacer do lasu razem z pieskiem Kloppów. Wszystkie dzieciaki oszalały na punkcie Emmy. Odtwarzaliśmy chyba z trzydzieści razy wideo, na którym Nico trzyma Isę za rączki i próbują razem tańczyć do muzyki puszczonej z telefonu. Nie ważne jak byśmy wierzyli w jej geniusz i ultra zdolności, nasza Marisa tańczyła jak kaczka. Niektórzy śmieją się z memów z internetu, inni oglądają na okrągło jedną i tą samą komedię. Kiedyś może i kwalifikowaliśmy się do obu tych grup, ale bycie rodzicami sprawiło, że nas najbardziej na świecie bawiła niezdarność naszego dziecka i bycie zarazem najbardziej uroczą i słodką istotą na świecie. Tak więc oglądaliśmy wszystko po kolei, śmialiśmy się, oglądaliśmy jeszcze raz... Nie zdążyliśmy spojrzeć na Rzym. Nasze dziecko było naszym światem, tym, który krył w sobie wiele niespodzianek, które pragnęliśmy odkryć, który stale piękniał, rósł... Był nasz, tylko i wyłącznie, nasz mały świat, który jeszcze bardziej nas scalał i spajał w jedno. I wtedy, gdy Marco spojrzał na zegarek i stwierdził, że od tej godziny słońce zaczyna zachodzić i mają zaczynać się zachwycające widoki, zadzwonił telefon z połączeniem wideo od Melanie. Marisa chciała bajeczkę od mamy i taty. Mia też. Pomyśleć, że na początku doprowadziły się nawzajem do kłótni i krzyków, teraz były najlepszymi i najzgodniejszymi kuzynkami, jakie widział świat. Mia potraktowała na poważnie swoje zadanie nauczania Mari, całe dnie spędzały razem, aż miło było na nie patrzeć. I nawet Mia próbowała wcisnąć się do kojca Marisy, niestety z marnym skutkiem, ale Melanie jeszcze pozwoliła jej posłuchać opowiadanej przez nas bajeczki. Cóż więc mogliśmy zrobić? Siostra Marco ustawiła laptopa na stoliczku do zabawy, wysokość była idealna, żeby Marisa widziała nas nawet leżąc w środku, a Mia siedziała na foteliku dla dzieci i czekała na nasz bajkowy popis.
Gdzie nam zachód słońca w Rzymie, gdy nasz skarb chciał bajkę? Zaczęliśmy wymyślać wszystko na poczekaniu. Co chwila jedno z nas miało jakiś nowy pomysł, więc dopowiadało to do całej historii. I takim sposobem nie mogliśmy jej skończyć, bo wpletliśmy już tyle bohaterów, że sami się w nich gubiliśmy. Była księżniczka Tula, żaba Horacy, dinozaur Fenek, antylopa gnu (wymyślił Marco) o imieniu Orfeusz, flądra André (też Marco, jakby to było jeszcze kwestią wątpliwą) oraz dwa osiołki- Mario i Fabian (to już na pewno było oczywiste). Udawaliśmy głosy, wymyślaliśmy zabawne dialogi, śmiejąc się przy tym cicho, na tyle, żeby nie rozbudzić dziewczynek. Nawet nie wiedzieliśmy jak to się stało, że po kilkunastu minutach flądra (czy też fląder) André planował ślub z dinozaurem Fenkiem. Możliwe, że to ja raz zmieniłam dinozaura Fenka na Franię, ale wciąż. Dinozaur z flądrą?
Na szczęście tej części historii nasze słuchaczki po drugiej stronie ekranu już nie usłyszały, bo spały w najlepsze od kilku dobrych minut. To my tak się zagalopowaliśmy, a opowiadanie bajki nam samym przyniosło sporo zabawy, że nawet nie patrzyliśmy czy dzieci śpią, ale śmialiśmy się do siebie i zaskakiwaliśmy nowymi wątkami. Dopiero głos Melanie nas przywrócił do świata żywych. Już wyszła z pokoju swojej córki, spojrzała na nas z rozbawieniem. "Tolerancji trzeba uczyć od najmłodszych lat, racja, ale wy to jesteście jacyś chorzy. Dobranoc!" Spojrzeliśmy wtedy na siebie i roześmialiśmy na cały głos, obejmując mocno. Od tamtej pory już był kryzys zażegnany, rozmawialiśmy kilka razy widząc się na ekranach, dzięki czemu obie strony były zadowolone. Raz nawet Marisa chwilę z nami pogadała, ale później poszła sobie do Mii, która wyciągnęła swoje stare zabawki. No tak, wyszło na to, że to my bardziej potrzebowaliśmy jej, a nie ona nas.
Każda chwila w Rzymie została wykorzystana do maksimum. Zwiedziliśmy większość, jak nie wszystko, włącznie z przeogromną Bazyliką Świętego Piotra. Marco robił pełno zdjęć, nie tylko mnie, więc to był już mały sukces. Chodziliśmy wszędzie, kosztowaliśmy coraz to nowszych dań, kolejnych smaków lodów w naszej ulubionej lodziarni, pocałunków nie było końca, cały czas trzymaliśmy się za dłonie, a uśmiechy nie schodziły z naszych ust. Byłam pewna, że i w Paryżu będzie nam tak cudownie.
-Tu się zatrzymamy -oznajmił Marco, gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle. Schyliłam się, by zobaczyć nasz hotel. Należał do znanej sieci hoteli, już nie należał do lokalnych pięknych, zabytkowych budynków. Ale przecież nie ważne gdzie, ważne z kim. Na pewno będzie nam tu dobrze.
-Nie przegapiłeś zjazdu?
-Jeszcze nie jedziemy do hotelu.
-I nie powiesz mi gdzie?
-Powiem-potwierdził, śmiejąc się. -Ale nie teraz.
-Skąd ja o tym widziałam.
-No cóż. Albo dobrze mnie znasz, albo jestem przewidywalny-wzruszył ramionami. Uśmiechnęliśmy się szeroko do siebie i znów prawie wetknęliśmy nosy w przednią szybę, żeby już teraz podziwiać Paryż.
-Champs-Élysées-oznajmił, wskazując na drogę przed nami. Było pięknie.
-To tu chciałeś przyjechać?
-Nie.
Założyłam ręce trochę naburmuszona. Marco śmiał się pod nosem, ale wolał mnie dodatkowo nie drażnić.
Jechaliśmy wciąż, raz pomyliliśmy ulicę, lecz nawigacja w porę wyprowadziła nas z błędu.
Marco nerwowo spoglądał na zegarerk, gdy staliśmy w korku. Później położył dłoń na moim udzie i nerwowo wystukiwał jakiś rytm.
-Gdziekolwiek pojedziemy, na pewno mi się spodoba. Nie musisz się tym przejmować.
-Nie o to się obawiam, choć dzisiaj nasza rocznica i powinniśmy właśnie być w pokoju hotelowym i robić zupełnie inne w łóżku niż spanie...jak na przykład jedzenie-zaśmiał się sam do siebie, nadwyraz rozbawiony swoim wybornym żartem. -Ale goni nas czas, skarbie. Wszystko miałem wyliczone, poza korkami w centrum.
-Jeśli to tak ważne, to trzymam kciuki, żeby się udało.
I udało się. Zaparkowaliśmy na sześć minut przed trzynastą na parkingu na tyłach Ogrodów Luksemburskich. Marco wyskoczył prędko z samochodu i pobiegł do bagażnika. Chyba też powinnam była się spieszyć, dołączyłam do niego.
Akurat wyciągał ze swojej walizki małą torebkę prezentową. Kolejne hojne prezenty. Nie musiał mi ich dawać, nawet, jeśli to nasza rocznica. Wystarczyłaby cięty kwiatek. Na szczęście tym razem byłam przygotowana na tą okazję, w razie, gdybyśmy zostali w Rzymie do naszej rocznicy. Marco zdziwił się, gdy ja rozpięłam swoją walizkę i zaczęłam szukać pudełka owiniętego w elegancki papier, przewiązanego czerwoną wstążką. W końcu miałam je w swojej dłoni.
-To gdzie się spieszymy? -zapytałam, poprawiając kokardkę.
-Jesteś niemożliwa -zaśmiał się i odsunął, żeby zamknąć bagażnik. -Chodź.
Wyciągnął do mnie rękę, w drugiej wciąż trzymając prezent dla mnie. Złapałam go niepewnie za dłoń, a po chwili już zostałam mocno szarpnięta do przodu, gdy Marco rzucił się biegiem w niewiadomym celu i kierunku. W trakcie biegu udało mi się na szybko popodziwiać piękno ogrodu i niedaleko stojącego pałacyku. Z pewnością więcej rzeczy bym spostrzegła, gdybyśmy szli spacerem, a nie biegli w szaleńczym tempie, ale Marco rwał na przód i nie myślał nawet, żeby się zatrzymać. Spoglądał od czasu do czasu na zegarek, jak ten królik z Alicji w Krainie Czarów, który wiecznie się gdzieś spieszy, ale nikt nie wie gdzie.
-Marco, mam zadyszkę!-sapnęłam, mówiąc odrobinę głośniej, gdy wymijaliśmy biegiem grupkę spacerowiczów. Byli z Francji, prawdopodobnie dość mocno nas zwyzywali w swoim ojczystym języku za bieganie po parku i wpadanie na ludzi. Cóż, sama nie rozumiałam tej sytuacji.
-Jeszcze chwilka-odparł. I wcale nie było słychać, że jest zmęczony, a nawet, że biegnie. Mając męża piłkarza chyba najlepiej też się przebranżowić na piłkarza, żeby choć czasem móc mu dorównać.
Stanęliśmy. Nie wierzyłam w to, ale zatrzymaliśmy się.
Był to pomost na jeziorze, znajdującym się w centeum Ogrodów Luksemburskich. Marco stanął na przeciwko mnie i uśmiechnął się szeroko. Ja wciąż próbowałam złapać powietrze, moje płuca aż paliły. Marco ostatni raz spojrzał na zegarek. Uśmiechnął się do siebie. Zbliżył się do mnie tak, że nasze ciała prawie się stykały. Jedna dłoń powędrowała na moją talię, druga na plecy. I nagle, bez uprzedzenia, moje usta zostały zaatakowane w żarliwym, namiętnym pocałunku. Nie czułam nóg. Nie tak, jak to zwykle poetycko mówi się o takim zniewaleniu. Nie. Ja po prostu nie czułam nóg. Obejmował mnie mocno, czasem aż wbijając się mocno w moją skórę, a jego zachłanne usta nie przerywały pieszczoty, nawet na chwilę. Jego język pieścił moje podniebienie, a ja rozpływałam się w jego ramionach. Najdłuższy pocałunek na świecie. Był wart całego pośpiechu, nerwów w korkach i mojego biegania. Był zniewalający. Naprawdę zniewalający.
Zacisnęłam napuchnięte, śliskie wargi i przejechałam po nich jeszcze językiem, by jeszcze poczuć jego smak. Uśmiechnęłam się, gdy Marco zrobił dokładnie to samo co ja. Nie odeszliśmy od siebie na krok.
-Och.. -westchnęłam, patrząc wprost w jego oczy i objęłam go mocno.
-O tej godzinie czasu kubańskiego, trzy lata temu, pocałowałem cię na pomoście na oceanie po raz pierwszy jako moją żonę. I Boże. Byłem taki głupi. Myślałem, że naprawdę po roku pomogę ci spakować walizki i znaleźć korzystne mieszkanie. Co prawda zrobiłem to szybciej, ale... Dzięki Bogu jesteś, jesteś ze mną, tutaj, jako moja żona i jako mama naszego dziecka.
-Te trzy lata z tobą i bez ciebie tak wiele mnie nauczyły -odpowiedziałam, przeczesując jego już trochę za długie włosy. Uśmiechnęłam się i pociągnęłam go na brzeg mostu. Usiedliśmy na nim, zdjęliśmy sandały i zanurzyliśmy czubki palców w przyjemnie ciepłej wodzie jeziorka.
-Na naszą pierwszą rocznicę chyba trochę się upiłem. Na drugiej byłem na kacu po twoich urodzinach i robiłem cholerne problemy w klubie -zaśmiał się sam z siebie, kręcąc z niedowierzaniem głową. -Kiedy tu jesteś, wszystko jest dobrze, na miejscu. Widzisz to, prawda?
-Tak. Mam to samo uczucie. Cóż, pierwszą naszą rocznicę... O Boże.. -szepnęłam, a we mnie wzbrał się nieoczekiwany szloch. Zaczęłam płakać jak małe dziecko. Marco otoczył mnie ramionami i położył moją głowę na swojej piersi. Jego serce. Tak cudownie, szaleńczo i mocno biło. On wiedział, co wydarzyło się w naszą pierwszą rocznicę ślubu, wciąż miał listy, a wśród nich ten, dokładnie z owego dnia. Opowiadałam mu też tyle razy. Ale teraz to wspomnienie powróciło do mnie takie silne...
-Masz śliczną, zdrową, silną dziewczynkę -powtórzyłam słowa mojej ginekolog sprzed dwóch lat.-Widziałam ją na tym małym ekraniku, ruszała rączkami, jakby do mnie machała i kazała się nie bać. Na początku nie chciałam poznać płci, żeby się nie przywiązać, byłoby mi lżej, kiedy to się stanie i... Ale ona powiedziała, że mam dziewczynkę. Nie, że będę miała. Mam, już, teraz, ona jest... A pięć miesięcy później powiedziałam pierwsze, szczere z całego serca "kocham cię" od tylu lat. Właśnie tej dziewczynce, nieświadomej tego, że swoim pojawieniem się wywróciła cały świat do góry nogami...
-Moja, dzielna Rose. Moja żona. Jestem taki dumny...
-Obiecałeś mi w dniu ślubu, że dasz mi dom, szczęście i opiekę. Dałeś tak wiele więcej -szepnęłam, kładąc dłoń na swoim brzuchu. Był taki płaski w porównaniu z tym, jak jeszcze pamiętałam go z okresu ciąży.
-To ty mi dałaś -odparł, nakrywając moją dłoń. Splótł palce z moimi. Podciągnął moją koszulkę do góry, a krótkie spodenki odrobinę w dół. Blizna już nie odznaczała się tak, jak na początku. Laser poprawił zarówno kolor jak i samą zabliźnioną skórę. Delikatnie przejechał po niej opuszkiem palca. Uśmiechnął się i pocałował zagłębienie koło mojego obojczyka.
-To jak tatuaż. Kocham tą bliznę tak samo mocno, jak resztę twojego ciała. Przypomina o najpiękniejszym momencie mojego życia. Choć przy tym nie byłem, wiem, że on zmienił wszystko i sprawił, że jestem teraz tu z tobą, taki szczęśliwy i pewny tego, gdzie jestem i co chcę jeszcze osiągnąć.
-W takim razie ja też ją pokocham-obiecałam. -Już się jej nie wstydzę, nawet się powoli zaprzyjaźniamy.
-I bardzo dobrze. Niczego się nie wstydź. Ale też nie rozbieraj się przez to przed innymi i im tego nie pokazuj!-pogroził mi palcem, śmiejąc się. Pocałował mój policzek. -A druga rocznica?
-W drugą rocznicę miałam tak urobione ręce, że nawet nie zauważyłam na początku, jaki jest dzień. Pieluchy, kąpiele, chusteczki, karmienie, odciąganie pokarmu, gdy zbyt mnie wszystko bolało, w międzyczasie zamawianie obiadu przez telefon, bo byłam czasami zupełnie niezorganizowana, gdy Marisa miała trochę cięższe dni...
-Teraz już jest wszystko dobrze. Jestem tu i zaopiekuję się wami. Jestem cały wasz. Twój i naszej córki. Jesteście dla mnie najważniejsze.
-Kocham cię. Masz rację, gdy jesteśmy razem, wszystko jest na miejscu. Nie zostawisz mnie, wiesz o mnie wszystko, a i tak mnie nie zostawisz.
-Tak. Na zawsze jesteś moja-potwierdził, na dowód czego pocałował mnie czule, gładząc mnie uspokajająco po karku.
-A ty mój.
-Tak.
-Tak-powtórzyłam z jasnym uśmiechem na twarzy. Wierzchem dłoni otarł moje łzy.
-Już wszystko dobrze. Już dobrze.
Wtuliliśmy się w siebie i zaczęliśmy obserwować rozciągający się krajobraz przed nami. Po jeziorze pływały dwa łabędzie, a za nimi trzy młode. Były też maleńkie kaczuszki, wszystko tu tętniło życiem. I my dokładnie pasowaliśmy do tego obrazu. To było prawdziwe życie. My, zakochane w sobie poza granice możliwości małżeństwo, którym tak dopisało szczęście, że doczekało się własnej pociechy, która dopełniła ich szczęście i wzmocniła związek. Każdego dnia już na zawsze będziemy wyznawać sobie miłość i będziemy żyć, bo tylko będąc razem mogliśmy żyć tak naprawdę.
I tak piękny moment przerwał czyjś ujadliwy krzyk, po francusku to brzmiało śmiesznie, jakby ktoś właśnie krztusił się jabłkiem i prosił o poklepanie po plecach. Ale te krzyki były skierowane właśnie do nas. Ojej. Marco wstał z miejaca i się podniósł.
-Nic nie mów, załatwię to -oznajmił spokojnie. Zirytowany strażnik miejski szedł w naszą stronę, nadal pokrzykując. Zeszliśmy z pomostu, zabierając w pośpiechu buty i spotkaliśmy się z nim na poletku zielonej trawy.
-Nie rozumiem-powiedział Marco, wolno, żeby strażnik to usłyszał. Nie przeszedł na francuski, więc teraz mnie już nie zaskoczy. Strażnik słysząc, że jesteśmy nie stąd przeszedł na angielski. Doskonale już rozumiałam, że nigdzie więcej poza chodnikami turystom wchodzić nie wolno. Nawet na trawę, na której wciąż staliśmy. Koło pomostu także była tabliczka z czerwonym zakazem, zarówno po francusku jak i angielsku.
-Nie rozumiem, jesteśmy turystami z Niemiec -ciągnął po niemiecku, ściskając mocniej moją dłoń. Zaciskałam usta, żeby się nie roześmiać. Strażnik westchnął, widząc, że nic nie wskóra. Zaczął iść do przodu, nakazując ruchem ręki, żebyśmy szli za nim. Wyszliśmy z zielonego terenu i stanęliśmy na drodze. Strażnik chyba przeszedł samego siebie, zdobywając się na ten wyczyn. Wskazał nam palcem na trawę i zaczął nim kiwać, mówiąc "Nein". Po czym wskazał na drogę i pokazał kciuk w górę, tu z kolei mówiąc "Ja".
-Dziękujemy, miło się z panem rozmawiało, ale musimy już lecieć-oświadczył z uśmiechem, kiwając głową ze zrozumieniem. Strażnik zmarszczył brwi, bo nadal nie rozumiał, co do niego mówimy. Ale być może zrozumiał "danke", także skinął głową w poczuciu spełnienia swojego obowiązku i ruszył przed siebie. Wtedy już musieliśmy się roześmiać.
-O nie-westchnął Marco, opierając się o mnie.
-To było niezłe.
-To nie to. Zostawiliśmy na pomoście nasze prezenty.
-Ups..-zachotałam i przeszłam kilka kroków, żeby zobaczyć, jak daleko strażnik odszedł. Był z kawałek, ale też szedł tyłem do nas, także mogliśmy szybko przeprowadzić akcję ratunkową.
Stanęłam na czatach, a Marco jako ten, co szybko biega, miał po nie skoczyć, zwinnie i niezauważalnie jak ninja.
Może i szybko dopadł prezentów, ale w drodze powrotnej tak dynamicznie postawił stopę, że jedna z wiekowych desek pomostu, po której stąpali jeszcze dawni właściciele dworku, prawdopodobnie odrobinę pękła.
Trzask nie był aż tak głośny, lecz strażnik akurat się odwracał i prawdopodobnie usłyszał pęknięcie.
-Wiej!-krzyknękam, czekając, aż ruszy i razem pobiegniemy dalej. Marco ruszył sprintem z tamtego miejsca, gdy przebiegał koło mnie, chwycił moją rękę i pociągnął za sobą. Strażnik coś wykrzykiwał, jeszcze próbował za nami pobiec, ale byliśmy szybsi. Biegliśmy ile sił w nogach, prosto przed siebie i śmialiśmy się głośno, z całych sił.
Znów biegliśmy jak szaleni przez kolejne pół parku. Czułam się jak nastolatka. Nie miałam nigdy tego etapu, ale z Marco chyba przechodziłam wszystko na raz.
-Marco, stój, zaraz spadnie mi but!-zawołałam za nim, gdy tak biegliśmy wciąż i wciąż przed siebie.
Zatrzymaliśmy się przed pustą ławką. Od razu na niej usiadłam i zapięłam jeden rzep. Podniosłam wolno głowę i napotkałam jego rozbawione spojrzenie.
-To było..-zaczął, zastanawiając się, jak opisać to, co właśnie się zdarzyło.
-Szalone -dokończyłam. Roześmialiśmy się głośno. Wstałam z ławki i objęłam go mocno. Wtuliłam się jego szyję i znów roześmiałam się tak mocno i głośno, że aż trzęsło się moje ciało. Aż zaraziłam tym Marco. Staliśmy tam, przytulaliśmy do siebie i śmialiśmy jak upici wariaci. I było nam z tym dobrze.
-Jak ja cię kocham!-krzyknęłam ku niebu, zanosząc się jeszcze głośniejszym śmiechem, o ile w ogóle to było możliwe. Marco złapał mnie w pasie i okręcił dookoła siebie.
-Bardzo?-zaśmiał się, stawiając mnie na ziemi i znów mocno objął.
-Bardzo bardzo. Wiedziałeś, że tam nie można wchodzić?
-Zauważyłem przy wejściu do parku. Ale pocałunek na pomoście zaplanowałem ponad miesiąc temu, także...
-Mieliśmy prawo.
-Wiedziałem, że myślimy-stwierdził poważnie i złapał mnie za dłoń. Uniósł ją do swoich ust i delikatnie pocałował. -Czy to dziwne, że jednocześnie jestem przy tobie poważny i odpowiedzialny, a z drugiej strony...dzieją się takie rzeczy..-prychnął, zakreślając koła w powietrzu rękoma. -I wciąż jestem sobą?
-To raczej nie dziwne. To jest dobre.
-Mhmmm... A wiesz co jest jeszcze dobre? Ty. I twoje usta. Między innymi. Pychota.
Teraz on przytulił mnie i słodko pocałował. Jego usta też były pyszne.
-Masz te prezenty? -zapytałam, przygryzając dolną wargę. Spojrzał na mnie intensywnie i sam jeszcze oblizał swoje usta.
-Mam. Włożyłem twoje pudełeczko do mojej torebki. Właściwie twojej torebki i moje pudełeczko.
-A więc weźmy każde swoje. Wiesz?
-Cieszę się, że oboje kupiliśmy coś małego. Chociaż tak naprawdę powinnam być przytłoczona twoim prezentem..no wiesz..Paryż i to wszystko.
Uśmiechnął się niepewnie i zajrzał do torebki, którą trzymał.
-Mogę?
-Pewnie. A ja?
-Jeśli chcesz.
-Bardzo.
-Nie mogę się doczekać -uśmiechnął się szeroko, a jego oczy błysnęły z ekscytacji.
Wzięłam swoje pudełeczko i powoli otworzyłam górną część.
-Nie. To nie jest drobiazg-oświadczyłam, spoglądając surowo na jego zawartość. Marco uśmiechnął się niewinnie, zatrzymując się na odpakowywaniu swojego prezentu.
-W pewnym sensie, to jest drobiazg. Widzisz? Mieści ci się w dłoniach.
Wyjął kluczyki ze środka, otworzył moją drugą dłoń i ułożył je w niej. Później położył na nich moje palce i posłał mi kolejny uśmiech.
-Rozumiem, że to tylko kluczyk z plastikową atrapą pilocika, zaraz mi tu dokomponujesz historyjkę o kluczu do twojego serca, tak?
-Ymmm...-mruknął, przekręcił głowę na bok i prychnął śmiechem. -Moja pani, na trzecią rocznicę naszych zaślubin, wręczam ci oto ten klucz, jako podarek prosto z mojego serca i całej mej miłości. Moje serce otworzyło się już dawno, a ty, moja pani, nie musisz mieć żadnego klucza... -zatrzymał się w tej swojej przemowie, niczym z jednego rycerskiego eposu, namyślił się, odkaszlnął, żeby zachować powagę i nie roześmiać się z samego siebie i kontynuował.-Klucz ten jednakowoż bardzo ci się przyda, gdyż otwiera on twój nowy pojazd, który jest bezpieczny, będziesz mogła transportować nim naszą latorośl i...
-Dobra, stop!-przerwałam mu ze śmiechem, bo nie mogłam już wytrzymać tego całego poetyckiego, podniosłego tonu. Chwilę temu zastanawiałam się, czy nie zabić go za taki hojny i drogi prezent, ale jednak wolałam się śmiać, a później okazać mu wdzięczność, bo niezależne jaki to by był samochód, znacznie ułatwiłby mi życie. -Kupiłeś mi super drogie auto, BMW, tak?
-Tak-odparł poważnie, lekko wciąż się uśmiechając. -Mówiliśmy o tym, że musisz mieć coś swojego. Nie wyobrażałaś sobie czegoś z półki cenowej jak mój Aston, więc wziąłem BMW, nowe i bezpieczne, żadne używane obiekty muzealne nadające się na wysypisko nie wchodziły w grę, już się takimi najeździłaś. Nie czuj się tym przytłoczona...
-Czy to suv?
-Tak. Trochę mniejszy od Astona, ale suv.
-Czy jest w kolorze innym od niebiesko czerwonego jak Bayern?
-Tak-roześmiał się szczerze. -Biały. Dla ciebie tylko biel. Ma wyszytą białą różę na kierownicy.
-Dziękuję. W takim razie jest idealny. Już nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę i przejadę się kawałek.
Wraz z moimi słowami usłyszałam westchnienie ulgi. Uśmiechnął się szczerze i wziął mnie pewnie i silnie w swoje ramiona. Praktycznie czułam się zmiażdżona w jego uścisku, ale tak ściskana mogłam być zawsze.
-Otworzysz swój? Bo zaczynam się teraz denerwować, czy ci się spodoba. Bo to nic wymyślnego, trochę przesadnie drogiego, ale też wartego ceny i jeśli ci się nie spodoba..
-Shhh-zaśmiał się i musnął delikatnie moje usta. -Wszystko, co od ciebie dostanę, spodoba mi się. Nie psuj mi niespodzianki, bo zaraz się wygadasz, co to jest!
-W porządku -uśmiechnęłam się i podrzuciłam w górę moje kluczyki, które zagrzechotały i wpadły w moją dłoń. Samochód. Dostałam samochód.
-Wow!-z zamyślenia wyrwał mnie podekscytowany głos Marco. -O. Nie. Wierzę. Rosalie, dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Znów byłam duszona w mocnym uścisku. Zachichotałam i zarzuciłam dłonie na jego szyję i pocałowałam go w policzek.
-Naprawdę ci się podoba?
-Ten zegarek będzie chodził do końca życia. One są niezniszczalne. Myślałem już, żeby taki kupić, ale...
-Trafiłam?
-W setkę. Dziękuję.
Marco zaczął zdejmować swój dotychczasowy zegarek i podał mi go, żebym chwilę potrzymała.
-Poczekaj, na tarczy od spodu jest grawer.
Coś w oczach Marco zalśniło. Odwrócił zegarek i przeczytał.
-W każdej sekundzie myślę o Tobie. Na zawsze twoja, Rosalie.
-Kocham cię.
-Moja najwspanialsza żona-westchnął, zakładając zegarek na rękę i zapiął. Pasował idealnie. -Dziękuję, kochanie.
Kolejne chwile spędziliśmy na obejmowaniu się i czułych pocałunkach w przepięknej scenerii Ogrodów Luksemburskich. Najpierw Rzym, teraz Paryż. Wszystkie te miejsca miały w sobie coś magicznego, gdy on był tu razem ze mną, a nasza miłość dawała nam nowe spojrzenie na rzeczywistość wokół.
-Mam najbardziej precyzyjny zegarek na świecie.
-I nie będziesz już się spóźniać.
-A popos..-westchnął, spoglądając na swój nowiusieńki zegarek.
-Zaraz będziemy biec jeszcze gdzieś?
-Prawie. Ale jeszcze w jednym miejscu musimy się niedługo pojawić. Przykro mi, ale ten dzień naprawdę jest zwariowany i mamy napięty grafik.
-Póki jesteśmy razem, mnie nie przeszkadza nawet napięty grafik.
-Zawsze będziemy razem -uśmiechnął się szeroko i jeszcze szybciutko mnie pocałował.
Uśmiechnęłam się i złapałam jego dłoń. Tym razem spokojnym spacerem ruszyliśmy przez park, trochę drogą naokoło, żeby nie natrafić na naszego ulubionego strażnika miejskiego. Uśmiechaliśmy się co chwila do siebie i skradaliśmy pocałunki. Ten dzień już był szalony i czekałam, co jeszcze może się przydarzyć.
Po kilkuminutowym spacerku trafiliśmy znowu na parking. Zajęliśmy swoje miejsca i ruszyliśmy, tym razem odstawić walizki do hotelu.
Tym razem nasz pokój był urządzony w bardziej nowoczesnym stylu. Przynieśliśmy walizki do sypialni, Marco stwierdził, że musimy wypakować nasze kosmetyczki i trochę ubrań zanim znów musieliśmy gdzieś jechać, ale nie dopytywałam, Marco tak się dzisiaj starał, że nie chciałam niczego zepsuć, a tylko cieszyć się jego zaangażowaniem. Był cudowny.
Zaczęłam rozglądać się po naszym apartamencie, mieliśmy nawet własną mini kuchnię. Nie zdążyłam jeszcze zajrzeć do dwóch pozostałych pomieszczeń poza naszą sypialnią i niewielkim salonem, a Marco już zmienił buty, przyniósł dla nas okulary przeciwsłoneczne i nawet moją torebkę.
-Gdzie teraz?
-Na lotnisko. A mój wspaniały, nowy, dokładny zegarek mówi, że za chwilę znów będziemy mieli obsuwkę w czasie -uśmiechnął się szeroko i wziął kartę-klucz do naszego pokoju i wyciągnął mnie z niego. Zaśmiałam się i ruszyłam za nim przez hotelowy korytarz, aż do windy.
Znów przemierzaliśmy ulice Paryża w kierunku lotniska, na które przylecieliśmy jakiś czas temu. W jakim celu? Tego nie wiedziałam. Znów staliśmy w okropnym korku, a nawigacja nie pokazywała żadnych skrótów. Wysiadła nam klimatyzacja, także musieliśmy jechać przy otwartych oknach, od stania w korku jeszcze nikogo nie przewiało, inną sprawą byłoby granie przez autostradę jak szaleni, lecz to nam nie groziło. Paryż o to zadbał.
-Jesteśmy na styk. Chciałem mieć zapas, ale tak też jest ok. To wysiadamy?
-Tak jest-zasalutowałam i posłusznie wysiadłam z wynajętego auta. Marco czekał na mnie z wyciągniętą ręką, a gdy ją chwyciłam, pobiegliśmy na terminal lotniska. Zatrzymaliśmy się przed tablicą przylotów, Marco znów był tajemniczo podekscytyowany. I to też przełożyło się na mnie, choć nie miałam pojęcia, na kogo czekaliśmy.
-Samolot wylądował trzy minuty temu-wskazał na tablicę przylotów. Faktycznie, był lot z Dortmundu. Oboje zaczęliśmy się rozglądać na osoby, wśród tych co właśnie zaczęli wychodzić na lotnisko z walizkami. Nie do końca wiedziałam, kogo powinnam wypatrywać, ale z pewnością bym od razu rozpoznała kogoś znajomego.
-Marco. Chociaż mała podpowiedź, kogo mamy stąd odebrać -pociągnęłam go za ramię, trochę jak naburmuszone dziecko. Mój mąż spojrzał na mnie rozbawiony, ale w końcu postanowił się zlitować i przestać mnie niepokoić.
-Ktoś, bez kogo nasza rocznica mie byłaby pełna.
Zrobiłam wielkie oczy i już miałam coś mówić, gdy wreszcie na lotnisko..
-O...jeny..-pisnęłam, gdy zobaczyłam moją maleńką córeczkę w wózeczku, pchanym przez ciocię Ann. Modelka ciągnęła jeszcze za sobą wózek z dwiema walizkami. Ruszyliśmy ku nim z Marco, żeby trochę jej pomóc. Ann pokazała na nas palcem naszej malutkiej, a gdy byliśmy już blisko, usłyszeliśmy radosne wołanie.
-Mami! Papi!
Nasza córeczka śmiała się i wyciągała rączki w naszą stronę. Marco pierwszy podbiegł do wózka i zabrał ją z niego do siebie na ręce. Podeszłam do nich i ucałowałam moją małą dziewczynkę w policzek.
-Dzień dobry, byłaś grzeczna podczas lotu?
Kiwnęła główką i wtuliła się jeszcze mocniej w swojej ukochanego tatusia, oplatając rączkami jego szyję.
-Ann-westchnęłam, spoglądając na przyjaciółkę. -Dziękuję.
-Oooh, to nic takiego. Mam jutro sesję do kampani, a ta mała mówiła, że chce wbić do mamusi i tatusia i trochę im popsuć romantyczne plany i nocne igraszki swoją osobą. Pomyślałam, niezła jest, biorę ją. A tak na poważnie, o brak igraszek obwiniaj Marco, jego pomysł.
-Tak szczerze.. To cudowny pomysł. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo za nią tęskniliśmy. Dziękuję. Jak podróż?
-Spokojnie, o mało się nie zabiłam z tym wózkiem, jest koszmarny!
-Tak, wiem-zaśmiałam się, przypominając jak to było, gdy sama męczyłam się z nim w podróży z Liverpoolu do Dortmundu. -Jesteś wielka.
-Właśnie, Marco. Przy lądowaniu nam coś się przydarzyło i...jest pieluszka do zmiany.
-Oj -zaśmiał się blondyn, nawet to nie zepsuło jego dobrego nastroju. -W wózku są pieluchy?
-Tak. W torbie.
-Wezmę cały. Tak w ogóle, hej Ann -zaśmiał się objął jedną wolną ręką żonę swojego przyjaciela. -I dzięki.
-Nie ma za co -uśmiechnęła się słodko i posłała znaczące spojrzenie Marco. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc o co chodzi. -Tam są toalety-westchnęła, dając mu jak najmilej do zrozumienia, że ma na chwilę iść się zgubić.
-Ach, faktycznie. Idziemy smyku? -zwrócił się do Marisy, która już wygodnie rozłożyła się na jego ramieniu. Chyba była trochę znużona po podróży. Mruknęła coś pod nosem, przymykając oczy. No tak, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na nadchodzącą drzemkę. To już był ten czas. Marco jednak wziął w drugą rękę uchwyt wózka i poszli do łazienki.
-Och, Rose! Wyglądacie tak pięknie! Tacy zakochani i szczęśliwi, bije od was blask, jak tylko na was się patrzy. Nie przypuszczam, że aż tak idealnie do siebie będziecie pasować, jesteście cudownym małżeństwem, a to, że się kochacie, widać w waszym każdym spojrzeniu. To już tyle trwa, macie dziecko.. Wszystkiego najlepszego z okazji waszej rocznicy. Jesteście wyjątkowi i pielęgnujcie to każdego dnia.
-Dziękuję, kochana. Jestem naprawdę szczęśliwa i kocham go do szaleństwa. Jest najlepszym, co przytrafiło mi się w życiu.
-Wyszliście w ogóle w tym Rzymie z łóżka? Bo Marco wygląda tak, jakby miał niezły maraton tam i wciąż nie miał dość.
-Mieliśmy czas na wszystko.
-Mhmm... Bielizna zadziałała!
-To nie tylko bielizna.
-Domyślam się. Miłość! Wciąż pamiętam dzień waszego ślubu. Rozmawiałyśmy przez Skype. Miałaś krótką, koronkową sukienkę, Marco biały garnitur.. Oboje mieliście szaleństwo w oczach. I wiesz? Ono nie zniknęło, cały czas w nich jest. Jesteście wciąż tamtymi ludźmi, tylko silniejszymi, bardziej związanymi ze sobą, zakochani i przeszczęśliwi.
-Tak, zdecydowanie wciąż jesteśmy szaleni.
-Hmm, nie wnikam już aż tak, ale... No dobra! Zdradź mi trochę!
Marco wrócił już z Marisą w wózeczku. Mała miała już w rączkach swoją owieczkę, pewnie Ann schowała ją w wózku na czas lotu.
-Masz adres swojego hotelu?- Marco podszedł do Ann i zajrzał do Marisy, czy zasypia, czy jeszcze była w miarę żywa.
-Mam, ale powinien ktoś mnie odebrać, nie przejmujcie się mną. Właśnie, Marco, Marco. Chodź ze mną na chwilę -uśmiechnęła się serdecznie i odciągnęła mojego męża na bok.
Zostałam, kucając przy wózeczku, zagadując Mari i opowiadając jej, co pięknego ja i jej tatuś ostatnio zwiedziliśmy. Zerkałam od czasu do czasu na Ann i Marco, modelka najpierw uśmiechała się szeroko i cały czas mówiła jak najęta, pewnie opowiadała mu, jak bardzo uwielbia nas razem, bo Marco aż uroczo zaczerwienił się na policzkach. Oboje zerkali co jakiś czas na nas z uśmiechami. Na koniec poszła prawdopodobnie jakaś groźba, bo Ann aż złapala się za bok, a drugą ręką pogroziła mu palcem przed nosem. Marco kiwnął głową z uśmiechem i posłał mi jedno z tych czułych, pełnych miłości spojrzeń, zarezerwowanych tylko dla mnie. Rozpłynęłam się.
Objęli się i uśmiechnęli szczerze. Wkrótce Ann pociągnęła Marco za sobą, zaprowadziła do mnie i połączyła nasze dłonie.
-I tak najlepiej. Jeszcze wam obu życzę dużo, dużo miłości, cierpliwości i szczęścia na kolejne i kolejne wasze rocznice. Rose, pamiętasz, jak szłaś na randkę z Marco w tej przezroczystej koszuli, przez którą prześwitywało wszystko, a ja zabroniłam ci zakładać marynarki?
-Pamiętam-zaśmiałam się, mocniej ściskając dłoń Marco. Blondyn spojrzał się na mnie rozmarzony.
-Oj, ja też. Ledwo co wtedy patrzyłem na drogę.
-Czyli cel był zamierzony. Ale ja nie o tym. Jak Marco czekał na ciebie na dole, powiedziałaś mi, że nie wiesz, kim tak naprawdę jesteś i chciałabyś się poznać... A teraz.. myślę, że..-westchnęła, a jej oczy zaszły łzami. Tak samo jak moje.
-Jestem mamą, jestem dobrą, czułą, kochającą, troskliwą i nadopiekuńczą mamą. Jestem żoną, czasem trochę zbyt wrażliwą, niezbyt idealną, popełniającą błędy, ale kochającą z całego serca i mojej duszy. To moje dwie najważniejsze role, które mnie identyfikują. To jestem ja i to jest moje życie. Jestem Rosalie Reus, mama i żona i najszczęśliwsza kobieta na świecie. To jestem ja. Ta dwójka -powiedziałam ciszej, wskazując na Marco i tulącą się do pluszowej owieczki Marisę w wózeczku.-To jestem ja, prawdziwa ja. Nigdy nie byłabym w pełni sobą, gdyby nie Marco i nasza Marisa. Jestem też jeszcze waszą przyjaciółką, co napawa mnie dumą...
-Ale przede wszystkim jesteś panią Reus -powiedziała, wycierając łzę z policzka, a po chwili, całkiem znienacka rzuciła się na moją szyję i ścisnęła mocno. -Byłaś taka smutna i zagubiona, nie wiedziałam, że aż tak wiele smutku w tobie siedziało. A teraz jesteś dojrzałą, świadomą, szczęśliwą, dumną i diabelnie seksowną o i kuszącą panią Reus. Jestem z was taka dumna.
-Gdyby nie twoja pomoc i wsparcie. Ty też masz w tym swój ogromny udział.
-E, tam -puściła mnie i machnęła ręką. Z objęć mojej przyjaciółki, zostałam przejęta przez mojego ukochanego, który oplótł mnie ciasno ramionami w pasie i przytulił policzek do mojego. -Marco, uratowałeś ją. Jak ktoś powie, że ten ślub był idiotycznym pomysłem, osobiście go wyśmieję i rzucę w łeb cegłą. To była twoja najlepsza decyzja w życiu. Ale nie mielibyście tego, gdyby nie twoje nieupilnowane plemniki -zaśmiała się ze swojego dowcipu i wskazała na zasypiającą Marisę.
-To one uratowały mnie -odpowiedział poważnie Marco. Westchnęłam i zamknęłam oczym. Ja i Marisa. Obie go uratowałyśmy. Przekręciłam się przodem do niego i wtuliłam się w niego, przystawiając ucho do jego bijącego serca. Najpiękniejsza muzyka.
Na parkingu pożegnaliśmy się z Ann, upewniając się wcześniej, czy na pewno ma swoją podwózkę do hotelu. Nie mogłam przestać jej przytulać, ona mnie też.
-Bawcie się dobrze i korzystajcie z ostatnich wspólnych dni przed wyjazdem.
-Będziemy. Jak chłopcy wyjadą, a ty wrócisz do Dortmundu, musimy się umówić koniecznie. Może wpadniesz nawet na noc?
-Jestem jak najbardziej na tak. Zdzwonimy się potem. Jeszcze raz wszystkiego dobrego i dobrej zabawy.
Ann jeszcze raz objęła mnie, później Marco, a na koniec dała buziaka w główkę Marisie i pomachała jej. Każde wsiadło już do swojego samochodu i rozjechaliśmy się w swoich kierunkach.
Marisa co jakiś czas podnosiła głowę, żeby sprawdzić, co ciekawego dzieje się za oknem, ale znacznie częściej opierała głowę na boku i przymyka oczka. My z Marco co chwila spoglądaliśmy na nią, ta kilkudniowa rozłąka naprawdę dała nam w kość.
-Wiesz, myślałam, czy nie pownniśmy się jakoś odwdzięczyć Ann i Mario. Tyle dla nas zrobili.
-Też o tym myślałem -uśmiechnął się i położył już jak miał w zwyczaju dłoń na moim udzie. -Rzym był naprawdę piękny, może wysłać ich tam przed świętami na trzy dni?
-Dobry pomysł.
-Mamy jeszcze chwilę. Na razie jesteśmy razem w Paryżu. Jak Mari będzie spać, to poszukamy jakiegoś przyjemnego lokalu, gdzie można zjeść. A potem się trochę poprzytulamy-uśmiechnął się szeroko i lekko szczypnął mnie w udo. Zachichotałam i złapałam jego dłoń w dwie swoje.
-Jestem na tak.
-Bardzo mnie to cieszy.
Teraz z Rzymu wylecieliśmy rano, a do stolicy Francji dotarliśmy w samo południe. Tym razem Marco wynajął samochód, który czekał już na nas podstawiony pod lotniskiem i mogliśmy udać się do naszego hotelu. Marco wyznał, że już tęskni za swoim nowym Astonem. Na pytanie co z jego córką, wybronił się, mówiąc, że tęskni za nią odkąd zamknęły się za nami drzwi windy naszego bloku. Miałam to samo. Codziennie jednak byliśmy zasypywani zdjęciami i filmikami z udziałem naszej córki, która spędzała czas na przewspaniałej zabawie. Tylko raz za nami zatęskniła, kiedy miała zasnąć. Melanie zadzwoniła do nas wieczorem, gdy akurat siedzieliśmy ubrani w bluzy na zboczu pagórka, po którym drugiego dnia z samego rana biegaliśmy…a właściwie ganialiśmy się i jak dzieci graliśmy w berka, który na koniec przybrał wersję dla zaawansowanych, która polegała na tym, że komu pierwszemu udało się wrzucić na głowę kiść trawy ten wygrywał. Biegaliśmy wtedy jeszcze szybciej niż byśmy to robili zwykle, bo żadne z nas nie chciało być przegranym. Ale po całej zabawie dostrzegliśmy jakie to piękne miejsce, dlatego podjęliśmy decyzję, że wrócimy tu kolejnego dnia wieczorem. A wieczorem zrobiło się naprawdę chłodno, mogłam tylko podeprzeć się pod boki i odtańczyć taniec zwycięstwa w nagrodę za to, że jednak miałam rację, żeby zabrać ze sobą cieplejsze bluzy. Zabraliśmy też z recepcji koc piknikowy z warstwą izolacyjną, więc było nam ciepło i mogliśmy po prostu usiąść, przytulić się do siebie i cieszyć tym, co mamy i czego możemy doświadczyć. Na początku jednak oglądaliśmy kolejny raz filmiki. Marisa spotkała się z Jürgenem, Ullą, Thomasem, Nico i Yvonne. Poszli wszyscy na spacer do lasu razem z pieskiem Kloppów. Wszystkie dzieciaki oszalały na punkcie Emmy. Odtwarzaliśmy chyba z trzydzieści razy wideo, na którym Nico trzyma Isę za rączki i próbują razem tańczyć do muzyki puszczonej z telefonu. Nie ważne jak byśmy wierzyli w jej geniusz i ultra zdolności, nasza Marisa tańczyła jak kaczka. Niektórzy śmieją się z memów z internetu, inni oglądają na okrągło jedną i tą samą komedię. Kiedyś może i kwalifikowaliśmy się do obu tych grup, ale bycie rodzicami sprawiło, że nas najbardziej na świecie bawiła niezdarność naszego dziecka i bycie zarazem najbardziej uroczą i słodką istotą na świecie. Tak więc oglądaliśmy wszystko po kolei, śmialiśmy się, oglądaliśmy jeszcze raz... Nie zdążyliśmy spojrzeć na Rzym. Nasze dziecko było naszym światem, tym, który krył w sobie wiele niespodzianek, które pragnęliśmy odkryć, który stale piękniał, rósł... Był nasz, tylko i wyłącznie, nasz mały świat, który jeszcze bardziej nas scalał i spajał w jedno. I wtedy, gdy Marco spojrzał na zegarek i stwierdził, że od tej godziny słońce zaczyna zachodzić i mają zaczynać się zachwycające widoki, zadzwonił telefon z połączeniem wideo od Melanie. Marisa chciała bajeczkę od mamy i taty. Mia też. Pomyśleć, że na początku doprowadziły się nawzajem do kłótni i krzyków, teraz były najlepszymi i najzgodniejszymi kuzynkami, jakie widział świat. Mia potraktowała na poważnie swoje zadanie nauczania Mari, całe dnie spędzały razem, aż miło było na nie patrzeć. I nawet Mia próbowała wcisnąć się do kojca Marisy, niestety z marnym skutkiem, ale Melanie jeszcze pozwoliła jej posłuchać opowiadanej przez nas bajeczki. Cóż więc mogliśmy zrobić? Siostra Marco ustawiła laptopa na stoliczku do zabawy, wysokość była idealna, żeby Marisa widziała nas nawet leżąc w środku, a Mia siedziała na foteliku dla dzieci i czekała na nasz bajkowy popis.
Gdzie nam zachód słońca w Rzymie, gdy nasz skarb chciał bajkę? Zaczęliśmy wymyślać wszystko na poczekaniu. Co chwila jedno z nas miało jakiś nowy pomysł, więc dopowiadało to do całej historii. I takim sposobem nie mogliśmy jej skończyć, bo wpletliśmy już tyle bohaterów, że sami się w nich gubiliśmy. Była księżniczka Tula, żaba Horacy, dinozaur Fenek, antylopa gnu (wymyślił Marco) o imieniu Orfeusz, flądra André (też Marco, jakby to było jeszcze kwestią wątpliwą) oraz dwa osiołki- Mario i Fabian (to już na pewno było oczywiste). Udawaliśmy głosy, wymyślaliśmy zabawne dialogi, śmiejąc się przy tym cicho, na tyle, żeby nie rozbudzić dziewczynek. Nawet nie wiedzieliśmy jak to się stało, że po kilkunastu minutach flądra (czy też fląder) André planował ślub z dinozaurem Fenkiem. Możliwe, że to ja raz zmieniłam dinozaura Fenka na Franię, ale wciąż. Dinozaur z flądrą?
Na szczęście tej części historii nasze słuchaczki po drugiej stronie ekranu już nie usłyszały, bo spały w najlepsze od kilku dobrych minut. To my tak się zagalopowaliśmy, a opowiadanie bajki nam samym przyniosło sporo zabawy, że nawet nie patrzyliśmy czy dzieci śpią, ale śmialiśmy się do siebie i zaskakiwaliśmy nowymi wątkami. Dopiero głos Melanie nas przywrócił do świata żywych. Już wyszła z pokoju swojej córki, spojrzała na nas z rozbawieniem. "Tolerancji trzeba uczyć od najmłodszych lat, racja, ale wy to jesteście jacyś chorzy. Dobranoc!" Spojrzeliśmy wtedy na siebie i roześmialiśmy na cały głos, obejmując mocno. Od tamtej pory już był kryzys zażegnany, rozmawialiśmy kilka razy widząc się na ekranach, dzięki czemu obie strony były zadowolone. Raz nawet Marisa chwilę z nami pogadała, ale później poszła sobie do Mii, która wyciągnęła swoje stare zabawki. No tak, wyszło na to, że to my bardziej potrzebowaliśmy jej, a nie ona nas.
Każda chwila w Rzymie została wykorzystana do maksimum. Zwiedziliśmy większość, jak nie wszystko, włącznie z przeogromną Bazyliką Świętego Piotra. Marco robił pełno zdjęć, nie tylko mnie, więc to był już mały sukces. Chodziliśmy wszędzie, kosztowaliśmy coraz to nowszych dań, kolejnych smaków lodów w naszej ulubionej lodziarni, pocałunków nie było końca, cały czas trzymaliśmy się za dłonie, a uśmiechy nie schodziły z naszych ust. Byłam pewna, że i w Paryżu będzie nam tak cudownie.
-Tu się zatrzymamy -oznajmił Marco, gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle. Schyliłam się, by zobaczyć nasz hotel. Należał do znanej sieci hoteli, już nie należał do lokalnych pięknych, zabytkowych budynków. Ale przecież nie ważne gdzie, ważne z kim. Na pewno będzie nam tu dobrze.
-Nie przegapiłeś zjazdu?
-Jeszcze nie jedziemy do hotelu.
-I nie powiesz mi gdzie?
-Powiem-potwierdził, śmiejąc się. -Ale nie teraz.
-Skąd ja o tym widziałam.
-No cóż. Albo dobrze mnie znasz, albo jestem przewidywalny-wzruszył ramionami. Uśmiechnęliśmy się szeroko do siebie i znów prawie wetknęliśmy nosy w przednią szybę, żeby już teraz podziwiać Paryż.
-Champs-Élysées-oznajmił, wskazując na drogę przed nami. Było pięknie.
-To tu chciałeś przyjechać?
-Nie.
Założyłam ręce trochę naburmuszona. Marco śmiał się pod nosem, ale wolał mnie dodatkowo nie drażnić.
Jechaliśmy wciąż, raz pomyliliśmy ulicę, lecz nawigacja w porę wyprowadziła nas z błędu.
Marco nerwowo spoglądał na zegarerk, gdy staliśmy w korku. Później położył dłoń na moim udzie i nerwowo wystukiwał jakiś rytm.
-Gdziekolwiek pojedziemy, na pewno mi się spodoba. Nie musisz się tym przejmować.
-Nie o to się obawiam, choć dzisiaj nasza rocznica i powinniśmy właśnie być w pokoju hotelowym i robić zupełnie inne w łóżku niż spanie...jak na przykład jedzenie-zaśmiał się sam do siebie, nadwyraz rozbawiony swoim wybornym żartem. -Ale goni nas czas, skarbie. Wszystko miałem wyliczone, poza korkami w centrum.
-Jeśli to tak ważne, to trzymam kciuki, żeby się udało.
I udało się. Zaparkowaliśmy na sześć minut przed trzynastą na parkingu na tyłach Ogrodów Luksemburskich. Marco wyskoczył prędko z samochodu i pobiegł do bagażnika. Chyba też powinnam była się spieszyć, dołączyłam do niego.
Akurat wyciągał ze swojej walizki małą torebkę prezentową. Kolejne hojne prezenty. Nie musiał mi ich dawać, nawet, jeśli to nasza rocznica. Wystarczyłaby cięty kwiatek. Na szczęście tym razem byłam przygotowana na tą okazję, w razie, gdybyśmy zostali w Rzymie do naszej rocznicy. Marco zdziwił się, gdy ja rozpięłam swoją walizkę i zaczęłam szukać pudełka owiniętego w elegancki papier, przewiązanego czerwoną wstążką. W końcu miałam je w swojej dłoni.
-To gdzie się spieszymy? -zapytałam, poprawiając kokardkę.
-Jesteś niemożliwa -zaśmiał się i odsunął, żeby zamknąć bagażnik. -Chodź.
Wyciągnął do mnie rękę, w drugiej wciąż trzymając prezent dla mnie. Złapałam go niepewnie za dłoń, a po chwili już zostałam mocno szarpnięta do przodu, gdy Marco rzucił się biegiem w niewiadomym celu i kierunku. W trakcie biegu udało mi się na szybko popodziwiać piękno ogrodu i niedaleko stojącego pałacyku. Z pewnością więcej rzeczy bym spostrzegła, gdybyśmy szli spacerem, a nie biegli w szaleńczym tempie, ale Marco rwał na przód i nie myślał nawet, żeby się zatrzymać. Spoglądał od czasu do czasu na zegarek, jak ten królik z Alicji w Krainie Czarów, który wiecznie się gdzieś spieszy, ale nikt nie wie gdzie.
-Marco, mam zadyszkę!-sapnęłam, mówiąc odrobinę głośniej, gdy wymijaliśmy biegiem grupkę spacerowiczów. Byli z Francji, prawdopodobnie dość mocno nas zwyzywali w swoim ojczystym języku za bieganie po parku i wpadanie na ludzi. Cóż, sama nie rozumiałam tej sytuacji.
-Jeszcze chwilka-odparł. I wcale nie było słychać, że jest zmęczony, a nawet, że biegnie. Mając męża piłkarza chyba najlepiej też się przebranżowić na piłkarza, żeby choć czasem móc mu dorównać.
Stanęliśmy. Nie wierzyłam w to, ale zatrzymaliśmy się.
Był to pomost na jeziorze, znajdującym się w centeum Ogrodów Luksemburskich. Marco stanął na przeciwko mnie i uśmiechnął się szeroko. Ja wciąż próbowałam złapać powietrze, moje płuca aż paliły. Marco ostatni raz spojrzał na zegarek. Uśmiechnął się do siebie. Zbliżył się do mnie tak, że nasze ciała prawie się stykały. Jedna dłoń powędrowała na moją talię, druga na plecy. I nagle, bez uprzedzenia, moje usta zostały zaatakowane w żarliwym, namiętnym pocałunku. Nie czułam nóg. Nie tak, jak to zwykle poetycko mówi się o takim zniewaleniu. Nie. Ja po prostu nie czułam nóg. Obejmował mnie mocno, czasem aż wbijając się mocno w moją skórę, a jego zachłanne usta nie przerywały pieszczoty, nawet na chwilę. Jego język pieścił moje podniebienie, a ja rozpływałam się w jego ramionach. Najdłuższy pocałunek na świecie. Był wart całego pośpiechu, nerwów w korkach i mojego biegania. Był zniewalający. Naprawdę zniewalający.
Zacisnęłam napuchnięte, śliskie wargi i przejechałam po nich jeszcze językiem, by jeszcze poczuć jego smak. Uśmiechnęłam się, gdy Marco zrobił dokładnie to samo co ja. Nie odeszliśmy od siebie na krok.
-Och.. -westchnęłam, patrząc wprost w jego oczy i objęłam go mocno.
-O tej godzinie czasu kubańskiego, trzy lata temu, pocałowałem cię na pomoście na oceanie po raz pierwszy jako moją żonę. I Boże. Byłem taki głupi. Myślałem, że naprawdę po roku pomogę ci spakować walizki i znaleźć korzystne mieszkanie. Co prawda zrobiłem to szybciej, ale... Dzięki Bogu jesteś, jesteś ze mną, tutaj, jako moja żona i jako mama naszego dziecka.
-Te trzy lata z tobą i bez ciebie tak wiele mnie nauczyły -odpowiedziałam, przeczesując jego już trochę za długie włosy. Uśmiechnęłam się i pociągnęłam go na brzeg mostu. Usiedliśmy na nim, zdjęliśmy sandały i zanurzyliśmy czubki palców w przyjemnie ciepłej wodzie jeziorka.
-Na naszą pierwszą rocznicę chyba trochę się upiłem. Na drugiej byłem na kacu po twoich urodzinach i robiłem cholerne problemy w klubie -zaśmiał się sam z siebie, kręcąc z niedowierzaniem głową. -Kiedy tu jesteś, wszystko jest dobrze, na miejscu. Widzisz to, prawda?
-Tak. Mam to samo uczucie. Cóż, pierwszą naszą rocznicę... O Boże.. -szepnęłam, a we mnie wzbrał się nieoczekiwany szloch. Zaczęłam płakać jak małe dziecko. Marco otoczył mnie ramionami i położył moją głowę na swojej piersi. Jego serce. Tak cudownie, szaleńczo i mocno biło. On wiedział, co wydarzyło się w naszą pierwszą rocznicę ślubu, wciąż miał listy, a wśród nich ten, dokładnie z owego dnia. Opowiadałam mu też tyle razy. Ale teraz to wspomnienie powróciło do mnie takie silne...
-Masz śliczną, zdrową, silną dziewczynkę -powtórzyłam słowa mojej ginekolog sprzed dwóch lat.-Widziałam ją na tym małym ekraniku, ruszała rączkami, jakby do mnie machała i kazała się nie bać. Na początku nie chciałam poznać płci, żeby się nie przywiązać, byłoby mi lżej, kiedy to się stanie i... Ale ona powiedziała, że mam dziewczynkę. Nie, że będę miała. Mam, już, teraz, ona jest... A pięć miesięcy później powiedziałam pierwsze, szczere z całego serca "kocham cię" od tylu lat. Właśnie tej dziewczynce, nieświadomej tego, że swoim pojawieniem się wywróciła cały świat do góry nogami...
-Moja, dzielna Rose. Moja żona. Jestem taki dumny...
-Obiecałeś mi w dniu ślubu, że dasz mi dom, szczęście i opiekę. Dałeś tak wiele więcej -szepnęłam, kładąc dłoń na swoim brzuchu. Był taki płaski w porównaniu z tym, jak jeszcze pamiętałam go z okresu ciąży.
-To ty mi dałaś -odparł, nakrywając moją dłoń. Splótł palce z moimi. Podciągnął moją koszulkę do góry, a krótkie spodenki odrobinę w dół. Blizna już nie odznaczała się tak, jak na początku. Laser poprawił zarówno kolor jak i samą zabliźnioną skórę. Delikatnie przejechał po niej opuszkiem palca. Uśmiechnął się i pocałował zagłębienie koło mojego obojczyka.
-To jak tatuaż. Kocham tą bliznę tak samo mocno, jak resztę twojego ciała. Przypomina o najpiękniejszym momencie mojego życia. Choć przy tym nie byłem, wiem, że on zmienił wszystko i sprawił, że jestem teraz tu z tobą, taki szczęśliwy i pewny tego, gdzie jestem i co chcę jeszcze osiągnąć.
-W takim razie ja też ją pokocham-obiecałam. -Już się jej nie wstydzę, nawet się powoli zaprzyjaźniamy.
-I bardzo dobrze. Niczego się nie wstydź. Ale też nie rozbieraj się przez to przed innymi i im tego nie pokazuj!-pogroził mi palcem, śmiejąc się. Pocałował mój policzek. -A druga rocznica?
-W drugą rocznicę miałam tak urobione ręce, że nawet nie zauważyłam na początku, jaki jest dzień. Pieluchy, kąpiele, chusteczki, karmienie, odciąganie pokarmu, gdy zbyt mnie wszystko bolało, w międzyczasie zamawianie obiadu przez telefon, bo byłam czasami zupełnie niezorganizowana, gdy Marisa miała trochę cięższe dni...
-Teraz już jest wszystko dobrze. Jestem tu i zaopiekuję się wami. Jestem cały wasz. Twój i naszej córki. Jesteście dla mnie najważniejsze.
-Kocham cię. Masz rację, gdy jesteśmy razem, wszystko jest na miejscu. Nie zostawisz mnie, wiesz o mnie wszystko, a i tak mnie nie zostawisz.
-Tak. Na zawsze jesteś moja-potwierdził, na dowód czego pocałował mnie czule, gładząc mnie uspokajająco po karku.
-A ty mój.
-Tak.
-Tak-powtórzyłam z jasnym uśmiechem na twarzy. Wierzchem dłoni otarł moje łzy.
-Już wszystko dobrze. Już dobrze.
Wtuliliśmy się w siebie i zaczęliśmy obserwować rozciągający się krajobraz przed nami. Po jeziorze pływały dwa łabędzie, a za nimi trzy młode. Były też maleńkie kaczuszki, wszystko tu tętniło życiem. I my dokładnie pasowaliśmy do tego obrazu. To było prawdziwe życie. My, zakochane w sobie poza granice możliwości małżeństwo, którym tak dopisało szczęście, że doczekało się własnej pociechy, która dopełniła ich szczęście i wzmocniła związek. Każdego dnia już na zawsze będziemy wyznawać sobie miłość i będziemy żyć, bo tylko będąc razem mogliśmy żyć tak naprawdę.
I tak piękny moment przerwał czyjś ujadliwy krzyk, po francusku to brzmiało śmiesznie, jakby ktoś właśnie krztusił się jabłkiem i prosił o poklepanie po plecach. Ale te krzyki były skierowane właśnie do nas. Ojej. Marco wstał z miejaca i się podniósł.
-Nic nie mów, załatwię to -oznajmił spokojnie. Zirytowany strażnik miejski szedł w naszą stronę, nadal pokrzykując. Zeszliśmy z pomostu, zabierając w pośpiechu buty i spotkaliśmy się z nim na poletku zielonej trawy.
-Nie rozumiem-powiedział Marco, wolno, żeby strażnik to usłyszał. Nie przeszedł na francuski, więc teraz mnie już nie zaskoczy. Strażnik słysząc, że jesteśmy nie stąd przeszedł na angielski. Doskonale już rozumiałam, że nigdzie więcej poza chodnikami turystom wchodzić nie wolno. Nawet na trawę, na której wciąż staliśmy. Koło pomostu także była tabliczka z czerwonym zakazem, zarówno po francusku jak i angielsku.
-Nie rozumiem, jesteśmy turystami z Niemiec -ciągnął po niemiecku, ściskając mocniej moją dłoń. Zaciskałam usta, żeby się nie roześmiać. Strażnik westchnął, widząc, że nic nie wskóra. Zaczął iść do przodu, nakazując ruchem ręki, żebyśmy szli za nim. Wyszliśmy z zielonego terenu i stanęliśmy na drodze. Strażnik chyba przeszedł samego siebie, zdobywając się na ten wyczyn. Wskazał nam palcem na trawę i zaczął nim kiwać, mówiąc "Nein". Po czym wskazał na drogę i pokazał kciuk w górę, tu z kolei mówiąc "Ja".
-Dziękujemy, miło się z panem rozmawiało, ale musimy już lecieć-oświadczył z uśmiechem, kiwając głową ze zrozumieniem. Strażnik zmarszczył brwi, bo nadal nie rozumiał, co do niego mówimy. Ale być może zrozumiał "danke", także skinął głową w poczuciu spełnienia swojego obowiązku i ruszył przed siebie. Wtedy już musieliśmy się roześmiać.
-O nie-westchnął Marco, opierając się o mnie.
-To było niezłe.
-To nie to. Zostawiliśmy na pomoście nasze prezenty.
-Ups..-zachotałam i przeszłam kilka kroków, żeby zobaczyć, jak daleko strażnik odszedł. Był z kawałek, ale też szedł tyłem do nas, także mogliśmy szybko przeprowadzić akcję ratunkową.
Stanęłam na czatach, a Marco jako ten, co szybko biega, miał po nie skoczyć, zwinnie i niezauważalnie jak ninja.
Może i szybko dopadł prezentów, ale w drodze powrotnej tak dynamicznie postawił stopę, że jedna z wiekowych desek pomostu, po której stąpali jeszcze dawni właściciele dworku, prawdopodobnie odrobinę pękła.
Trzask nie był aż tak głośny, lecz strażnik akurat się odwracał i prawdopodobnie usłyszał pęknięcie.
-Wiej!-krzyknękam, czekając, aż ruszy i razem pobiegniemy dalej. Marco ruszył sprintem z tamtego miejsca, gdy przebiegał koło mnie, chwycił moją rękę i pociągnął za sobą. Strażnik coś wykrzykiwał, jeszcze próbował za nami pobiec, ale byliśmy szybsi. Biegliśmy ile sił w nogach, prosto przed siebie i śmialiśmy się głośno, z całych sił.
Znów biegliśmy jak szaleni przez kolejne pół parku. Czułam się jak nastolatka. Nie miałam nigdy tego etapu, ale z Marco chyba przechodziłam wszystko na raz.
-Marco, stój, zaraz spadnie mi but!-zawołałam za nim, gdy tak biegliśmy wciąż i wciąż przed siebie.
Zatrzymaliśmy się przed pustą ławką. Od razu na niej usiadłam i zapięłam jeden rzep. Podniosłam wolno głowę i napotkałam jego rozbawione spojrzenie.
-To było..-zaczął, zastanawiając się, jak opisać to, co właśnie się zdarzyło.
-Szalone -dokończyłam. Roześmialiśmy się głośno. Wstałam z ławki i objęłam go mocno. Wtuliłam się jego szyję i znów roześmiałam się tak mocno i głośno, że aż trzęsło się moje ciało. Aż zaraziłam tym Marco. Staliśmy tam, przytulaliśmy do siebie i śmialiśmy jak upici wariaci. I było nam z tym dobrze.
-Jak ja cię kocham!-krzyknęłam ku niebu, zanosząc się jeszcze głośniejszym śmiechem, o ile w ogóle to było możliwe. Marco złapał mnie w pasie i okręcił dookoła siebie.
-Bardzo?-zaśmiał się, stawiając mnie na ziemi i znów mocno objął.
-Bardzo bardzo. Wiedziałeś, że tam nie można wchodzić?
-Zauważyłem przy wejściu do parku. Ale pocałunek na pomoście zaplanowałem ponad miesiąc temu, także...
-Mieliśmy prawo.
-Wiedziałem, że myślimy-stwierdził poważnie i złapał mnie za dłoń. Uniósł ją do swoich ust i delikatnie pocałował. -Czy to dziwne, że jednocześnie jestem przy tobie poważny i odpowiedzialny, a z drugiej strony...dzieją się takie rzeczy..-prychnął, zakreślając koła w powietrzu rękoma. -I wciąż jestem sobą?
-To raczej nie dziwne. To jest dobre.
-Mhmmm... A wiesz co jest jeszcze dobre? Ty. I twoje usta. Między innymi. Pychota.
Teraz on przytulił mnie i słodko pocałował. Jego usta też były pyszne.
-Masz te prezenty? -zapytałam, przygryzając dolną wargę. Spojrzał na mnie intensywnie i sam jeszcze oblizał swoje usta.
-Mam. Włożyłem twoje pudełeczko do mojej torebki. Właściwie twojej torebki i moje pudełeczko.
-A więc weźmy każde swoje. Wiesz?
-Cieszę się, że oboje kupiliśmy coś małego. Chociaż tak naprawdę powinnam być przytłoczona twoim prezentem..no wiesz..Paryż i to wszystko.
Uśmiechnął się niepewnie i zajrzał do torebki, którą trzymał.
-Mogę?
-Pewnie. A ja?
-Jeśli chcesz.
-Bardzo.
-Nie mogę się doczekać -uśmiechnął się szeroko, a jego oczy błysnęły z ekscytacji.
Wzięłam swoje pudełeczko i powoli otworzyłam górną część.
-Nie. To nie jest drobiazg-oświadczyłam, spoglądając surowo na jego zawartość. Marco uśmiechnął się niewinnie, zatrzymując się na odpakowywaniu swojego prezentu.
-W pewnym sensie, to jest drobiazg. Widzisz? Mieści ci się w dłoniach.
Wyjął kluczyki ze środka, otworzył moją drugą dłoń i ułożył je w niej. Później położył na nich moje palce i posłał mi kolejny uśmiech.
-Rozumiem, że to tylko kluczyk z plastikową atrapą pilocika, zaraz mi tu dokomponujesz historyjkę o kluczu do twojego serca, tak?
-Ymmm...-mruknął, przekręcił głowę na bok i prychnął śmiechem. -Moja pani, na trzecią rocznicę naszych zaślubin, wręczam ci oto ten klucz, jako podarek prosto z mojego serca i całej mej miłości. Moje serce otworzyło się już dawno, a ty, moja pani, nie musisz mieć żadnego klucza... -zatrzymał się w tej swojej przemowie, niczym z jednego rycerskiego eposu, namyślił się, odkaszlnął, żeby zachować powagę i nie roześmiać się z samego siebie i kontynuował.-Klucz ten jednakowoż bardzo ci się przyda, gdyż otwiera on twój nowy pojazd, który jest bezpieczny, będziesz mogła transportować nim naszą latorośl i...
-Dobra, stop!-przerwałam mu ze śmiechem, bo nie mogłam już wytrzymać tego całego poetyckiego, podniosłego tonu. Chwilę temu zastanawiałam się, czy nie zabić go za taki hojny i drogi prezent, ale jednak wolałam się śmiać, a później okazać mu wdzięczność, bo niezależne jaki to by był samochód, znacznie ułatwiłby mi życie. -Kupiłeś mi super drogie auto, BMW, tak?
-Tak-odparł poważnie, lekko wciąż się uśmiechając. -Mówiliśmy o tym, że musisz mieć coś swojego. Nie wyobrażałaś sobie czegoś z półki cenowej jak mój Aston, więc wziąłem BMW, nowe i bezpieczne, żadne używane obiekty muzealne nadające się na wysypisko nie wchodziły w grę, już się takimi najeździłaś. Nie czuj się tym przytłoczona...
-Czy to suv?
-Tak. Trochę mniejszy od Astona, ale suv.
-Czy jest w kolorze innym od niebiesko czerwonego jak Bayern?
-Tak-roześmiał się szczerze. -Biały. Dla ciebie tylko biel. Ma wyszytą białą różę na kierownicy.
-Dziękuję. W takim razie jest idealny. Już nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę i przejadę się kawałek.
Wraz z moimi słowami usłyszałam westchnienie ulgi. Uśmiechnął się szczerze i wziął mnie pewnie i silnie w swoje ramiona. Praktycznie czułam się zmiażdżona w jego uścisku, ale tak ściskana mogłam być zawsze.
-Otworzysz swój? Bo zaczynam się teraz denerwować, czy ci się spodoba. Bo to nic wymyślnego, trochę przesadnie drogiego, ale też wartego ceny i jeśli ci się nie spodoba..
-Shhh-zaśmiał się i musnął delikatnie moje usta. -Wszystko, co od ciebie dostanę, spodoba mi się. Nie psuj mi niespodzianki, bo zaraz się wygadasz, co to jest!
-W porządku -uśmiechnęłam się i podrzuciłam w górę moje kluczyki, które zagrzechotały i wpadły w moją dłoń. Samochód. Dostałam samochód.
-Wow!-z zamyślenia wyrwał mnie podekscytowany głos Marco. -O. Nie. Wierzę. Rosalie, dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Znów byłam duszona w mocnym uścisku. Zachichotałam i zarzuciłam dłonie na jego szyję i pocałowałam go w policzek.
-Naprawdę ci się podoba?
-Ten zegarek będzie chodził do końca życia. One są niezniszczalne. Myślałem już, żeby taki kupić, ale...
-Trafiłam?
-W setkę. Dziękuję.
Marco zaczął zdejmować swój dotychczasowy zegarek i podał mi go, żebym chwilę potrzymała.
-Poczekaj, na tarczy od spodu jest grawer.
Coś w oczach Marco zalśniło. Odwrócił zegarek i przeczytał.
-W każdej sekundzie myślę o Tobie. Na zawsze twoja, Rosalie.
-Kocham cię.
-Moja najwspanialsza żona-westchnął, zakładając zegarek na rękę i zapiął. Pasował idealnie. -Dziękuję, kochanie.
Kolejne chwile spędziliśmy na obejmowaniu się i czułych pocałunkach w przepięknej scenerii Ogrodów Luksemburskich. Najpierw Rzym, teraz Paryż. Wszystkie te miejsca miały w sobie coś magicznego, gdy on był tu razem ze mną, a nasza miłość dawała nam nowe spojrzenie na rzeczywistość wokół.
-Mam najbardziej precyzyjny zegarek na świecie.
-I nie będziesz już się spóźniać.
-A popos..-westchnął, spoglądając na swój nowiusieńki zegarek.
-Zaraz będziemy biec jeszcze gdzieś?
-Prawie. Ale jeszcze w jednym miejscu musimy się niedługo pojawić. Przykro mi, ale ten dzień naprawdę jest zwariowany i mamy napięty grafik.
-Póki jesteśmy razem, mnie nie przeszkadza nawet napięty grafik.
-Zawsze będziemy razem -uśmiechnął się szeroko i jeszcze szybciutko mnie pocałował.
Uśmiechnęłam się i złapałam jego dłoń. Tym razem spokojnym spacerem ruszyliśmy przez park, trochę drogą naokoło, żeby nie natrafić na naszego ulubionego strażnika miejskiego. Uśmiechaliśmy się co chwila do siebie i skradaliśmy pocałunki. Ten dzień już był szalony i czekałam, co jeszcze może się przydarzyć.
Po kilkuminutowym spacerku trafiliśmy znowu na parking. Zajęliśmy swoje miejsca i ruszyliśmy, tym razem odstawić walizki do hotelu.
Tym razem nasz pokój był urządzony w bardziej nowoczesnym stylu. Przynieśliśmy walizki do sypialni, Marco stwierdził, że musimy wypakować nasze kosmetyczki i trochę ubrań zanim znów musieliśmy gdzieś jechać, ale nie dopytywałam, Marco tak się dzisiaj starał, że nie chciałam niczego zepsuć, a tylko cieszyć się jego zaangażowaniem. Był cudowny.
Zaczęłam rozglądać się po naszym apartamencie, mieliśmy nawet własną mini kuchnię. Nie zdążyłam jeszcze zajrzeć do dwóch pozostałych pomieszczeń poza naszą sypialnią i niewielkim salonem, a Marco już zmienił buty, przyniósł dla nas okulary przeciwsłoneczne i nawet moją torebkę.
-Gdzie teraz?
-Na lotnisko. A mój wspaniały, nowy, dokładny zegarek mówi, że za chwilę znów będziemy mieli obsuwkę w czasie -uśmiechnął się szeroko i wziął kartę-klucz do naszego pokoju i wyciągnął mnie z niego. Zaśmiałam się i ruszyłam za nim przez hotelowy korytarz, aż do windy.
Znów przemierzaliśmy ulice Paryża w kierunku lotniska, na które przylecieliśmy jakiś czas temu. W jakim celu? Tego nie wiedziałam. Znów staliśmy w okropnym korku, a nawigacja nie pokazywała żadnych skrótów. Wysiadła nam klimatyzacja, także musieliśmy jechać przy otwartych oknach, od stania w korku jeszcze nikogo nie przewiało, inną sprawą byłoby granie przez autostradę jak szaleni, lecz to nam nie groziło. Paryż o to zadbał.
-Jesteśmy na styk. Chciałem mieć zapas, ale tak też jest ok. To wysiadamy?
-Tak jest-zasalutowałam i posłusznie wysiadłam z wynajętego auta. Marco czekał na mnie z wyciągniętą ręką, a gdy ją chwyciłam, pobiegliśmy na terminal lotniska. Zatrzymaliśmy się przed tablicą przylotów, Marco znów był tajemniczo podekscytyowany. I to też przełożyło się na mnie, choć nie miałam pojęcia, na kogo czekaliśmy.
-Samolot wylądował trzy minuty temu-wskazał na tablicę przylotów. Faktycznie, był lot z Dortmundu. Oboje zaczęliśmy się rozglądać na osoby, wśród tych co właśnie zaczęli wychodzić na lotnisko z walizkami. Nie do końca wiedziałam, kogo powinnam wypatrywać, ale z pewnością bym od razu rozpoznała kogoś znajomego.
-Marco. Chociaż mała podpowiedź, kogo mamy stąd odebrać -pociągnęłam go za ramię, trochę jak naburmuszone dziecko. Mój mąż spojrzał na mnie rozbawiony, ale w końcu postanowił się zlitować i przestać mnie niepokoić.
-Ktoś, bez kogo nasza rocznica mie byłaby pełna.
Zrobiłam wielkie oczy i już miałam coś mówić, gdy wreszcie na lotnisko..
-O...jeny..-pisnęłam, gdy zobaczyłam moją maleńką córeczkę w wózeczku, pchanym przez ciocię Ann. Modelka ciągnęła jeszcze za sobą wózek z dwiema walizkami. Ruszyliśmy ku nim z Marco, żeby trochę jej pomóc. Ann pokazała na nas palcem naszej malutkiej, a gdy byliśmy już blisko, usłyszeliśmy radosne wołanie.
-Mami! Papi!
Nasza córeczka śmiała się i wyciągała rączki w naszą stronę. Marco pierwszy podbiegł do wózka i zabrał ją z niego do siebie na ręce. Podeszłam do nich i ucałowałam moją małą dziewczynkę w policzek.
-Dzień dobry, byłaś grzeczna podczas lotu?
Kiwnęła główką i wtuliła się jeszcze mocniej w swojej ukochanego tatusia, oplatając rączkami jego szyję.
-Ann-westchnęłam, spoglądając na przyjaciółkę. -Dziękuję.
-Oooh, to nic takiego. Mam jutro sesję do kampani, a ta mała mówiła, że chce wbić do mamusi i tatusia i trochę im popsuć romantyczne plany i nocne igraszki swoją osobą. Pomyślałam, niezła jest, biorę ją. A tak na poważnie, o brak igraszek obwiniaj Marco, jego pomysł.
-Tak szczerze.. To cudowny pomysł. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo za nią tęskniliśmy. Dziękuję. Jak podróż?
-Spokojnie, o mało się nie zabiłam z tym wózkiem, jest koszmarny!
-Tak, wiem-zaśmiałam się, przypominając jak to było, gdy sama męczyłam się z nim w podróży z Liverpoolu do Dortmundu. -Jesteś wielka.
-Właśnie, Marco. Przy lądowaniu nam coś się przydarzyło i...jest pieluszka do zmiany.
-Oj -zaśmiał się blondyn, nawet to nie zepsuło jego dobrego nastroju. -W wózku są pieluchy?
-Tak. W torbie.
-Wezmę cały. Tak w ogóle, hej Ann -zaśmiał się objął jedną wolną ręką żonę swojego przyjaciela. -I dzięki.
-Nie ma za co -uśmiechnęła się słodko i posłała znaczące spojrzenie Marco. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc o co chodzi. -Tam są toalety-westchnęła, dając mu jak najmilej do zrozumienia, że ma na chwilę iść się zgubić.
-Ach, faktycznie. Idziemy smyku? -zwrócił się do Marisy, która już wygodnie rozłożyła się na jego ramieniu. Chyba była trochę znużona po podróży. Mruknęła coś pod nosem, przymykając oczy. No tak, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na nadchodzącą drzemkę. To już był ten czas. Marco jednak wziął w drugą rękę uchwyt wózka i poszli do łazienki.
-Och, Rose! Wyglądacie tak pięknie! Tacy zakochani i szczęśliwi, bije od was blask, jak tylko na was się patrzy. Nie przypuszczam, że aż tak idealnie do siebie będziecie pasować, jesteście cudownym małżeństwem, a to, że się kochacie, widać w waszym każdym spojrzeniu. To już tyle trwa, macie dziecko.. Wszystkiego najlepszego z okazji waszej rocznicy. Jesteście wyjątkowi i pielęgnujcie to każdego dnia.
-Dziękuję, kochana. Jestem naprawdę szczęśliwa i kocham go do szaleństwa. Jest najlepszym, co przytrafiło mi się w życiu.
-Wyszliście w ogóle w tym Rzymie z łóżka? Bo Marco wygląda tak, jakby miał niezły maraton tam i wciąż nie miał dość.
-Mieliśmy czas na wszystko.
-Mhmm... Bielizna zadziałała!
-To nie tylko bielizna.
-Domyślam się. Miłość! Wciąż pamiętam dzień waszego ślubu. Rozmawiałyśmy przez Skype. Miałaś krótką, koronkową sukienkę, Marco biały garnitur.. Oboje mieliście szaleństwo w oczach. I wiesz? Ono nie zniknęło, cały czas w nich jest. Jesteście wciąż tamtymi ludźmi, tylko silniejszymi, bardziej związanymi ze sobą, zakochani i przeszczęśliwi.
-Tak, zdecydowanie wciąż jesteśmy szaleni.
-Hmm, nie wnikam już aż tak, ale... No dobra! Zdradź mi trochę!
Marco wrócił już z Marisą w wózeczku. Mała miała już w rączkach swoją owieczkę, pewnie Ann schowała ją w wózku na czas lotu.
-Masz adres swojego hotelu?- Marco podszedł do Ann i zajrzał do Marisy, czy zasypia, czy jeszcze była w miarę żywa.
-Mam, ale powinien ktoś mnie odebrać, nie przejmujcie się mną. Właśnie, Marco, Marco. Chodź ze mną na chwilę -uśmiechnęła się serdecznie i odciągnęła mojego męża na bok.
Zostałam, kucając przy wózeczku, zagadując Mari i opowiadając jej, co pięknego ja i jej tatuś ostatnio zwiedziliśmy. Zerkałam od czasu do czasu na Ann i Marco, modelka najpierw uśmiechała się szeroko i cały czas mówiła jak najęta, pewnie opowiadała mu, jak bardzo uwielbia nas razem, bo Marco aż uroczo zaczerwienił się na policzkach. Oboje zerkali co jakiś czas na nas z uśmiechami. Na koniec poszła prawdopodobnie jakaś groźba, bo Ann aż złapala się za bok, a drugą ręką pogroziła mu palcem przed nosem. Marco kiwnął głową z uśmiechem i posłał mi jedno z tych czułych, pełnych miłości spojrzeń, zarezerwowanych tylko dla mnie. Rozpłynęłam się.
Objęli się i uśmiechnęli szczerze. Wkrótce Ann pociągnęła Marco za sobą, zaprowadziła do mnie i połączyła nasze dłonie.
-I tak najlepiej. Jeszcze wam obu życzę dużo, dużo miłości, cierpliwości i szczęścia na kolejne i kolejne wasze rocznice. Rose, pamiętasz, jak szłaś na randkę z Marco w tej przezroczystej koszuli, przez którą prześwitywało wszystko, a ja zabroniłam ci zakładać marynarki?
-Pamiętam-zaśmiałam się, mocniej ściskając dłoń Marco. Blondyn spojrzał się na mnie rozmarzony.
-Oj, ja też. Ledwo co wtedy patrzyłem na drogę.
-Czyli cel był zamierzony. Ale ja nie o tym. Jak Marco czekał na ciebie na dole, powiedziałaś mi, że nie wiesz, kim tak naprawdę jesteś i chciałabyś się poznać... A teraz.. myślę, że..-westchnęła, a jej oczy zaszły łzami. Tak samo jak moje.
-Jestem mamą, jestem dobrą, czułą, kochającą, troskliwą i nadopiekuńczą mamą. Jestem żoną, czasem trochę zbyt wrażliwą, niezbyt idealną, popełniającą błędy, ale kochającą z całego serca i mojej duszy. To moje dwie najważniejsze role, które mnie identyfikują. To jestem ja i to jest moje życie. Jestem Rosalie Reus, mama i żona i najszczęśliwsza kobieta na świecie. To jestem ja. Ta dwójka -powiedziałam ciszej, wskazując na Marco i tulącą się do pluszowej owieczki Marisę w wózeczku.-To jestem ja, prawdziwa ja. Nigdy nie byłabym w pełni sobą, gdyby nie Marco i nasza Marisa. Jestem też jeszcze waszą przyjaciółką, co napawa mnie dumą...
-Ale przede wszystkim jesteś panią Reus -powiedziała, wycierając łzę z policzka, a po chwili, całkiem znienacka rzuciła się na moją szyję i ścisnęła mocno. -Byłaś taka smutna i zagubiona, nie wiedziałam, że aż tak wiele smutku w tobie siedziało. A teraz jesteś dojrzałą, świadomą, szczęśliwą, dumną i diabelnie seksowną o i kuszącą panią Reus. Jestem z was taka dumna.
-Gdyby nie twoja pomoc i wsparcie. Ty też masz w tym swój ogromny udział.
-E, tam -puściła mnie i machnęła ręką. Z objęć mojej przyjaciółki, zostałam przejęta przez mojego ukochanego, który oplótł mnie ciasno ramionami w pasie i przytulił policzek do mojego. -Marco, uratowałeś ją. Jak ktoś powie, że ten ślub był idiotycznym pomysłem, osobiście go wyśmieję i rzucę w łeb cegłą. To była twoja najlepsza decyzja w życiu. Ale nie mielibyście tego, gdyby nie twoje nieupilnowane plemniki -zaśmiała się ze swojego dowcipu i wskazała na zasypiającą Marisę.
-To one uratowały mnie -odpowiedział poważnie Marco. Westchnęłam i zamknęłam oczym. Ja i Marisa. Obie go uratowałyśmy. Przekręciłam się przodem do niego i wtuliłam się w niego, przystawiając ucho do jego bijącego serca. Najpiękniejsza muzyka.
Na parkingu pożegnaliśmy się z Ann, upewniając się wcześniej, czy na pewno ma swoją podwózkę do hotelu. Nie mogłam przestać jej przytulać, ona mnie też.
-Bawcie się dobrze i korzystajcie z ostatnich wspólnych dni przed wyjazdem.
-Będziemy. Jak chłopcy wyjadą, a ty wrócisz do Dortmundu, musimy się umówić koniecznie. Może wpadniesz nawet na noc?
-Jestem jak najbardziej na tak. Zdzwonimy się potem. Jeszcze raz wszystkiego dobrego i dobrej zabawy.
Ann jeszcze raz objęła mnie, później Marco, a na koniec dała buziaka w główkę Marisie i pomachała jej. Każde wsiadło już do swojego samochodu i rozjechaliśmy się w swoich kierunkach.
Marisa co jakiś czas podnosiła głowę, żeby sprawdzić, co ciekawego dzieje się za oknem, ale znacznie częściej opierała głowę na boku i przymyka oczka. My z Marco co chwila spoglądaliśmy na nią, ta kilkudniowa rozłąka naprawdę dała nam w kość.
-Wiesz, myślałam, czy nie pownniśmy się jakoś odwdzięczyć Ann i Mario. Tyle dla nas zrobili.
-Też o tym myślałem -uśmiechnął się i położył już jak miał w zwyczaju dłoń na moim udzie. -Rzym był naprawdę piękny, może wysłać ich tam przed świętami na trzy dni?
-Dobry pomysł.
-Mamy jeszcze chwilę. Na razie jesteśmy razem w Paryżu. Jak Mari będzie spać, to poszukamy jakiegoś przyjemnego lokalu, gdzie można zjeść. A potem się trochę poprzytulamy-uśmiechnął się szeroko i lekko szczypnął mnie w udo. Zachichotałam i złapałam jego dłoń w dwie swoje.
-Jestem na tak.
-Bardzo mnie to cieszy.
***
Niedaleko naszego hotelu znaleźliśmy przytulną restaurację. Miała naprawdę niskie ceny, w dodatku lokal był przyjazny dzieciom, więc problem z dziecięcym krzesełkiem był rozwiązany. Była tak piękna pogoda, że wzięliśmy wózek i przespacerowaliśmy się pieszo urokliwymi uliczkami Paryża.
W porównaniu do Rzymu? Było równie pięknie. To, że mieliśmy teraz ze sobą dziecko, wcale niczemu nie przeszkadzało. Było nawet lepiej, mieliśmy poczucie, że naprawdę jesteśmy rodziną. Ta malutka istotka tak wiele nam dała.
-Mario mi wyslał dziś link, że media spekulują moje przenosiny do FC Romy. Zauważyli nas gdzieś na spacerze i już-zaśmiał się szczerze.
-To niedługo będziesz się przenosił do Paryża.
-Taki jestem rozchwytywany -uśmiechnął się szeroko. -Damy jej pić?-zatroszczył się, spoglądając do wózeczka. Kiwnęłam głową i puściłam rączki wózka, żeby mógł wyjąć z torby co trzeba.
-Spacer pod wieżę Eiffla i pod Luwr?
-Idealnie. Na zdjęciach widziałam że pod wieżą można wypożyczyć koc piknikowy i tam usiąść. Co ty na to, żeby to zrobić i całą trójką sobie poleniuchować?
-Idealnie-powtórzył po mnie, równie podekscytowanym głosem. Zaśmialiśmy się i ruszyliśmy przed siebie.
***
Marco naprawdę zaplanował ten dzień w każdym, najmniejszym jego detalu. Owszem, zobaczyliśmy Luwr i olbrzymią wieżę Eiffla, wzięliśmy nawet kocyk w biało-czerwoną kratę, na którym położyliśmy się całą trójką pod drzewem. Pogodę też musiał zaplanować, bo jeszcze wczoraj było tu zimno i pochmurno. Teraz słońce świeciło na przejrzyście błękitnym niebie. Ale nawet nasze leżakowanie miało swój wydzielony czas przez jego nowy, punktualny zegarek. Dokładnie trzydzieści trzy minuty. I znów byliśmy jak ten biały królik i wracaliśmy pospiesznie do naszego hotelu. Marco przepraszał mnie po drodze naprawdę wiele razy, że nie mamy w ten wyjątkowy dzień tyle spokoju, jednak ja nie miałam nic przeciwko. Dni takie jak te bardzo rzadko się zdarzały. I nawet jeśli byłby najkoszmarniejszy dzień, choćby padało, były korki i nie moglibyśmy zobaczyć niczego ciekawego, to z tym mężczyzną u boku i naszą maleńką kopią każda sekunda była dla mnie najbardziej cenna i wyjątkowa.
Ale napięty grafik nigdy nie był czymś złym, gdy działo się tyle niesamowitych rzeczy. W hotelu wszyscy przebraliśmy się w trochę cieplejsze rzeczy i znowu ruszyliśmy w drogę. Marco jak zwykle nic nie mówił, nawet nie drążyłam. Marisę rozpierała energia po krótkiej drzemce na piknikowym kocyku.
-Wieczorem padnie jak mała mucha-stwierdził zadowolony.
Miałam wrażenie, że wyjechaliśmy już poza Paryż
-Spójrz na prawo-Marco uśmiechnął się i wskazał palcem na moje okno. Wyjrzałam przez nie i nie mogłam opanować radości.
-Kochanie...
-Taak?
-Dziękuję. Za wszystko. To idealny pomysł. Marisa będzie w niebie. Ja też. To najlepszy prezent na rocznicę ślubu, jaki mogłam sobie wymarzyć. Razem z moim nowiutkim samochodem, który nawet nie wiem jak wygląda. I nie mogę się doczekać.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując swoje wszystkie zęby.
-Przyjemność po mojej stronie.
-Będziesz z nami oglądał przebrane księżniczki?
-Mmm, bardzo chętnie-jego uśmiech się poszerzył i w dodatku poruszył sugestywnie brwiami. -Ała!! Za co to? -roześmiał się, łapiąc za bok, w który lekko go uderzyłam.
-Za patrzenie na księżniczki?
-To jednak mam nie patrzeć?
-Kobieta zmienną jest, nie słyszałeś?
-Nawet już doświadczyłem.
-I bardzo dobrze.
-Wy jesteście moimi księżniczkami.
-Jasne, jasne. Za późno, kotku -roześmiałam się i odwróciłam się do Marisy, która zafascynowana wyglądała przez okno. -Widzisz skarbie zamek? Tam mieszkają księżniczki. Zobaczymy je zaraz.
-Ooo-westchnęła, kładąc rączki na szybie.
-Jak podrośnie też tu przyjedziemy. Będziemy mogli pójść na więcej atrakcji.
Disneyland. To była dopiero wycieczka. Zatrzymaliśmy się zaraz po wejściu do środka przy małym sklepiku z gadżetami. Wszędzie i do wszystkiego były kilometrowe kolejki. Chociaż nasza mała siedziała wygodnie w wózku ze swoją owieczką i miała zajęcie.
Staliśmy wytrwale, tak naprawdę to ja już traciłam cierpliwość i chciałam iść dalej i zwiedzać cały Disneyland, ale Marco się uparł. A jak Marco się uprze, to Rose stoi z nim w kolejce po naprawdę niepotrzebne bibeloty. To znaczy. Marco uparł się, że były potrzebne, żeby w ogóle być w tym miejscu. Więc czekaliśmy.
W nagrodę za tą kolejkę dostałam srebrną, plastikową tiarę, z jednym dużym, żółtym oczkiem na środku i dwoma mniejszymi po bokach. Jako żona piłkarza Borussii nie mogłam wybrać innych kolorów. Marisa wybrała sobie uszka myszki Minnie, a Marco czapkę pirata.
-Pierwszeństwo dla kobiet w ciąży i rodzin z dziećmi do lat trzech-odczytałam, odchodząc od kasy. Marco szedł niewzruszony w swojej czapce pirata, jak widać, nawet taka informacja była mu niestraszna, choć mnie trochę przybiła.
Teraz naszym celem był zamek. I choć była kolejka, Marco przecisnął się do bramek i zapytał, czy pierwszeństwo nadal nas obowiązuje. Obowiązywało. Otworzyli dla mnie i Mari bramkę, przez którą mogłam wjechać. Oczywiście moja córeczka zaraz po tym zrezygnowała z wózka, a złożyło się idealnie, bo na dole w zamku w szatni można było zostawić niepotrzebne rzeczy i spacerówki, było dwóch ochroniarzy, więc mogliśmy założyć, że wózek, choć mógłby być lepszy, wróci z nami do domu.
Szliśmy niestety z grupą ludzi, nie sami, aczkolwiek było wciąż całkiem swobodnie. Na schodach spotkaliśmy białego królika, który pospiesznie zaczął nas zapraszać na herbatkę na piętro. Spojrzałam znacząco na Marco, żeby złapał aluzję, że tak naprawdę dzisiaj nie pasuje mu piracki kapelusz, tylko białe, długie uszy. Zegarek już miał. Na piętrze Marco wziął Marisę na ręce, żeby mogła widzieć inscenizację przyjęcia u Kapelusznika. Całe pomieszczenie było takie bajkowe, nawet unosiła się delikatna, biała mgła, wprost z fajki gąsienicy. Kapelusznik zabawiał dzieci, Marisa śmiała się z tego, jak zabawnie się poruszał i jakie stroił miny. Nawet pomachał jej, a mnie ukłonił się nisko, ściągając swój wielki kapelusz z głowy. Po jakimś czasie dołączyły do nas obie królowe z Alicji, wszystkie dzieciaki były w niebie. Tej bajki jeszcze nie opowiadalismy naszej córce, ale na pewno niedługo to się zmieni.
-Czekam na Piękną i Bestię. To moja ukochana bajka. Jak Bellą będzie jakaś brzydula to składam zażalenie.
Marco roześmiał się.
-Wiesz, Mari? Mama zaraz powie, że jednak chce, żeby Bella była brzydulą, bo będzie zazdrosna o tatusia -wytłumaczył naszej córce, która i tak go nie słuchała, bo była zaaferowana tym, co działo się w komnacie.
Cóż. Na szczęście, czy też nieszczęście, Bella była ładna. Razem z Bestią zatańczyli, pomachali wszystkim i poszli.
-Skoro ja muszę cały czas mierzyć groźnym wzrokiem wszystkie księżniczki, to czekam na siedmiu krasnoludków, oby byli wysokimi, muskularnymi latynosami.
-Rose.. To nie jest koncert życzeń. O cholera!-zaklął pod nosem, widząc, że właśnie znaleźliśmy się w sali z bajki o śpiącej królewnie, a do środka wszedł właśnie całkiem przystojny latynos, z zawadiackim błyskiem w oku. Nie był aż tak wysoki, ale nie niższy ode mnie.
-Chojea-powtórzyła Mari, śmiejąc się do siebie.
-Ja jej tego nauczyłam, a ty jedynie o pingu? Tak mówiłeś?
-Skąd wiedziałaś o krasnoludkach latynosach?
-Nie wiedziałam. Mam do urządzenia zaległy wieczór panieński. Myślisz, że krasnoludki by się zgodziły być tak uczynne i...?
-Ty złośnico -prychnął i uszczypnął mnie w pośladek. Zaśmiałam się i wtuliłam w jego bark. Był naprawdę urażony.
-Oj, przepraszam.
-Żeby mi to było ostatni raz. W ogóle to masz szlaban na te krasnoludki. Masz swojego.
-Mam-uśmiechnęłam się miło, próbując powstrzymać śmiech, gdy widziałam jego karcące spojrzenie. Patrzył się na mnie jak na Marisę, gdy coś przeskrobie. -Mojego ukochanego krasnoludka.
-Raczej wielkiego krasnala.
-Marco!
-Kocham cię -roześmiał się, widząc moje zażenowanie i objął mnie wolną ręką, przyciskając do swojego boku. Marisa machała do każdego, do kogo się dało. Gdy tylko księżniczka jej odmachała, ta zaczęła podskakiwać na rączkach tatusia i jeszcze głośniej się cieszyć. Jej radość była dla nas największą nagrodą.
Przeszliśmy cały zamek. Było wspaniale. Na samym końcu był zaplanowany do przepłynięcia tunel miłości w łabędzich łodziach. Niestety nie zostaliśmy tam wpuszczeni ze względu na to, że Marisa była za mała. Poszliśmy więc po nasz wózek, a stamtąd na karuzelę. Marco stał przed nią, a ja z malutką usiadłyśmy na kanapie w środku filiżanki z bajki o Pięknej i Bestii. Pomachałyśmy tacie, króry właśnie robił nam zdjęcia i ruszyłyśmy, najpierw w górę i w dół, a potem lekko się obracałyśmy. Niby zwykła karuzela dla dzieci, a nawet ja miałam niezłą zabawę. Później całą trójką weszliśmy na Czarną Perłę, na której powitał nas sam kapitan Jack Sparrow. Na pokładzie rozegrało się krótkie przedstawienie, wszystkich rozbawiło do łez. Po tym poszliśmy do sklepu z upominkami.
Oczarowały mnie wszystkie szklane ozdoby na choinkę. Marco zaśmiał się, ale po chwili przyszedł do mnie z koszykiem i kazał pakować te, które nam się podobają. Jako pierwszy poszedł królik z Alicji.
Kupiliśmy też breloczki, a ja dostałam pluszowego Sticha. Był przepiękny, Marco od razu uznał moje zauroczenie za dobry znak, więc wrzucił go do naszego koszyka. Ja wzięłam jeszcze materiałowe rączki do podnoszenia gorących naczyń i garnków we wzory z Myszki Miki albo Królem Lwem. A nawet wzięłam komplet z krasnoludkami, tak, jakbym czasem chciała go lekko zdenerwować. Był wtedy naprawdę uroczy.
-Całe szczęście, że kazałeś mi założyć wygodne adidasy. Nie muszę chodzić boso-stwierdziłam, zapinając wyżej swoją bluzę. Zatrzymałam też Marco, żeby poprawić Marisie kocyk w wózeczku i jednego bucika, którego udało jej się skutecznie rozsznurować.
-Weźmiemy ją na ręce podczas parady, co?
-Dopóki nie zaśnie -zaśmiałam się i pogładziłam naszą córeczkę po rączce, którą właśnie do mnie wyciągała. -Tu jest tak pięknie.
-Mhmm. Piękna to była twoja mina na obrotowych spodkach.
-Chcę o tym zapomnieć. Marisa miała tam największą frajdę... Nawet jeśli tu wrócimy, nigdy więcej. I to nie jest śmieszne.
-Oj, jest.
Złapaliśmy miejsce niedaleko barierek, chyba niektórzy się wściekali na nasze zastawianie dojścia wózkiem, ale nie mieliśmy co z nim zrobić. Poza tym, musiał być w pogotowiu na nagły sen małej
-Mamy jeszcze jedną niespodziankę, ale nie gwarantuję, że wyjdzie -uprzedził mnie, gdy tak czekaliśmy do godziny rozpoczęcia. Wziął Mari na ręce i spojrzał na mnie podekscytowany. Nachylił się do Mari i szepnął jej coś na ucho. Roześmiała się i spojrzała na mnie. Uniosłam brew i cierpliwie czekałam.
-Mami -zaczęła, jakby powtarzając po Marco.
On kiwnął głową i znów nachylił się do jej ucha. Spojrzała na mnie, zrobiła bańkę ze śliny i znów się roześmiała. Marco też. Szepnął jej do ucha znów to samo.
-Kocham cię -powiedziała w końcu. Moje serce przyspieszyło bicia. Uśmiechnęłam się, a w moich oczach stanęły łzy wzruszenia. Tyle czekałam, aż w końcu usłyszę te słowa z jej ust. I nie myślałam, że to nastąpi tak szybko. I w takim niezwykłym momencie. Rok i osiem miesięcy temu to ja właśnie jej to mówiłam... Och...
-Moje kochanie. Ja też cię bardzo kocham -powiedziałam, walcząc ze łzami wzruszenia. Przytuliłam ją do siebie i pocałowałam w czółko. Uśmiechała się do mnie tak ślicznie. Podniosłam wzrok na Marco. -Ciebie też bardzo, bardzo kocham. Dziękuję za niespodziankę.
Objęłam ich, pozwalając jednej, samotnej łzie spłynać po moim policzku. Najpiękniejsza niespodzianka na świecie.
I w końcu wszystko się zaczęło. Znane melodie z bajek mojego wczesnego dzieciństwa, a później platformy w rozmaitych kształtach, na których znajdowały się postacie z bajek, również te, które zastaliśmy podczas zwiedzania zamku. Szła też orkiestra, zaczęła grać motyw przewodni Alladyna, a za nimi na dywanie (na kółkach) lecieli Alladyn i Jasmina. Przytuliłam się do Marisy i objęłam Marco ramieniem. Mała była wręcz przyklejona do swojego taty, i choć cała jej uwaga skupiała się na to, co przed nami się rozgrywało, taty nie puściła, ani na milimetr.
Parada nie miała końca. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że aż tyle postaci zostało wykreowanych. I że ja je wszystkie znałam. Marisa usnęła gdzieś pod koniec, prawdopodobnie na wysokości Arielki. Pomogłam Marco włożyć ją do wózeczka, położyłam obok niej jej owieczkę i obie ciasno przykryłam kocykiem, na koniec całując jej policzek. Była taka cieplutka i śliczna. Piękniejsza od wszystkich księżniczek razem wziętych.
-Zbieramy się też?-zapytałam, obejmując Marco, widząc, że kilka osób zaczęło już zawracać.
-Jeszcze iluminacje świetlne na zamku i fajerwerki.
-Ale Mari śpi. No i fajerwerki ją obudzą...
-Kotku -zaśmiał się i spojrzał prosto w moje oczy. Położył ostrożnie dłoń na moim policzku i delikatnie pogłaskał go kciukiem. Od razu się uśmiechnęłam. -To wciąż nasza rocznica. Marisie się nic nie stanie, im poleży dłużej na świeżym powietrzu tym lepiej, jest jej ciepło, mamy jeszcze zapasowy kocyk w razie czego. Chcę zostać tu z tobą do końca, na pewno ci się spodoba.
-Przepraszam. Po prostu czasem włącza mi się tryb mamy... Aż zbyt mocno. Nie chcę, żebyś myślał, że nie myślę o tobie...
-Ale ja wcale tak nie myślę-zaśmiał się i przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. -Myślisz o mnie w każdej sekundzie. Wiem i czuję to. Też przeszło mi przez myśl, żeby ją zabrać, gdy zaśnie. Ale Ann kazała nam zostać do końca -mrugnął do mnie.
-Ann... No tak. Przebierze się za Arielkę i wyskoczy z jakiejś muszli, sypiąc konfetti i krzycząc przez megafon "Marco i Rose są super"?
-To bardzo prawdopodobne. Wyglądałem się, że chcę was tu zabrać, a ona dodała jeszcze swoje trzy grosze. Ja, to już bym dawno był w drodze do hotelu, szczęśliwy, że mała Rose śpi, a duża Rose nie śpi i myśli o mnie. I wtedy..
-Myślisz, że Ann się dowie, że zdezerterowaliśmy?
-Myślę, że może mieć tu swoje wtyki. A tak poważnie, nie chcesz zobaczyć fajerwerek?
-Chcę. A potem fajerwerki w sypialni?
-Nie za dużo?
-Nie.
-Masz rację -zaśmiał się i wziął mnie przed siebie, żebym więcej widziała. Stałam już jako pierwsza w rzędzie, przede mną był tylko metalowy płotek, żebyśmy nie przekroczyli wyznaczonego terenu. Marco jeszcze bliżej przysunął wózek ze śpiącą Marisą i objął mnie na wysokości brzucha, splatając na nim dłonie.
Odczekaliśmy kilka minut, jeszcze bardziej się ściemniło, dzięki czemu iluminacje świetlne stały się jeszcze bardziej efektowne. I było efektownie. Nie mogłam oderwać wzroku od przebiegających po wieżach światłach, migających światełkach i ta muzyka i mój mąż tuż za mną, którego ciepły oddech czułam na swojej szyi. Efektownie.
Pod koniec projekcji zaczęła płynąć muzyka z czołówki Disney'a, a na zamku niczym na ekranie kinowym puszczony został obraz, dokładnie odpowiadający muzyce. Zgasły wszystkie światła na terenie całego Disneylandu, a na zamku rozpoczęła się projekcja, przedstawiająca wszystkie pary księżniczek z ich księciami z bajki. Zwykle przedstawiane były sceny ze starych bajek, przebieg przez wszystkie pary, na przemian taniec, a na koniec pocałunek. Marco zaśmiał się na scenę pocałunku Śnieżki i jej księcia, gdzie w tle stało w rzędzie siedmiu krasnoludków.
-Patologia.
-Nie niszcz tego -roześmiałam się, również cichocząc. Na szczęście scena pocałunku Śnieżki, została zastąpiona przez taniec Belli i Bestii, a kilka chwil później, najbardziej rozczulająca scena, gdy pocałowała go, leżącego i umierającego, a on zaczął odżywać i przemieniać się w prawdziwego księcia. Miała coś podobnego, co mieliśmy z Marco. Nasze pocałunki i bycie razem, sprawiało, że byliśmy naprawdę sobą, prawdziwi, szczęśliwi i zakochani.
I nagle stało się coś, czego za nic nie bylibyśmy w stanie przewidzieć. Na całym zamku został wyświetlony kawałek filmiku, który przedstawiał nasz taniec. Nasz pierwszy taniec na plaży na wyspie, w tle było słychać szum fal, śpiew i ukulele. Nasze "Somewhere over the rainbow". Tańczyliśmy, bujając się na boki, wpatrzeni prosto w swoje oczy. Uśmiechałam się na początku dość niepewnie, jednak po chwili oplotłam dłońmi jego szyję i tak ufnie się w niego wtuliłam. Nikt by nie powiedział po tym obrazku, że znaliśmy się wtedy zaledwie kilka dni. Nie widziałam wtedy tego, ale teraz mogłam to dostrzec dokładnie. Twarz Marco pojaśniała, gdy tak się przytuliłam, uśmiechnął się, przymknął powieki. A potem podniósł mnie i zaczął mną kręcić dookoła, uwalniając mnie przy okazji ze szpilek, które upadły gdzieś dalej na piasek. Śmialiśmy się oboje.. Tacy beztroscy..zakochani... Tak. Zakochaliśmy się wtedy w sobie.
Film został sztucznie spowolniony, zaczął być coraz bledszy... Zniknął, a na jego miejsce pojawiło się zdjęcie, na którym całujemy się na moście. Nasz pierwszy pocałunek jako małżeństwo, dokładnie ten, który dzisiaj powtórzyliśmy, z dokładnością co do minuty. Wyglądaliśmy niesamowicie. I moja sukienka... I mój przystojny mąż w białym garniturze...
Znów zaczęła lecieć melodia Disneya, a na naszym zdjęciu pojawił się Dzwoneczek. Elfka swoją różdżką zaczęła wyczarowywać napis, który aż skrzył się elfim pyłkiem. "Happy 3rd anniversary, Mr&Mrs Reus!".
Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że Marco uśmiechał się szeroko. Wszyscy zaczęli bić brawo i głośno gwizdać. Wszystko z zamku zniknęło, jednak potem pojawiła się mała, czerwona ramka w kształcie serca, z podpisem na dole "kiss cam". I jako pierwsi byliśmy my, pewnie też ostatni. Obróciliśmy się do siebie, spojrzeliśmy na krótko w swoje radosne, jasne oczy.
-Happy anniversary, Mrs Reus -szepnął ze śmiechem Marco, tuż przed tym, gdy zatopiliśmy się w czułym, rocznicowym pocałunku. Wciąż słyszeliśmy w tle brawa, ale ani przez chwilę nie pomyśleliśmy, żeby zaprzestać tej obezwładniającej pieszczoty. Tak jak podczas naszego pierwszego tańca, oplotłam jego szyję ramionami i wtuliłam się w niego jak najmocniej mogłam.
Zaczął się pokaz fajerwerków. A my wciąż nie potrafiliśmy oderwać się od siebie. Dłonie mojego męża zjechały znacznie niżej niż linia mojej talii, miałam jedynie nadzieję, że transmisja kamerki na zamku już się zakończyła.
Spojrzeliśmy wreszcie w górę. Fajerwerki lśniły na niebie milionami kolorów.
-Jesteśmy w bajce, Marco.
-To wciąż rzeczywistość-zaśmiał się i objął mnie mocno. Niestety na krótko. Huk fajerwerków rozbudził naszą księżniczkę Marisę, która zaczęła histerycznie płakać.
-Faktycznie rzeczywistość -roześmiałam się, spoglądając to na nią, to na blondyna.
-Teraz chyba już możemy wracać.
Schyliłam się do wózeczka i wzięłam małą na ręce i przytuliłam do siebie, lekko kołysząc na boki.
-Nie płacz, to fajerwerki! Widzisz jakie piękne?-wskazałam na niebo. Mari podążyła wzrokiem za moim palcem, ale rozpłakała się jeszcze mocniej. -No już, mój mały robaczku.
Marco podał mi z torby smoczek, ale niewiele nam to dało.
-Dasz sobie radę?-upewnił się, gdy zaczęłam wycofywać się jako pierwsza, przeciskając przez niewielki tłum. Kiwnęłem głową i jeszcze mocniej przytuliłam popłakującą Mari. Marco szedł za nami, pchając wózek. Ktoś w tłumie zaczął krzyczeć po niemiecku do Marco, prosząc go o zdjęcie i autograf. To dopiero był brak wyczucia czasu. Chyba chłopak był na tyle daleko, że można było udawać, że się go nie słyszy, a przynajmniej tak zrobił Marco. Przeszliśmy przez cały Disneyland, pokaz skończył się na krótko przed tym, gdy dotarliśmy do głównej bramy. Wtedy też znów zapalono wszystkie światła i atrakcje.
Marisa ssała smoczek, jeszcze od czasu do czasu popłakiwała, ale była już spokojna. Na wszelki wypadek usiadłam z nią z tyłu samochodu. Cała sprawa z usadzeniem jej w foteliku też była niełatwa, bo tak, jak podczas parady przyczepiła się do Marco, tak teraz do mnie. Już nic nie mówiliśmy do siebie, żeby jej nie obudzić. To był zdecydowanie dzień pełen wrażeń, będziemy spać twardo jak misie. Mama miś, tata miś i malutki niedźwiadek.
W pokoju hotelowym Marisa znów się obudziła, tym razem bez krzyku i płaczu. Po prostu niezadowolona i marudna na wszystko, co tylko się jej powie. W niewielkiej kuchni przygotowałam jej mleko do picia, Marco znalazł jej piżamę w walizce, którą przywiozła Ann. I jako bardzo praktyczni rodzice, wymyśliliśmy, że możemy zrobić jej szybki prysznic, podczas gdy piła mleko. Zajęta jedzeniem nawet nie zauważyła jak ją rozebraliśmy i wsadziliśmy do brodzika w łazience. Poczekałam, aż woda będzie odpowiednio ciepła i szybko przemyłam ją gąbką z mydłem pod prysznic dla dzieci. Później ją opłukałam, a tata już czekał z wielkim, puchatym ręcznikiem, żeby ją wysuszyć. I przez ten cały czas nie oderwała się ani na chwilę od swojej butelki. Pieluszka, piżamka i wzięliśmy ją do naszej sypialni. Najpierw ja z nią zostałam, żeby Marco mógł się umyć i przebrać, a później się zamieniliśmy. Posprawdzałam, czy drzwi do pokoju są zamknięte, światła pogaszone i czy mamy jeszcze jakieś wiadomości. Nie sprawdziłam telefonu cały dzień. No tak, nasi najbliżsi wysłali nam w sms gratulacje z okazji rocznicy. W tym tata Marco. Był przekochany, Marco był szczęściarzem. Pani Manuela, choć nadopiekuńcza, na pewno była też wspaniałą mamą. Miałam nadzieję, że stosunki między nami niedługo się poprawią. Wysłałam jeszcze sms do Ann, dziękując jej za niespodziankę. To było niesamowite. Będziemy musieli wrócić do naszych starych zdjęć, ze ślubu i nie tylko. Spędziliśmy razem tyle pięknych chwil...
Gdy wróciłam do naszej sypialni, światło na szafce nocnej wciąż było zapalone. A na łóżku spali w najlepsze tata i córka. Mari przytulała się do swojej owieczki, a Marco otaczał ja obie ramieniem, jakby chroniąc przed całym światem.
-Marco?-szepnęłam, chcąc sprawdzić, czy na pewno śpi. Nie dostałam odpowiedzi. Musiałam im zrobić takie zdjęcie, wyglądali tak uroczo. Zaraz po tym, ustawiłam to sobie jako tapetę. Ann miała rację. W nich odnalazłam siebie.
Najciszej jak mogłam, podeszłam do lampki, żeby ją wyłączyć, a później obeszłam łóżko, żeby wejść na wolną połowę. Wzięłam kołdrę i przykryłam nią naszą trójkę. Obróciłam się na bok, żeby być przodem do Marisy i Marco. Nakryłam swoją dłonią jego ramię i spojrzałam jeszcze na naszą złotowłosą piękność. Od czasu do czasu przygryzała smoczek, miałam też wrażenie, że czeka nas rośnięcie kolejnych ząbków.
-Mmm
Marco mruknął półprzytomnie i poruszył dłonią, żeby złapać moją.
-Śpij, skarbie. Dziękuję, to była najpiękniejsza rocznica, o jajkiej mogłam sobie zamarzyć.
Uśmiechnął się i wtulił w mięciutkie włosy naszej córeczki. Wkrótce i ja zamknęłam oczy i odpłynęłam w sen.
***
-Marco-nachyliłam się nad jego uchem i delikatnie je przygryzłam. Pasemko moich włosów opadło na jego policzek. Mruknął.-Marco, kochanie..-tym razem uśmiechnął się i lekko przeciągnął. -Możesz pójść dla mnie po podpaski do sklepu?
Teraz już otworzył oczy i oprzytomniał jak jeszcze nigdy rano. Zameugał dwukrotnie, patrząc na mnie jak na kosmitkę.
-Co?
Zaśmiałam się pod nosem, widząc jego minę.
-Dostałam okres i nie przygotowałam się...
-Jak to?
Nie mogłam wytrzymać. Żałowałam, że nie mam na sobie detektywistycznych okularów, które nagrywają wszystko, co się dzieje. Na marne próbowałam zdusić śmiech, nie mogłam wytrzymać.
-Po prostu. Przez zastrzyki mam nieregularne miesiączki i nie pomyślałam, że dostanę teraz, już długi czas nie miałam.. i stało się.
-Zniszczyłaś ten poranek, Rosalie-westchnął smutno. -Śniło mi się właśnie, że budzisz mnie taka piękna naga, gotowa, a Marisa śpi u siebie i...
-To pójdziesz?
-Zniszczyłaś to-pogroził mi palcem, podnosząc się z łóżka. Tak, dokładnie widziałam jego bunt i niezadowolenie. Bardziej się tego okazać nie dało. Tylko przy tym był tak śmieszny, że nie mogłam opanować chichotu. To chyba jeszcze bardziej go zdenerwowało. Poszedł do łazienki, tam odkręcił wodę, żeby przemyć twarz. Stanęłam w progu łazienki i obserwowałam jak się rozbiera i szuka swoich rzeczy na przebranie.
Uśmiechnęłam się i poszłam do szafy, wziąć dla niego czystą koszulkę i spodenki. Wróciłam i nic nie mówiąc podałam mu je.
-Dzięki-mruknął, a ja znów oparłam się o futrynę i obserwowałam jego energiczne ruchy.-Jezu-powiedział nagle zatrzymując się w bezruchu. Spojrzał na mnie z przerażeniem. -Przecież ty się jeszcze będziesz wykrwawiać z tydzień!
-Za trzy dni i tak wyjeżdżasz.
-Trzy dni! A potem kolejne dwa tygodnie okresu przygotowawczego. Patrz. Okres i okres przygotowawczy. Zmówiliście się, to jest wszystko nastawione przeciw mnie.
Roześmiałam się. Podeszłam do niego i delikatnie pocałowałam w usta.
-Lepiej?
-Nie. Naprawdę, Rosalie... To wszystko twoja wina!
-Że mam okres?-zaniosłam się jeszcze większym śmiechem i aż oparłam o umywalkę, którą miałam za sobą. Szczęście, że tam była.
-Oczywiście, że tak. Ja to bym zrobił tak, że byś wcale nie miała okresu. I byłoby o wiele lepiej.
-Obawiam się, że twoja metoda ma dużo skutków ubocznych. Wymioty, opuchnięte nogi, ból głowy, pleców, rosnący brzuch, którego nie da się wciągnąć, sikanie co pięć minut, problemy z zawiązaniem sznurówek, zachcianki, wahania nastrojów, buzujące hormony..
-Idę po te podpaski -przerwał mi w połowie mojego wyliczania i wyminął w drzwiach łazienki. Z uśmiechem ruszyłam w stronę sypialni, gdzie spała jeszcze moja córeczka. Wszystkie nastroje i bóle były warte tego, żeby mieć to szczęście koło siebie. Wczołgałam się na łóżko i położyłam koło niej. Przykryłam ją jeszcze wyżej kołdrą.
-Hmm.. Mami -westchnęła cichutko, mając jeszcze zamknięte oczka.
-Śpij słoneczko, mamusia już jest.
W tym czasie Marco wszedł do sypialni już z okularami przeciwsłonecznymi na głowie i z kluczykami do samochodu w ręku.
-Jakieś konkretnie?-zapytał półgłosem, żeby nie zbudzić małej. Pokiwałam przecząco głową, nie byłam pewna, co mają tu we Francji. Najwyżej Marco zapyta sprzedawczynię... Ale trzymał się mnie humor od samego rana!
Marisa przekręciła się i położyła rączkę na mojej piersi. Uśmiechnęłam się i przeczesałam dłonią opadające na jej buźkę włoski. A później coś kazało mi spojrzeć na Marco. Biedactwo. Patrzył z wyrzutem na Marisę i na mój biust. Zapewne myślał "a mógłbym to być ja". Mój kochany, zazdrosny, przybity mężczyzna.
-Obie zniszczyłyście ten poranek -wycelował oskarżycielsko palec na nasze łóżko. Odwrócił się na pięcie, śmiejąc się pod nosem i ruszył do wyjścia z pokoju.
-Dziękuję!-zawołałam za nim, nim jeszcze wyszedł. Odwrócił się przez ramię, spoglądając się na mnie z wyrzutem, ale uśmiechał się. Posłałam mu w powietrzu buziaka, na co pokręcił bezradnie głową i wyszedł.
***
Podróż do Dortmundu minęła nam spokojnie. Jedynie ja źle się czułam w samolocie. Marco kupił mi ciepłą herbatę, a później gdy ból i skurcze nie ustały, wziął mnie sobie na kolana, kazał wygodnie ułożyć i masował mój brzuch. A moje serce biło szybko w reakcji na jego czułość i opiekuńczość. Dzień powrotu i kolejny, spędziliśmy z Ullą i Jürgenem. Opwiadaliśmy im o urlopie i pokazywaliśmy zdjęcia. Oczywiście jak to u nas już było, tylko część zdjęć była przeznaczona do pokazywania znajomym i rodzinie. Te z mojej sesji mógł oglądać tylko fotograf Marco i ja-lecz dopiero, gdy go o to poproszę. Tak przynajmniej mówił. Letnia pogoda się już psuła, zaczęły się deszcze i wiatry, lecz to nie przeszkadzało nam w naszych spacerach, tak jak zaplanowaliśmy, odwiedziliśmy z Jürgenem i Ullą stadion. To był bardzo emocjonalny powrót, zwłaszcza że na murawę weszli razem z jednym zawodników i swoich podopiecznych, oraz kolejną generacją..nasza Marisą. Nawet dla naszej córki to było coś niezwykłego. Jej drugi raz na stadionie, ale pierwszy raz na murawie, gdy nikogo nie było.
-Pieknie jak zawsze -westchnął Klopp, rozglądając się po trybunach. Jak co wieczór stadion był pięknie podświetlony. Tu się działa magia.
-Pamiętasz, myszko, jak tatuś tu grał? Wszystkie mecze, które oglądałyśmy i finał, na który przyjechałyśmy. Pamiętasz? Wszyscy dostali złote medale.
-Tak. Papi i Majo.
-Tak, i cała reszta drużyny-zaśmiałam się i wzięłam ją za rączkę, żeby przejść się kawałek.
-Teraz też wygramy i dostaniemy medal? -zapytał Marco, idąc koło nas.
-Tak-stwierdziła pewnie.
-Bardzo dobre nastawienie, córeczko.
Spojrzałam na Jürgena, który uważnie obserwował naszą trójkę. Uśmiechał się szeroko. Ulla podeszła do niego i objęła ramieniem.
-Fajne z was dzieciaki- stwierdziła pani Klopp. Uśmiechnęliśmy się do nich i poszliśmy dalej za naszą Marisą, która jeszcze dalej zaczęła odkrywać kolejne zakamarki stadionu.
Kilka minut później przyszedł do nas Nobby. Pracował już w swoim małym studiu planując scenariusze spotkań z zawodnikami, ale gdy zobaczył nas na murawie, a zwłaszcza już starych dobrych znajomych Ullę i Jürgena, postanowił do nas dołączyć. Wyściskaliśmy się serdecznie, komentator i były piłkarz Borussii był cały w skowronkach, widząc swojego ulubionego trenera Borussii, ale także stwierdził, że i my dawno się nie widzieliśmy. Nie był zaskoczony faktem, że Marco ma dziecko, bo ta wiadomość obiegła już wszystkich w dniu, kiedy mała wparowała do szatni Borussii po wygranej finału. Ale za to był zauroczony samą Marisą, jaka jest słodka i radosna. Wziął ją nawet na ręce i przez chwilę rozśmieszał, ale jednak takie zabawy szybko się jej znudziły i zarządała postawienia na dół. Norbert od razu zaśmiał się, że uroda po mamie, ale charakter cały tata. Marco posłał mi jedynie spojrzenie pełne politowania mówiące ni mniej ni więcej niż "nie łudź się". Odpowiedział mu, że z tym jest zupełnie na odwrót. Bardzo miło nam wszystkim się rozmawiało. Jürgen i Nobi mogli prowadzić razem dwuosobowy kabaret i wszyscy by padali po kolei ze śmiechu. Marisa bawiła się swoją owieczką. Biegała z nią dookoła nas, pokazując jej wielki wybieg. Na koniec pobiegła z nią aż do bramki, tam była ich kryjówka. Usiadła na murawie, położyła owieczkę na przeciwko i zaczeła coś jej opowiadać. Gdy tylko nadarzył się w moment w rozmowie, klepnęłam Marco w ramię i wskazałam na uroczą scenę. Oczywiście tata fotograf musiał wziąć telefon, zrobić kilka zdjęć i nagrać kawałek zabawy. Wszyscy pozostali byli również zakochani w naszym uroczym maleństwie, i ja zupełnie im się nie dziwiłam.
Kolejne dwa dni były strasznie trudne. Najpierw odjeżdżali Jürgen z Ullą, kolejnego dnia Marco. O mało nie popłakałam się na lotnisku, żegnając się z Kloppami. Czułam się, jakby byli moimi rodzicami, którzy nagle przecięli pępowinę i kazali żyć samej na własną rękę, bez ich pomocy. Trochę wyolbrzymiałam, ale wiedziałam, że pewien etap właśnie się kończył. Odkąd ich poznałam, byli zawsze w pobliżu, na wyciągnięcie ręki i jeden telefon. Zapraszali nas na wspólne obiady i przyjeżdżali zupełnie bez zapowiedzi, zabrać nas na spontaniczny wypad. Opiekowali się mną i moją córką jak prawdziwi rodzice swoją córką i wnuczką. Pokochałam ich i zżyłam się z nimi niesamowicie. Teraz miałam Marco, ale nie mogłam nigdy ich do siebie porównywać. To było niewykonalne. Świadomość, że rzeczy, które kiedyś były dla nas codziennością, od teraz będą należeć do rzadkich okazji, strasznie mnie bolała. Nawet Marisa tak bardzo ich kochała i była do nich przywiązana. Nawet do ich pieska. Ulla obiecała, że będzie nas często odwiedzać i przylatywać na kilka dni z Liverpoolu, żeby spędzić zarówno z nami jak najwięcej czasu, jak i sam na sam z Marisą, dając nam trochę czasu dla siebie. Jak prawdziwa babcia.
-Radzisz sobie, skarbie. Jestem z ciebie dumny. Marisa tak szybko rośnie... Żałuję, że mam tak ścisłe zobowiązania wobec klubu, ale kto jak nie ty to zrozumie...
-Rozumiem doskonale. Choć nie podoba mi się to. Potrzebuję cię tutaj. Mari też.
-Będziemy do siebie dzwonić. Wszystko się ułoży.
-Przyjedźcie do nas na święta. Na Wigilię.
-Do tego jeszcze tyle..-zaśmiał się, obejmując mnie ramieniem i przyciskając mocno do siebie. Miał naprawdę mocny uścisk, czułam się zawsze miażdżona, ale to było wyjątkowe.
-Nie wiem jak pomieścimy się w naszym mieszkaniu, ale musicie przyjechać tu na święta.
-Zrobimy Wigilię w naszym domu. Przyjadą nasi synowie, wy, rodzice i siostry Marco.
-Unikniemy znienawidzonych ciotek Marco.
-To chyba mamy plan. Na pewno przyjedziemy.
-Już czekam -uśmiechnęłam się, spoglądając na jego radosne oczy. Słyszałam, że Marco znów musiał odganiać fanów, prosząc, żeby dali nam w spokoju się pożegnać i porozmawiać. Możliwe, że nie wygra plebiscytu na ulubieńca kibiców, o ile taki istnieje.
-Zleci. Zobaczysz -dołączyła do nas Ulla, trzymająca na rękach Marisę. Teraz Jürgen ją przejął, żeby również ją ścisnąć w swoim stalowym uścisku i wycałować na zapas.
-Tak bardzo was kocham...
-A my ciebie bardzo kochamy.
-Wywołują wasz lot -dołączył do nas Marco i objął mnie w pasie. Dziadkowie pożegnali się ze swoją wnuczką i jeszcze raz nas objęli. Jürgen zaczał iść w stronę bramek, zapominając wcześniej nam oddać córki.
-Ach, to wasze -zawrócił. Smutek i tęsknota zostały przepędzone przez szczery, radosny śmiech. A najgłośniejszy naszej Marisy.
Z Marco rozstanie było równie ciężkie, choć nie na tyle miesięcy, a zaledwie kilkanaście dni. Po takich cudownych dniach...i nocach na Sylcie, we Włoszech i Francji.. W ogóle, po całych tych wakacjach, podczas których jeszcze bardziej się do siebie zbliżyliśmy, jeszcze bardziej w sobie zakochaliśmy i spędziliśmy każdą wolną chwilę na czułościach, rozmowach i wesołych, rodzinnych zabawach, ciężko było się rozstać i przez jakiś czas mieć zupełnie inną codzienność. Niby często zmiany są na lepsze, ale takich nie chcieliśmy. Poprzedniego dnia Jürgen i Ulla pocieszyli nas, że zawsze krótkie rozłąki są potrzebne, choćby dlatego, żeby docenić swojego partnera, mocniej zatęsknić i z jeszcze większą miłością wrócić do siebie. Ulla przyznała, że wymyślili to na poczekaniu, żeby coś nam znaleźć na pocieszenie, ale byli też pewni, że skoro na to wpadli, to musiała to być prawda.
Razem z Mari pomogłyśmy mu się spakować do małej walizki, którą dostał z klubu. Zapakowałam mu w razie wypadku ziołową maść na stłuczenia, którą kupiłam specjalnie na wyjazd, tak żeby się ubezpieczyć w razie czego. Na sam koniec, gdy mieliśmy już zamykać walizkę, Marisa przyniosła jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz którą sama położyła na kupce poskładanych ubrań.
-Drewniany klocek? -zaśmiał się Marco, kucając koło niej. -Dziękuję, ale na co tatusiowi na zgrupowaniu klocek?
-Żeby bawić -wytłumaczyła, jakby tłumaczyła komuś największą oczywistość świata, na przykład, że Borussia Dortmund jest najlepszym klubem jaki istnieje.
-Ach, to teraz już wszystko rozumiem. Dziękuję bardzo.
-Proszę -odpowiedziała ładnie, na co dostała buziaka w policzek od taty. Zapięłam walizkę, oczywiście z klockiem w środku i sama dołączyłam, żeby przytulić się we trójkę.
Odwiozłyśmy Marco na lotnisko moim nowym suvem BMW. Już uwielbiałam ten samochód i wiedziałam, że nigdy nie pożyczę Marco kluczyków, tak samo jak on mi do swojego mniejszego Astona. To była ta samochodowa miłość, zaczynałam to pojmować.
Do głównego wejścia lotniska właśnie podjechał autokar Borussii. Czyli byliśmy na czas.
-Nie powinieneś teraz tam siedzieć?
-Cóż. Powiedziałem, że dojadę we własnym zakresie -uśmiechnął się szeroko i mrugnął. Podkręciłam głową z niedowierzaniem.
-Jesteś niemożliwy.
-Spokojnie, Piszczu, Marwin, Julian i Roman też tak robią.
-A Mario?
-Mario wygodniej jest podjechać pod hotel, spod którego zawsze wyjeżdżamy. Ann potem spod niego odbiera samochód.
Drzwi autokaru otworzyły się i zaczęli wychodzić na początku trenerzy i działacze klubu. Później wyszedł Mario i zaczął szukać swojej walizki w luku. Miał taki sam garnitur jak Marco. Dlatego mój mąż musiał wczoraj wyskoczyć do ośrodka treningowego. W drodze powrotnej kupił mi jeszcze bukiet kwiatów. Jak mówił, w zamian za ten, który musiał zostać w naszym apartamencie we Włoszech.
-Uważaj na siebie, trenuj, ale z głową. Dzwoń do nas i baw się dobrze.
-Codziennie będę dzwonił. A ty wsyłaj mi zdjęcia i filmiki. I myśl o mnie.
-Będę. A ty pomyśl, że na jak wrócisz już nie będę się wykrwawiać. Ale nie myśl o tym cały czas, masz się skupić na piłce.
-Za późno -prychnął i wyciągnął do mnie ręce.
-Wygniotę ci garnitur..
-I?-wywrócik oczami i pomógł mi się przesiąść z siedzenia kierowcy na jego uda. Przytuliłam się do niego, zamykając oczy. Tak pięknie pachniał. Będzie mi go strasznie brakować. Delikatnie go pocałowałam i uśmiechnęłam się.
-Papi?
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Nachyliłam się do tyłu i odpięłam Marisę z fotelika. Przeniosłam ją na przód, przesunęłam się na kolanach Marco i usadziłam obok siebie Mari. Marco wciąż się uśmiechał. Przytulił nas obie do siebie i obie ucałował w policzki.
-Bardzo was kocham.
-My też-odpowiedziała. Spojrzeliśmy na nią równie zaskoczeni. Była najcudowniejszą dziewczynką na świecie. To ona najbardziej nas zaskakiwała. Dostałyśmy po jeszcze jednym buziaku. Wtedy Marco otworzył drzwi. Najpierw ja wysiadłam, później pomogłam wysiąść naszej córce, a na koniec Marco. W tak pogniecionym garniturze, jakiego jeszcze świat nie widział. Moje specjalne prasowanie przed wyjściem poszło na marne. Schyliłam się i wytrzepałam mu spodnie. Marco natychmiast wziął mnie za ręce i spojrzał prosto w oczy.
-Jest dobrze, nie rób tak więcej, bo nie dość, że będę tam szedł w lekko wygniecionych spodniach to jeszcze ze wzwodem.
Zaśmiałam się i jeszcze raz go przytuliłam. Poprawiłam mu za to kołnierzyk i krawat. I jeden zguzików kamizelki był nawet odpięty. Poprawiłam. Spojrzłam na niego krytycznym okiem, ale poza tym, że jest aż zbyt przystojny, żadnych innych wniosków nie było.
Teraz przyszedł czas na Marisę. Wziął ją na ręce i przytulił swój policzek do jej.
-Tatuś musi wyjechać na chwilę, ale wrócę niedługo i znowu będziemy razem, wiesz kochanie?
-Mhm..
-Bądź grzeczna i słuchaj się mamusi. Będziemy codziennie rozmawiać, nawet nie zauważysz, że mnie nie ma.
-Papi-westchnęła smutno, kładąc swoje małe rączki na jego policzkach. Taka mała, a doskonale rozumiała, co się dzieje. Poszłam do bagażnika wyjąć jego walizkę. Piłkarze już wchodzili na lotnisko. Ze środka słychać było wołania fanów o zdjęcia i autografy. Przywiozłam walizkę do niego i objęłam go jeszcze.
-Do zobaczenia niedługo, księżniczko -zakończył swoją przemowę do córki i podał mi ją na ręce. -Dziękuję-uśmiechnął się, kiwając głową na walizkę. Dostałam jeszcze jednego, krótkiego buziaka w usta i piękny, ciepły uśmiech.
-Do zobaczenia.
-Pa.
Wziął swoją walizkę i ruszył w stronę lotniska.
-Zrobisz tacie papa?
Obie zaczęłyśmy mu machać. Marco uśmiechał się i również zaczął nam odmachiwać. Podszedł do niego Piszczek. Przywitali się z uśmiechem. Marco wskazał na nas. Polak spojrzał i uśmiechnął się szeroko, kiwając do mnie głową i również pomachał. Później panowie zajęli się rozmową i ruszyli razem na lotnisko.
-Będziemy miały fajny czas razem, zobaczysz.
-Papi-zawołała, rozglądając się za tatą. Mała córeczka tatusia.
-Tatuś już poszedł. Ale niedługo wróci, zobaczysz.
-Papi...-powtórzyła smutno. Zaczęła kręcić się i wyglądać, czy jeszcze zobaczy tatę. Niestety. Musiałam już ją włożyć do samochodu, żeby nie było afery.
-Zobacz, tu czeka na ciebie twoja owieczka.
Marisa wzięła ją do rączek i nie minęły trzy sekundy, aż zaczął się okropny płacz. Ledwo zapięłam ją w foteliku, ale nie mogłam zamknąć drzwi, bo co chwilę wystawiała rączki na zewnątrz. Westchnęłam ciężko i spojrzałam na nią. Myślałam, że to pożegnanie nie będzie aż tak emocjonalne. Przegrałam. Odpięłam Mari, wzięłam na ręce i zamknęłam za sobą samochód. Poszłam do drugiego wejścia na lotnisko, to główne było zarezerwowane dla piłkarzy.
-Nie płacz już, zaraz zobaczysz tatusia. Jeszcze mu pomachamy, tak?-powiedziałam do niej. Już całe policzki miała mokre od łez. Moje serce pękało.
Przy przejściu stali fani, wymachiwali koszulkami i albumami z kartami do autografów. Stanęłam na palcach, żeby dojrzeć, gdzie stał mój mąż. Znalazłam Piszczka, a przy nim faktycznie wciąż był Marco. Schylał się przy stole, szukając biletu ze swoim nazwiskiem. Niedaleko też stał Mario i rozmawiał z nowym trenerem. Podeszłyśmy bliżej tłumu fanów. Marco wciąż szukał biletu, gdyby nie stojący obok Marcel, jeszcze trochę by go nie odnalazł. Chyba jednak trochę go rozkojarzyłam. Wziął swój bilet i podszedł do fanów, którzy prawie aż wypadali poza ogranicznik, żeby podać mu czarny marker. Oczywiście jak zwykle miał założone słuchawki z muzyką, żeby trochę stłumić krzyki. W tym płacz jego córeczki.
-Widzisz tatusia? Pomachaj mu teraz ładnie -powiedziałam, wskazując na niego. Zauważyła. Jej oczy jeszcze bardziej pojaśniały, zaczęła krzyczeć "papi, papi", machając mocno obiema rączkami. Musiałam mocno ją trzymać. Marco już oddał pisak osobie, która go przyniosła. Zaczął odchodzić już w stronę odprawy. Fotografowie klubu co chwila robili zdjęcia. Wołanie w tym tłumie jego imienia byłoby śmieszne, każdy tutaj go wołał. Ale Marco odwrócił na chwilę głowę. Jakby przeczucie. I to było dobre przeczucie. Przez ten cały tłum dojrzał właśnie naszą zapłakaną córeczkę. Nie miałam nawet chusteczki, żeby wytrzeć jej nosek. Marco zatrzymał się i spojrzał na mnie. Wzruszyłam bezsilnie ramionami, uśmiechając się lekko. A on zaczął iść w naszą stronę. Kibice jeszcze głośniej zaczęli krzyczeć i prawie rzucać w niego ich koszulkami. Marco wyjął z uszu słuchawki i poprosił ich, żeby się przesunęli i zrobili nam miejsce. Nie wszyscy posłuchali, choć odrobinę się przesunęłyśmy do przodu. Do Marco podeszli ochroniarze, każąc mu się trochę odsunąć. Marco jednak roześmiał się i odpiął taśmę z metalowych barierek i tak udało mu się wejść w tłum i dotrzeć do nas.
-Pan tak nie może!-wykrzykiwali ochroniarze, próbując wejść obok niego i odciągnąć go do tyłu.
-A jednak -mruknął pod nosem i wyciągnął ręce po Marisę. Teraz kibice zreflektowali się i odsunęli, robiąc trochę więcej miejsca. Niestety, ta cała sytuacja była równie ciekawa, by robić zdjęcia i nagrywać. Ale to już nie było ważne.
-Dlaczego moja księżniczka płacze? -zapytał, przytulając ją do siebie.
-Poczekaj, wytrę jej nosek..
I w momencie, gdy to powiedziałam, Marisa sama wytarła nosek rączką, a później rączkę w marynarkę taty. Marco roześmiał się i jeszcze nachylił, by mnie pocałować.
Wrócił razem z Mari na rękach na swoje wydzielone przejście. Pokazał mi ręką, gdzie powinnam przejść, żeby ją odebrać. Kiwnęłam głową, ale patrzyłam jak zaczarowana, jak tata Marco podchodzi ze swoją córką do maskotki Emmy. Po płaczu nie było ani śladu. Marisa śmiała się do pszczółki, obejmując casno rączkami szyję taty. Szybko wokół znaleźli się piłkarze, dyrektor Michael Zorc i nowy trener, żeby poznać malutką. Ona zaczęła po kolei do wszystkich machać i uśmiechać się szeroko. Mnie zaczepiło kilka osób, prosząc o zdjęcia. Cóż, nie byłam żadną gwiazdą, ale skoro tak chcieli. Nasza córka ukradła całe show. Zewsząd słyszałam westchnienia, ale były też plotki odnośnie całej naszej relacji, przsnosin Marco do Rzymu albo Francji, a także kilka razy padło imię Scarlett w kontekście jej ostatniej pożal się Boże kampanii. Ale chrzanić to, ja i tak patrzyłam na moją ukochaną córeczkę. Jej śmiech rozbrzmiewał na całym lotnisku. Wszyscy się nią tak zachwycali, aż ktoś z obsługi musiał podejść do całego zgromadzenia i poprosić o podejście do odprawy. Wtedy też poszłam w miejsce, które wcześniej wskazał mi Marco. Specjalnie ustawił się w kolejce jako ostatni, żeby jak najwięcej czasu jeszcze spędzić z Marisą. Cały czas coś do niej mówił, a ona kiwała głową i śmiała się. Marco przeszedł przez odprawę, a wtedy cofnął się, żeby podejść do mnie. Ochroniarze przepuścili mnie przez barierki. Marisa już wyrywała się od taty, chcąc jak najszybciej dostać się do mnie. "Papi" zmieniło się w "Mami".
-Co ty zrobiłeś z naszym dzieckiem?-roześmiałam się i odebrałam małą od mojego męża.
-Mam swoje sposoby.
-Przepraszam za to. Musiałam coś zrobić.
-To nic. Już zacząłem za wami tęsknić.
-Musisz już chyba iść.
-Beze mnie nie odlecą-powiedział pewnie, nawet się nie oglądając za siebie.
-Na pewno?
-W sumie to nie-roześmiał się. Pocałował mnie na pożegnanie, później jeszcze Marisę i pogłaskał ją po włoskach.
-Bezpiecznej podróży. Napisz jak wylądujecie, ale jak zapomnisz nie obrażę się, mam na telefonie śledzenie twojego lotu.
-Powinno mnie to przerazić, czy sprawić, że jeszcze bardziej cię kocham?
-Mam nadzieję, że to drugie -zaśmiałam się.
-Kocham cię. I ciebie też. Bardzo, bardzo. Opiekuj się mamą.
Znów obie mu pomachałyśmy, tym razem w zupełnie innych nastrojach. Dołączył do nas Mario.
-Chodź, bo już wchodzimy do samolotu. Hej Rose i pa Rose, pa brzdącu, no, tatusiu, pomachaj ładnie i idziemy.
Roześmiałyśmy się i pomachałyśmy tatusiowi, który wręcz został odciągnięty przez swojego przyjaciela. Jeden z ochroniarzy stał wciąż niedaleko nas. Pomógł mi przedostać się w spokoju przez lotnisko, zasłnił swoim wielkim ciałem Marisę, żeby już nikt nie robił nam zdjęć.
-Dziękuję -uśmiechnęłam się, przy wyjściu z lotniska.
-Pan Reus prosił, żeby odprowadzić panią do samochodu. Proszę się nie martwić o zdjęcia dziecka, fani zostali poinformowani, że powinni na zdjęciach zamazać twarz dziecka. W razie czego na pewno sprawą zajmą się prawnicy.
-Dziękuję -uśmiechnęłam się. Nie wiedziałam, że zwykły ochroniarz będzie na tyle poinformowany. Odprowadził nas aż do samochodu.
-Wybaczy pani, ale muszę jeszcze przejść przez odprawę i dotrzeć do samolotu.
-Och, oczywiście! Bezpiecznej podróży.
-Dziękuję, do widzenia pani Reus.
Już spokojnie zapięłam Mari w z samochodzie i ruszyłyśmy z powrotem do domu. Śmiałam się, jak Marco trochę nadużył obowiązków ochroniarza piłkarzy Borussii, ale byłam też mu wdzięczna, że nawet w takiej sytuacji troszczył się o nas, gdy nie mógł osobiście.
-Będzie fajnie, skarbie, zobaczysz. Tatuś niedługo wróci -powiedziałam, spoglądając w lusterko.
-Wiem -odpowiedziała pewnie, biorąc w rączki swoją owieczkę. Zaczęła machać wesoło nóżkami w foteliku i wyglądać przez okno.
-Pójdziemy może z ciocią Yvonne na zakupy, bardzo chciała z nami pójść, a ty potrzebujesz ubranek na jesień, bo ze wszystkich wyrosłaś, taka jesteś już duża.
Mari zaśmiała się zadowolona i wyszczerzyła do mnie swoje wszystkie sześć ząbków. Marco naprawdę podmienił nam dziecko.
~~~
Kochane, już teraz chciałabym Wam życzyć szczęśliwego Nowego Roku. Pełnego w sukcesy, szczęśliwe, wzruszające momenty, pełnego miłości, niezwykłych przełomów, nowych wartościowych znajomości i spełnionych celów i marzeń. Niech będzie jeszcze lepszy niż ten.
A 13. stycznia miną dokładnie 2 lata od wstawienia prologu tego opowiadania..💕 Ciekawa jestem, ile osób zostało i wciąż tu jest od tego czasu😎
Niestety na koniec trochę gorsza wiadomość-cały styczeń mam zabity egzaminami. Sesja u mnie będzie tylko z dwóch przedmiotów, a całą resztę mam rozsianą i nauki jest naprawdę bardzo dużo. Nie mam żadnego zapasu rozdziałów, ten skońzyłam wczoraj, całe święta przechorowałam, cały czas nie mam głosu i nie mogę dojśc do siebie. Dlatego jeśli w jakąś sobotę nie pojawi się o 9:00 rozdział, to znaczy, że będzie w następną. Nie chcę niczego zawieszać, mam silne postanowienie doprowadzenia tego opowiadania do końca, póki jeszcze są osoby, które je czytają😃 W lutym postram się już wrócić do regularności co sobotę, nowy semestr i koniec sesji!:) Mam nadzieję, że jeszcze macie do mnie trochę cierpliwości😂🙈
Jeszcze raz wszystkiego dobrego na Nowy Rok i do następnego rozdziału 😊
Buziaki! xx.
A 13. stycznia miną dokładnie 2 lata od wstawienia prologu tego opowiadania..💕 Ciekawa jestem, ile osób zostało i wciąż tu jest od tego czasu😎
Niestety na koniec trochę gorsza wiadomość-cały styczeń mam zabity egzaminami. Sesja u mnie będzie tylko z dwóch przedmiotów, a całą resztę mam rozsianą i nauki jest naprawdę bardzo dużo. Nie mam żadnego zapasu rozdziałów, ten skońzyłam wczoraj, całe święta przechorowałam, cały czas nie mam głosu i nie mogę dojśc do siebie. Dlatego jeśli w jakąś sobotę nie pojawi się o 9:00 rozdział, to znaczy, że będzie w następną. Nie chcę niczego zawieszać, mam silne postanowienie doprowadzenia tego opowiadania do końca, póki jeszcze są osoby, które je czytają😃 W lutym postram się już wrócić do regularności co sobotę, nowy semestr i koniec sesji!:) Mam nadzieję, że jeszcze macie do mnie trochę cierpliwości😂🙈
Jeszcze raz wszystkiego dobrego na Nowy Rok i do następnego rozdziału 😊
Buziaki! xx.