Są sytuację, gdy najlepiej jest milczeć i oddać się reszcie zmysłów. Nie miałam na myśli tylko kochania się, oddania sobie i cielesnej przyjemności wynikającej z głębokiego uczucia, którym się darzyliśmy, lecz choćby nawet niepozorne siedzenie koło siebie i trzymanie się za dłonie. Spojrzenia zamiast słów, każdy oddech zamiast wyznania miłości. Czasem właśnie gesty i spojrzenia miały większą moc niż cały potok słów.
Słowom jednak nie można było odebrać ich potęgi. Niektóre potrafiły ranić, inne zaś zmieniały świat. Jedno "tak" w dniu naszych zaręczyn sprawiło nam tyle szczęścia, sprowokowało szereg wydarzeń, szaleństw związanych z przygotowaniami do ślubu. Aż w końcu "tak" na ceremonii i przysięgi, których nigdy nie zapomnę. Pierwsze słowa naszych dzieci. Pierwsze "mama", "tata", czy nawet "ujek Majo". Chociaż dotyk małej rączki na policzku był tak cudowny, pełen czułości i znaczył tak wiele, to słowa były równie ważne. Choć nie wszystkie były tak piękne jak "mama" i "tata", ani nie działały tak kojąco na serce jak słodki miód, to tak samo należało się im, by zostały wypowiedziane. Miałam świadomość, że będą bolesne, a serce będzie później potrzebowało miodu, by je zlepić, może nawet oczy uronią kilka łez... Lecz musiały. Świat, choć niezwykle piękny, miłość, choć niesamowicie wielka... musiały je udźwignąć. To był nasz test. Wiedziałam, że razem, możemy osiągnąć tak wiele. Już osiągnęliśmy, tyle pięknych rzeczy, chwil... Przyszedł czas na te gorzkie chwile, które przeplatane będą słodkimi pocałunkami i wyznaniami nieskończonej miłości. Potrzeba nam było dużo miodu... Nie mogłam odpuścić rozmowy z Marco i zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby zaaranżować rozmowę w cztery oczy. Ann-Kathrin była najcudowniejszą przyjaciółką i zabrała dzieci do siebie. Mały Lennard, choć był dzieckiem, które ciężko było upilnować, uwielbiał bawić się z Theo. Czasem miałyśmy wrażenie, że tyle razy, ile mówili do siebie "blat" i nie chcieli się rozstawać, tyle samo razy krzyczeli na siebie i robili awantury. Chociażby o to, kto pierwszy dostał banana. Mały Götze miał zdecydowanie apetyt po tatusiu i chociaż naszych synów dzieliło zaledwie kilkanaście dni, to Lenni nosił ubrania dwa rozmiary większe. Marco śmiał się z tego, ale znaleźliśmy za to w tym wszystkim niewyobrażalne wielki plus. Theo dostawał pełno ślicznych ubranek, które razem z Ann wybierałyśmy razem w sklepach. W końcu musiało się podobać i jej i mnie, skoro były dla obu chłopców. To była jednak czysta przyjemność. Marisa była troskliwą starszą siostrą i nawet cieszyło ją, gdy mogła się zajmować dwójką dzieci. Prosiła nas bardzo długo o siostrę, lecz jednak tylko dotarliśmy do płaszczyzny dyskusji o opiece nad trójka dziećmi w łóżku, wieczorami, gdy usłyszeliśmy diagnozę, wszystkie plany się posypały. Powiedziałam Marisie o tym, że już nie będzie miała siostrzyczki, ze łzami w oczach. Mari zasmuciła się, jednak po kilku chwilach przybiegła do mnie, przytuliła i zapewniła, że wystarczy jej brat i przyszywany brat, synek Mario. Była małą pomocnicą Ann-Kathrin. Tak jak mnie pomagała w kuchni, śpiewała też chłopcom, gdy zasypiali. Moja przyjaciółka, chociaż musiała mieć na oku troje dzieci, doskonale sobie radziła i byłam jej za to niewyobrażalnie wdzięczna.
To nie było nawet podejrzane dla Marco, że Lenni chce znowu się widzieć i pobawić z Theo, ani to, że Marisa pojedzie z nim, żeby pobawić się z chłopcami i pieskiem państwa Götze. A najbardziej nie było dla niego dziwne, że Mario, widząc tyle dzieci u siebie w domu, chce się z niego ewakuować.
Opisał mi swój misternie ułożony plan z samego rana, z tego, co słyszałam, brzmiało całkiem dobrze, niestety czułam się tak źle, że ledwo kontaktowałam ze światem. Wymioty, kręcenie się w głowie. Byłam nawet tak słaba, że nie mogłam stanąć na nogi. Od razu zostałam podłączona pod kroplówkę.
Marco i Mario przyjechali pod klinikę właśnie wtedy, gdy pielęgniarka odpięła mi wenflon. Mario wtedy napisał sms "Rudy lis czai się do nory". Po rozszyfrowaniu zrozumiałam tyle, co "Marco idzie do twojej sali". I faktycznie, kilka minut później blondyn wszedł do środka i uśmiechnął się lekko na mój widok.
-Hej, kochanie. Mam dla ciebie sałatkę owocową. Ann zrobiła.
-Mmm, dziękuję. Niestety nie jem nic dzisiaj..
-Wymiotowałaś?-zapytał z troską. Pogłaskał mnie po policzku, dotknął dłonią mojego czoła. Na koniec tego krótkiego badania złożył czuły pocałunek na moich ustach. Najlepsza część. Oplotłam ramionami jego kark i przytuliłam go mocniej do siebie.
-Ale już nie wymiotuję. Nie martw się.
-Mhmm-mruknął, całując mnie w szyję.
-Bubutku, nie smuć się. Już mi lepiej. Dostałam kroplówkę.
-Mhmm-kontynuował swoje smutne mruczenie. Uwolnił się z moich objęć i wziął w ręce w dłoń, która zaklejona była grubszym plastrem po wenflonie. Pocałował ją delikatnie.
-Ręka też nie boli. Usiądziesz obok?
-Mario na mnie czeka na dole, powiedziałem, że będę za pięć minut... A w sumie...
-Mario odjechał zaraz po tym, jak wszedłeś do środka. To mały podstęp.
-Takie słodkie, śliczne, niewinne... -westchnął spoglądając na mnie surowo. -A jak knuje.
-Dokładnie. Pocierałam rączkami jak mucha na jabłku.
-I jeszcze kradnie powiedzonka naszej córki. Czego ja się dowiaduję o własnej żonie?
-Nie chciałeś ze mną porozmawiać, więc nie rozmawiaj. Możesz siedzieć i słuchać mojego monologu.
-A ty znowu...
-Marco, ja umieram -powiedziałam wprost. Blondyn zamarł w bezruchu i zacisnął usta do granic możliwości, jego wargi aż zbielały. -Umieram i wiesz o tym, ja także, twoi rodzice i nasi przyjaciele również -dodałam. Może i właśnie zniszczyłam uroczą chwilę. Może i zrobiłam to wbrew sobie, bo dałabym tak wiele, by nie mówić nic, przytulać się, móc czuć smak i kojący dotyk jego ust. Ale musiałam. Z miłości do niego.
-Kochanie...-powiedziałam, widząc, jak nawet nie drgnął. -Nie możemy zakładać, że wyzdrowieję. Słabnę z dnia na dzień, a to nie zwiastuje niczego dobrego. Masz oczy, dobrze widzisz moją szarą skórę, zapadnięte policzki, kościste ręce, palce... Powinieneś dopuścić do siebie myśl, że za jakiś czas może mnie zabraknąć przy was i spróbować się z tym pogodzić. Wiem, że jest trudno. Doskonale wiem, bo sama próbuję to zrobić. I choć uczyniłeś mnie najszczęśliwszą kobietą na ziemi, położyłeś u moich stóp cały świat, a nawet więcej niż pragnęłam... Uczyniłeś mnie najszczęśliwszą kobietą, żoną... I mamą...-szepnęłam, czując, jak mój głos się załamuje. W głowie miałam obrazy naszych maleńkich dzieci, jak całą noc po narodzinach Theodora siedzieliśmy przy jego łóżeczku, obserwowaliśmy jak oddycha i nie mogliśmy się nadziwić, jaki był piękny... Zdecydowanie odnalazłam sens swojego życia. I to właśnie kazało mi być szczęśliwą... -I choć wydaje się, że nie mogę być szczęśliwsza, już wszystkie zapasy szczęścia zostały wykorzystane i nie mam nawet sumienia prosić o więcej... Jestem tylko człowiekiem i będę tęsknić za twoim dotykiem, twoim spojrzeniem, twoim pięknym uśmiechem. Za leżeniem głową na twojej piersi i słuchaniem jak pięknie bije twoje serce... Będzie mi brakować naszego chodzenia za rękę na spacery, na randki, nocnych debat o bzdurach, nieśmiesznych żartów, z których koniec końców i tak się śmiejemy. Naszej wspólnej zabawy z dziećmi...
Marco poderwał się z miejsca i z kamienną twarzą wyszedł z mojego pokoju, trzaskając przy tym głośno drzwiami. Może i cicho płakałam, lecz teraz dopiero wybuchłam niepochamowanym szlochem. Chciałam wymienić tylko kilka przykładów, ale zdałam sobie sprawę, że tych przykładów jest nieskończoność. Musiałabym opisać każdą sekundę mojego życia, od kiedy wpadłam na niego z hot-dogiem w ręku. Będę tęsknić za każdą chwilą od tego czasu, a jeszcze mocniej za tymi chwilami, które jeszcze nie nadeszły i już nie nadejdą. Kto go nakłoni, żeby był trenerem młodzieżowej Borussii? Przecież tak zawzięcie twierdzi, że się do tego nie nadaje. Ja jednak widzę, jak cudowne podejście ma do dzieci, jakim wspaniałym jest tatą, nauczycielem i mentorem. Nie pocałuję już go po meczu, nie przyjadę na lotnisko, żeby go odebrać, ani nie rozmasuję w moim małym gabinecie w piwnicy. Nie przytulę, gdy złapie go chandra, ani nie zamknę w silnym, uspokajającym uścisku, gdy zacznie wariować i wygłupiać się jak dzieciak i wchodzić na głowę wszystkim wokół. Nie podam okularów, gdy będziemy już starzy, ani nie zrobię herbaty z imbirem na przeziębienie. Choć życie tak wiele nam dało, tak wiele poznaliśmy, miliardy sekund pozostawało zagadką.
Boże, dałeś mi dobrego, kochającego, oddanego mężczyznę, dałeś nam dwójkę tak cudownych dzieci, szczęśliwe, spokojne, pełne miłości i harmonii życie. To tak wiele.. Kiedyś moim największym marzeniem było tylko wydostać się z domu pełnego przemocy i rozpaczy. Może nie powinnam, tak dużo razy czytałam moim dzieciom baśń o rybaku i złotej rybce... Czuję się jak żona rybaka, choć nawet nie muszą prosić, a tak wiele dostaję. Teraz proszę. Proszę o te wszystkie chwile... Chcę je poznać. Proszę o długie i piękne życie u boku mojej rodziny, o szczęście, o zdrowie, żebyśmy z Marco na starość byli zdrowymi, pełnymi wigoru dziadkami, a nasze dzieci i wnuki miały tak piękną historię, jaką my mieliśmy.. Mamy...
A jeśli... A jeśli naprawdę potrzebujesz mnie tam na górze, to daj im w zamian wszystko, co najpiękniejsze. Wszystko, co tylko dobrego możesz im dać. Absolutnie wszystko i nawet jeszcze więcej, bo oni zasługują zdecydowanie na więcej. I nie myśl, że będę gdzieś w niebie. Będę dokładnie tu, gdzie teraz. Koło nich. Jeśli to bluźnierstwo, przepraszam. Zapewne Dom Boży musi być piękny. Ostatnio ksiądz w szpitalnej kaplicy o nim opowiadał, pomyślałam, że mojej mamie musi być tam dobrze. Ale ja wolę mój dom. Tutaj. Moje dzieci i mąż. To jest mój dom, tutaj należę, teraz i po śmierci.
Drzwi pokoju się uchyliły, a w nich stanęła oddziałowa pielęgniarka.
-Pani Reus, czy wszystko dobrze? Usłyszałam hałas.
Czy wszystko dobrze? Marco wyszedł, a ja, zamiast go szukać, płakałam rozhisteryzowana w poduszkę i z trudem łapałam powietrze.
-Tak-odpowiedziałam i chyba zaczęłam się śmiać z ironii tej sytuacji. Kobieta chyba zrozumiała, że potrzebuję samotności. Wzięłam w objęcia przytulankę Theodora i przytuliłam ją do policzka. Płacz nie zawsze był oznaką słabości. Nigdy nie zapomnę tych słów Marco. Płakałam, gdy maleńka Marisa była w szpitalu, a on mnie objął i pocałował, choć wyrządziliśmy sobie tyle krzywd. Poza łzami szczęścia czy wzruszenia, praktycznie nie płakałam. Teraz jednak wiedziałam i doskonale rozpoznałam. Łzy słabości. Byłam sama, nie było go przy mnie, nie przytulił mnie ani nie pocałował. Był moją siłą, lecz w tym szalonym czasie, wszystko stanęło na głowie. Może i on próbował być silny, lecz wewnątrz wcale taki nie był. Wszystko było grą na wysokim aktorskim poziomie. Grą dla naszych dzieci, dla nas samych, żebyśmy czuli się lepiej, dla naszej rodziny, żeby się nie przejmowali i przyjaciół, żeby z okropnej tragedii nie robili jeszcze żałoby. Życie dało nam znów nową lekcję. To żaden wstyd być słabym. To nie wstyd przyznać się do bezsilności, braku wiary i nadziei. To prawda, łzy nie zawsze są oznaką słabości, lecz czasami dokładnie to znaczą.
Sięgnęłam po telefon i zaczęłam dzwonić do Marco. Nie doczekałam się nawet pierwszego sygnału, musiał wyłączyć telefon. Zaczęłam się o niego martwić. Zawsze był dla mnie uosobieniem spokoju, gdy ja wpadałam w panikę, on był zawsze osobą, która mnie przez tym chroniła. Nawet podczas porodu, wciąż pamiętam jego spokój i opanowanie, to było tak niesamowite... Przeniosło się i na mnie, nawet na położną. A później na naszego synka. Wydawało mi się jednak, że teraz jednak może zareagować zupełnie inaczej. To ja bardziej umiałam zachować spokój, choć mniej lub bardziej mi to wychodziło.
-Mario? Gdzie jesteś?
-W domu z Ann i dzieciakami. Chcesz je do telefonu?
-Nie, nie... Posłuchaj, potrzebuję twojej pomocy-powiedziałam, łamiącym się głosem. Nawet nie mogłam tego przed nim ukryć, wszystko dobrze słyszał.
-Co się dzieje?
-Marco zniknął, wyłączył telefon. Boję się o niego...
-Jak zniknął? Kiedy? Ann, wychodzę-rzucił do swojej żony, słyszałam przy słuchawce jakieś szuranie, z pewnością ubierał się w drodze do samochodu.
-Chyba trochę niefortunnie i zbyt bezpośrednio zaczęłam rozmowę. Nawet jeszcze nic nie powiedział, trochę się rozkleiłam, ale chyba powinniśmy oboje się z tym liczyć... Mario, ja boję się, że on zrobi coś głupiego.
-Spokojnie. Jadę najpierw do was do domu, wziąłem klucze, ty dzwoń do Meli i Yv, do Thomasa, do mamy Manu nie ma sensu, to nie jest osoba, do której uciekłby żeby pogadać. Gdzie jeszcze?
-Wzgórze za stadionem, może las za naszym ogrodem...
-Ok, leż spokojnie, dzwoń i czekaj.
-To nie takie łatwe.
-Wiem, ale leż. Ty jesteś najważniejsza. Jak czegoś się dowiem, zadzwonię.
-Ja też.
Po rozłączeniu się od razu zadzwoniłam do Thomasa. Tata Marco był naprawdę wspaniałym rozmówcą, a zwłaszcza słuchaczem. Jeśli Marco chciał porozmawiać o swoich uczuciach nie ze mną, na pewno byłby to jego ojciec. Thomas odebrał, jednak bardzo zdziwiło go zniknięcie syna i nie miał pojęcia, gdzie może być. Obiecał, że gdy tylko go zobaczyć, albo dostanie jakąkolwiek informację, natychmiast do mnie zatelefonuje.
Podziękowałam mu i zadzwoniłam do sióstr Marco, Bäckiego, a nawet do Jürgena Kloppa. Może, gdy włączy telefon, zadzwoni do niego? Trener na pewno przywróci go do porządku dziennego i skieruje zaraz z powrotem do mnie.
Przeglądałam książkę telefoniczną i zastanawiałam się, do kogo jeszcze mogłabym zadzwonić. Marco miał wielu kolegów, mało komu jednak zwierzał się z życia prywatnego. Gdybym była Marco... I byłabym wściekła, bezsilna. Co by mnie uspokoiło. Seks z żoną. Seks bez żony nie wchodził w grę, i całe szczęście. Gdybym była Marco i była wściekła i bezsilna i jeszcze nie chciałabym wiedzieć żony ani uprawiać seksu. Siłownia? Trening? Nie, pójście do pracy w takim momencie też nie byłoby rozwiązaniem. Może nasza siłownia?
Zastanawiając się i próbując zrozumieć skomplikowany umysł Marco, czekałam na telefon Mario. I w końcu doczekałam się. Szybko odebrałam połączenie i przełączyłam na głośnik.
-Nie ma go w domu ani w sklepie koło was..
-Nie no, do sklepu by nie poszedł.
-Ja poszedłem, bo od tego wszystkiego pioruńsko zgłodniałem. Na dole też go nie było na siłowni, sprawdziłem w sumie wszystkie pomieszczenia. I co ciekawe, zniknął samochód z garażu.
-Za Iduną?
-Pożerające swoje twarze napalone nastolatki. Coś innego.
-Kościół, gdzie braliśmy ślub?
-Zajrzałem, nie było. Poza tym, stałby tam samochód.
-Przyjedź po mnie-poprosiłam, doznając oświecenia. Tak dawno nie byliśmy w tym miejscu, ale patrząc po wszystkich miejscach, gdzie mógłby pojechać i gdzie ja bym pojechała, to mogło być tam.
-Tęcza, krasnal, jednorożce. Nigdzie nie jedziesz, możesz mi tylko powiedzieć.
-Nie znajdziesz tego miejsca beze mnie. Nawet nie wpiszesz sobie na GPS.
-Lekarz ci zabroni.
-Bo co? Będziesz ze mną. Nic mi się nie stanie.
-Dobra, jadę do ciebie i pogadamy z nim.
-To mi się podoba. Do zobaczenia.
Czekając na powrót Mario, ćwiczyłam miny, które ewentualnie zmiękczyłyby surowe, lekarskie serce oraz szukałam sensownych argumentów i obietnic. Niektóre z nich zakrawały o czarny humor i nie byłam pewna, czy śmiać się, czy może płakać. Później zapominałam o jakimkolwiek humorze i znów paraliżował mnie strach o Marco i smutek związany z moją chorobą. Jeszcze nigdy nie mówiłam nikomu, wprost, że umieram. Może było to zbyt bezpośrednie, ale czy kiedy wyrywamy dzieciom mleczaki, nie wyrywamy ich od razu szybko i jednym ruchem?
Leżałam i jeszcze dzwoniłam do Marco, nagrałam się z trzy razy na pocztę i napisałam na Facebooku. I tak miał wyłączony telefon, jednak miałam poczucie, że działam, a nie leżę w bezruchu na łóżku i wegetuję. Marco mógł mnie nazywać pieszczotliwie księżniczką ile tylko chciał, jednak wszystko, co było z tym związane, jak leżenie na stercie materaców z ziarnkiem grochu i spanie, zupełnie mi nie leżało. Teraz jednak byłam przybita do łóżka i nic innego mi nie zostało niż poudawać księżniczkę. Liczyłam, że Mario, chociaż nie królewicz, zabierze mnie z tej wieży i zawiezie do docelowego królewicza, żeby go uratować. Czasem to ratowanie działało w drugą stronę.
-Jestem, idziemy do lekarza?
Mario wszedł do środka tak szybko, że o mało się nie zlękłam. Miałam wrażenie, że powietrze od otwarcia drzwi jeszcze uderzyło w moją twarz.
-Idziemy. Pomożesz mi wstać?
-Pewnie.
Brunet podszedł do mojego łóżka, zamiast się bawiąc w podciąganie mnie, wziął mnie na ręce i od razu postawił na ziemi. Nogi miałam jak galaretka, ledwo mogłam złapać pion. Oparłam się mocniej o jego ramię i ścisnęłam dłoń.
-Jak ty chcesz jechać, co?-westchnął bezsilnie, widząc jak wolno zajmuje nam chodzenie. Kroczkami do celu.
-Mówiłam już, że z tobą.
-Takim tempem to on tu sam wróci. Jutro wieczorem. Może wtedy dotrzemy pod gabinet.
Nie miałam nawet czasu na odpowiedź, znów zostałam wzięta na ręce i zaniesiona pod sam gabinet doktora Hegela. Przed nim zostałam dopiero postawiona. Mario spojrzał na mnie i westchnął.
-Wyprostuj się-polecił i sięgnął dłońmi do mojej twarzy. Delikatnie podszczypał moje policzki, żeby nabrały koloru. Dopiero wtedy zyskaliśmy jego aprobatę. Zapukał pewnie i zaraz po usłyszeniu "proszę" weszliśmy pewni i sztucznie uśmiechnięci do środka gabinetu. Mój lekarz prowadzący był w wieku może pięćdziesięciu lat i był zdecydowanie najlepszym specjalistą w Niemczech. Marco, gdy tylko o nim opowiadałam, zwykle przewracał oczami. To prawda, był ode mnie starszy, ale nie gustowałam w takich starszych mężczyznach. Poza tym, byłam tak zakochana w moim blond, czy też rudym mężu, że nie widziałam poza nim świata. To on był światem i niczego więcej nie potrzebowałam.
-Witam pani Reus. Panie Götze-kiwnął uprzejmie, wstając zza biurka. Zwykle do pracy ubierał marynarki i na nie dopiero biały kitel. Dla jednych wyglądało to bardzo profesjonalnie, my z Marco i dzieciakami śmialiśmy się raczej z jego ubioru, a Marisa stwierdziła, że brakowało mu jedynie podkręconego wąsa. Może i była w tym racja.
-Panie doktorze, mam ogromną prośbę...
-Musimy sobie na chwilę stąd wyjść -oznajmił bezpośrednio Mario, obdarzając lekarza swoim promiennym uśmiechem. Mężczyzna uniósł zaskoczony obie brwi jakbyśmy co najmniej oznajmili mu właśnie, że jedziemy do Vegas brać ślub.
-Nie powinna pani, ma pani obniżoną odporność...
-Przeziębię się? Ja mam raka.
-Gorzej być nie może-dodał Mario, jak gdyby ten argument miał właśnie pomóc i przekonać naszego rozmówcę.
-Ale może być lepiej.
-Zdecydowanie poczuję się lepiej, gdy wyjdę na spacer i dotlenię się.
-Ja będę pilnował-obiecał. Uśmiechnęliśmy się lekko do siebie, dając lekarzowi chwilę czasu do namysłu.
-Warunek jest taki, że zakłada pani ciepłą, zimową kurtkę i nie obchodzi mnie, że jest wiosna. Czapka, szalik, rajstopy i spodnie. Nie przegrzewamy się, ale nie rozpinamy, bo tak modnie. I do dwudziestej jest pani znowu na oddziale.
-Ma pan jak w banku.
-Dziękuję bardzo-dodałam z uśmiechem i ścisnęłam mocno dłoń Mario. Lekarz kiwnął głową i z westchnieniem usiadł przy biurku. Mario od razu pociągnął mnie na korytarz. Rozejrzałam się, czy nie ma nigdzie pielęgniarek, wtedy mógł mnie wziąć na ręce. Znowuż musiałam czekać, kiedy on pojedzie do domu i przywiezie ciepłe rzeczy. Eskapada poszukiwawcza Marco w piżamie i papciach nie była najlepszym pomysłem. Musiałam uzbroić się w cierpliwość i czekać. Znów czekać..
-Nie może być gorzej. Ty draniu-zaśmiałam się, gdy wrócił ze spakowaną elegancko torbą. Zatrzymał się i przemyślał, czego to mogło dotyczyć.
-Trzeba było dodać dramaturgii, by otrzymać współczucie. Siostra, nie martw się. Wyzdrowiejesz i będzie wszystko dobrze. To tak oczywiste jak to, że Marco cię kocha i jest pantoflem.
-Kocham cię -zachichotałam i wyciągnęłam ręce, by przytulić mojego przyjaciela. Objął mnie z całej siły i pogłaskał po głowie. -Dziękuję za twoją wiarę. To wiele dla mnie znaczy.
-Moi rodzice chodzą codziennie rano do kościoła i modlą się za ciebie.
-Podziękuj im...
-Nie muszę. Oni wiedzą.
-Jest tak wiele osób, do których powinnam zadzwonić i powiedzieć, jak bardzo ważni są dla mnie, ile znaczą... Miałam takie szczęście... Czuję, że powinnam to zrobić, powiedzieć to, co czuję, nim będzie zbyt późno. Ale chyba brak mi siły... Albo odwagi.. Ja jeszcze nie jestem gotowa, żeby umrzeć. Nie umiem się z nimi pożegnać.
-Nie płacz, mała-poprosił, tuląc mnie do siebie i sama nie wiem skąd, podał mi chusteczkę do otwarcia łez. -Nie żegnaj się, nie trzeba. Jeszcze setki razy będziecie rozmawiać. Nie umrzesz słyszysz?
-Ale ja to czuję. Gdzieś w środku... Czuję.
Brunet pocałował mnie w czubek głowy i objął szczelnie ramionami. Leżałam na nim jak na pluszowym misiu, płakałam coraz głośniej, myśląc jednak o tym, że powinnam się uspokoić, czas na znalezienie Marco upływał. Potrzebowałam go, by móc poczuć się silna. Potrzebowałam moich dzieci.
-Nie żegnaj się. Każdy, kogo obdarzyłaś miłością, wie o tym i doskonale to czuje. Zawsze będzie. Nie ma potrzeby się żegnać. Jeszcze się zobaczymy. Wszyscy razem, będziemy wtedy wszyscy szczęśliwi-obiecał, wycierając palcem moje łzy z policzka. Był wspaniałym oparciem i dziękowałam Bogu za takiego przyjaciela. Doskonale rozumiałam, dlaczego mój mąż tak się z nim zaprzyjaźnił. Mario był takim człowiekiem, którego każdy powinien znać i mieć blisko. Światu przydałaby się zwiększona ilość Mario Götze.
-Dziękuję-wyszeptałam. Mario w ciszy pomógł mi zejść z łóżka i zaprowadził do łazienki, gdzie mogłam się przebrać. Może i byłam w rozsypce, lecz miałam dość koncentrowania się na sobie. Mario pomógł mi założyć jego grubą, zimową kurtkę, nałożył mi czapkę i oplótł szalikiem jak bałwanka. Byłam gotowa by opuścić moją wieżę i ruszyć na misję ratunkową mojemu księciu z bajki. Prawdopodobnie gdybym przemyślała swoje słowa, może leżelibyśmy przytuleni i spokojni...
Z pomocą Mario wsiadłam do samochodu, zapięłam pasy i poprosiłam przyjaciela, by zaczął kierować się na Kolonię. Oparłam się o szybę i zaczęłam płakać, jak w scenie z amerykańskiego teledysku. Mario był skupiony na drodze, jednak, co jakiś czas ściskał moją dłoń.
-Chcesz posłuchać jakiejś muzyki?
-Masz coś?
-Jak staniemy na czerwonym, sprawdzę. Rosie, wiem, że to trudne, ale Marco sobie poradzi. Nie martw się tak.
-Nie umiem się nie martwić. Jestem matką dwójki dzieci, martwienie się jest na porządku dziennym.
-Z Marco to trójki-poprawił mnie, śmiejąc się pod nosem. Stanęliśmy na światłach i mój przyjaciel faktycznie zaczął grzebać w płytach. W międzyczasie rozpięłam kurtkę i po raz kolejny otarłam łzy i wydmuchałam nos. Czy w takiej chwili powinnam była się śmiać? Nie byłam pewna, ale płacz przy akompaniamencie MC Hammera był niemożliwy. Moja zbolała twarz, mokre od łez policzki i podgłośnione na cały regulator "Can't touch this". Najpierw usta zaczęły mrowieć, później drgać, a na koniec kąciki wyciągać ku górze. Na sam koniec roześmialiśmy się głośno. Mario zaczął kiwać głową w rytm muzyki, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej. Prawdopodobnie zabieg był celowy, by w końcu na mojej twarzy zagościł uśmiech. Jego terapią była naprawdę skuteczna. Dawno tak się nie śmiałam, tak beztrosko, jakby nie ciążyła na mnie masa wszystkich przyziemnych spraw.
-Po pucharze Niemiec spotykają się piłkarz z Dortmundu i Bayernu. Przed nimi stoi puchar. Co mówi ten z Dortmundu?
-You can't touch this!-odpowiedziałam, śmiejąc się jeszcze głośniej. Mario przybił mi piątkę i od razu wyszczerzył ząbki w uśmiechu.
-O wiele lepiej, gdy jesteś szczęśliwa.
-Wierz mi, jest we mnie tyle emocji, że nie jestem w stanie przewidzieć, która zaraz mnie zaatakuje.
-Póki co, cieszmy się radością.
-Mądrze mówisz.
Gdy dojechaliśmy do Kolonii, pokazałam Mario znany mi zjazd w stronę lasu. Jechaliśmy kawałek, zjechaliśmy na z pozoru nieprzejezdną drogę i dotarliśmy do spokojniejszego zaułka. Tam stał Aston Martin.
-Skąd wiedziałaś?-zdziwił się brunet, parkując swój samochód tuż obok naszego auta.
-To magiczne miejsce. Jak byłam młodsza, zawsze tu uciekałam, Marco je zna i wcale się nie dziwię, że je wybrał.
-Wiele wyjaśnia... Ale nie siedzi w aucie.
-Nie, jest przy jeziorze.
-Gdzie ty tu masz jezioro?-zmarszczył brwi, rozglądając się wokół. I tak by niczego nie odnalazł, jezioro znajdowali się w środku lasu, musieliśmy jeszcze przejść kawałek pieszo. Dla nastoletniej Rosalie nie stanowiłoby to najmniejszego problemu. Teraz męczyłam się po kilku krokach i przeprawa przez las wcale nie zapowiadała się obiecująco.
Mój przyjaciel był na szczęście silny, na początku mogłam się na nim podeprzeć, później wziął mnie na ręce i przeniósł ostrożnie przez wszystkie gąszcze, żeby w końcu znaleźć się przy jeziorze. Doskonale pamiętałam drogę, każdy kamień, fikuśnie powyginane drzewo, zdarty pień i lisią norę.
Spojrzeliśmy na siebie znacząco, gdy oboje spostrzegliśmy Marco, siedzącego na wygiętym w łuk drzewie. Było całkiem przyjemną ławką. W stu procentach naturalną.
Opierał się nogami o ziemię, twarz schował w dłonie, pochylając się przy tym. Mario upewnił się, że byłam w stanie sama ustać i podejść do niego. Nie po to wyszłam ze szpitala, przejechałam tyle kilometrów, by teraz nie dać rady pokonać kilku metrów, dzielących mnie od mojego ukochanego męża.
Kilka kroków, zbliżyłam się i położyłam dłoń na jego ramieniu. Przestraszył się i lekko odskoczył.
-To ja...
-Co ty tu robisz? Powinnaś być w klinice-zdziwił się, przyglądając się mi uważnie, może myślał, że jestem duchem i mu się zjawiłam?
-A ty powinieneś być tam ze mną. Przepraszam, może źle zaczęłam, powinnam była być delikatniejsza... Tak bardzo cię kocham, nie chciałam cię zranić. Przepraszam...
-Pękło mi serce, Rose-stwierdził, kładąc dłoń na moim policzku. Podeszłam bliżej i otoczyłam go ramionami.
-Przepraszam...-szepnęłam i znów zaczęłam płakać. Moje serce, mój świat...Taki smutny, złamany, przytłoczony. Te smutne oczy. Jeszcze byłam zła na siebie, że jeszcze kilkanaście minut temu tak się śmiałam. Wszystko było takie skomplikowane, przerastało mnie.
-To nie twoja wina... Nie twoja -odpowiedział, przytulając mnie do siebie.
-Wróćmy razem, porozmawiamy. Proszę, kochanie. Nie możemy tak tego zostawić.
-Masz rację-przyznał, spoglądając niepewnie na mnie. Scałował swoimi cudownie miękkimi ustami moje łzy i przyłożył czoło do mojego.
-Zawsze mam-uśmiechnęłam się gorzko, nie chcąc ani na chwilę się od niego oderwać.
-Nie.
-Bardzo często.
-Tak -zgodził się i ostrożnie przycisnął swoje usta do moich. Z delikatnością skrzydeł motyla pocałował mnie. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i starałam się oddać tej chwili w stu procentach, zapominając o całym świecie, chcąc zapamiętać każdy ruch jego warg, dotyk dłoni i wirujący oddech, który mieszał się z delikatnym wiatrem pachnącym lasem i jeziorem.
-Mam sobie iść?
Marco odsunął się niechętnie, słysząc głos swojego przyjaciela. Rozejrzał się i namierzył jego postać.
-Pomógł mi to wszystko zorganizować. Szukał cię po całym Dortmundzie.
-Chodź tutaj, bracie-zaśmiał się, zeskakując z drzewa. Na to miejsce usadził mnie i poszedł objąć silnie swojego przyjaciela. Coś do siebie powiedzieli, nie usłyszałam ani słówka, jednak rozczuliły mnie ich uśmiechy i ciepłe uściski.
-Pamiętaj, że Kopciuszek ma czas do dwudziestej!-zakończył, śmiejąc się i pomachał mi na pożegnanie.
-Dziękuję, Majo!-zawołałam, posyłając mu buziaka w powietrzu. Uśmiechnął się i kiwnął głową. Ten uśmiech dał mi trochę siły, by zmierzyć się z tak trudną rozmową. Zniknął gdzieś między drzewami, dając nam chwilę dla siebie. Marco odwrócił się do mnie wolno, spojrzał w oczy i znów utonęliśmy w romantycznym pocałunku. Dwoje zakochanych ludzi w otoczeniu przyrody, tuż przed zachodem słońca. Ona siedzi na drzewie, które jakby specjalnie dla nich się pokłoniło, obejmuje go całym swoim kruchym ciałem, chcąc poczuć każdy jego kawałek. On stoi przed nią, tyłem do tak bajecznego jeziora. Dla niego, ukochana jest piękniejsza, nawet od najbardziej romantycznego widoku i przepełnionego naturalną magią lasu. Czule dotka je policzka, spija nektar z jej ust, oddycha wolno, jej powietrzem, ich powietrzem... W tym obrazku nie było miejsca na złamane serce, raka, ani łzy. Był idealny. Ludzie mówią, że ich życie nie jest idealne. Zapominają jednak o takich chwilach jak te. Gdy serce mocniej bije, a usta szepczą sobie cicho tajemnice, a myśli odpływają do najpiękniejszych miejsc na świecie. Do ukochanej osoby. Takie krótkie, delikatne momenty były właśnie idealne. One wszystkie składały się na całokształt szeroko pojętego piękna, smutne jednak, że przez ich nieuchwytność były tak szybko zapominane, niedoceniane...
Życie nauczyło mnie doceniać. Każdy oddech, każdy uśmiech, każdy dotyk i spojrzenie. Mojego męża i naszych najdroższych dzieci. To było idealne.
-Twoje serce nie jest złamane. Ono po prostu bardzo mocno kocha.
-Wróćmy do szpitala-szepnął i ściągnął mnie z drzewa. Oplotłam go nogami w pasie, rękoma otoczyłam jego szyję, a głowę oparłam na jego ramieniu. Jak mała małpka. Uśmiechnęliśmy się do siebie nieśmiało i ruszyliśmy dróżką przez las, prosto do naszego samochodu. Mieliśmy jeszcze czas, ale Marco najwyraźniej nie zamierzał go wykorzystywać, wolał uchronić mnie przed ewentualnym przeziębieniem i zabrać w bezpieczne miejsce.
Usadził mnie wygodnie na miejscu pasażera i osobiście przypiął pasem, upewnił się nawet, przesuwając wzdłuż niego, czy na pewno wszystko było dobrze. W końcu sam wsiadł do samochodu i ruszyliśmy znaną nam już drogą w kierunku Dortmundu. Nim pojechaliśmy do szpitala, zahaczyliśmy po drodze o naszą ulubioną cukiernię, gdzie blondyn wybrał dla nas po dwie różne drożdżówki. Mimo później pory wyglądały pięknie i apetycznie. Cokolwiek było na kolację w szpitalu, nie mogło się równać z łakociami z cukierni.
Sala, która była przydzielona specjalnie dla mnie, znajdowała się na samym końcu korytarza i nie graniczyła z żadną inną. Miałam największą łazienkę, śliczny widok i możliwość zniesienia tam wszystkiego, czego tylko chciałam, nikt nie robił żadnych problemów. Może i pieniądze szczęścia nie dają, ale byłam ogromnie zadowolona z komfortu, jaki Marco mi zapewnił, pewnie inaczej wypróbowałabym już wszystkie możliwe ucieczki ze szpitala, jakie tylko były możliwe.
Gdy tylko weszliśmy do środka, zaczęliśmy się rozbierać z okryć wierzchnich. Marco zrobił to tak szybko, że gdy zdjęłam czapkę i szalik, on już był rozebrany i zaczął sam rozpinać moją kurtkę, a później zdejmować buty. Już się nauczyłam, odkąd zachorowałam, mogłam zapomnieć o jakichkolwiek sprzeciwach. Marco zrobi, Marco wie lepiej, to sprawa Marco, Marco ogarnie. Z jednej strony, to było wspaniałe, że tak o mnie dbał, z drugiej strony znów czułam się jak księżniczka, a to stawało się z dnia na dzień coraz bardziej drażniące.
Zostałam przebrana w piżamkę, Marco wstawił wodę na herbatę i wyjął talerzyki na nasze drożdżówki, żeby nie nakruszyć w łóżku. Mogliśmy usiąść razem na łóżku, oprzeć się o siebie i w ciszy zjeść. Czułam jednak, że któreś z nas musi wrócić do tej rozmowy. Tym razem chciałam zrobić to tak, jak być powinno. O wiele delikatniej i czulej.
-Powiedziałam Marisie, że nie boję się śmierci, zawsze będę przy was... A kiedyś znowu się spotkamy. To wszystko prawda, ale wiesz? Przy tym wszystkim tak bardzo się boję. Nie poczuję już nigdy twojego czułego dotyku, ciepłego oddechu na moim policzku, ani nie posłucham bicia serca. Co, jak zapomnę smaku twoich ust? Zapomnę, jak to jest całować cię, czuć cię całą sobą..
Marco pogłaskał mnie po policzku i spojrzał prosto w oczy.
-Nikt nie wie, co będzie po śmierci. Wiem jednak, że nigdy nie zapomni się najpiękniejszych rzeczy, które spotkały nas w życiu. Najbliższych osób, najpiękniejszych chwil, najsilniejszych uczuć -stwierdził z czułością. -Jesteś moim światem, maleństwo. Jesteśmy połączeni na zawsze. Przed Bogiem. Nigdy o sobie nie zapomnimy, cokolwiek miałoby się stać.
-To dobrze, lecz czy zmienia to fakt, że wciąż nie będę już mogła na co dzień doświadczać tych pięknych rzeczy?
-Nie pozwolę ci umrzeć, Rosalie. Nie ma takiej możliwości. Nie poradzę sobie bez ciebie.
Westchnął cicho i przyłożył usta do mojego czoła. Odłożyłam talerz na bok i objęłam go w pasie. Zaczęłam powoli głaskać go po włosach, jak Theodora w łóżeczku, gdy nie mógł zasnąć.
-Jesteś najcudowniejszym tatą, jakiego nasze dzieci mogły sobie wyśnić. Jesteś czuły, opiekuńczy. Każdego dnia okazujesz im tyle miłości, interesujesz się wszystkim, co robią. Grasz z Theo w piłkę i rozwijasz w nim ciekawość, przekazujesz mu całą swoją wiedzę. A Marisa jest najszczęśliwszą dziewczynką, mając ciebie. Jesteś jej księciem na białym koniu i jestem pewna, że będzie dokładnie szukać u swojego przyszłego męża wszystkich twoich cech. Jestem taka dumna z ciebie. Spisujesz się tak doskonale, radzisz sobie, mało kto zrobiłby to tak dobrze jak ty. Dwójka dzieci, a ty jesteś ich najlepszym tatą, bohaterem i autorytetem. Zawsze marzyłam o takim ojcu, byłeś moim marzeniem, a stałeś się. Jesteś. Dla naszych małych, dwóch serduszek. I jesteś tym moim wyśnionym tatusiem. I choć przeraża mnie tyle rzeczy, jestem pewna, że nasze dzieci będą szczęśliwe, dobrze wychowane, chciane i ukochane.
-Potrzebuję cię -szepnął cicho, a z jego pięknego oka poleciała pierwsza łza.
-Ciii... Zawsze będę.
-Potrzebuję cię obok. Potrzebuję, żebyś obejmowała mnie, całowała, żebyś wczołgiwała się do łóżka i zasypywała pocałunkami, gdy debile na stadionie podniosą mi ciśnienie. Potrzebuję ciebie w seksownej bieliźnie i wyginającą mnie we wszystkie strony świata na tej twojej ulubionej kozetce. Oczywiście też może być w seksownej bieliźnie, ale w innej sytuacji, to ja chętniej powyginam ciebie. Żebyś uroczo krzątała się po kuchni, robiła dla nas cudowne śniadania, a potem bawiła się z dziećmi. Jesteś taką cudowną mamą. Dałaś mi tak wiele, Rosie. To nie tylko sens życia. Nie tylko życie. To wiele, wiele więcej. Nasze dzieci, nasz dom. Bez ciebie jestem niekompletny, nie jestem sobą... Nie umiem i nie chcę być bez ciebie. Życie bez ciebie nie istnieje, gdy ty jesteś moim życiem. Nie możesz mnie zostawić, nie możesz umrzeć...
-W uśmiechu Theodora, w jego oczach, w uściskach i całusach Marisy, w jej czułości, pasji do gotowania, w uporczywości i zacięciu Theo. Zawsze będę.
-Oni nie są tobą -rozpłakał się i wtulił we mnie. Otoczyłam go rękoma i zaczęłam składać pocałunki wzdłuż jego szyi, ramion... Sama zaczęłam płakać, lecz to jemu byłam potrzebna, chciałam mu się oddać. Nie ciałem, ale całą swoją duszą i swoim sercem. Bycie razem to nie tylko fizyczność, my mogliśmy się połączyć na wszystkich płaszczyznach i zrobiliśmy to. Marco miał rację, to wszystko, całe nasze życie, współistnienie, uczucia, połączyły nas na zawsze. Nigdy nie nastąpi koniec, nigdy nie będzie napisów końcowych ani epilogu powieści. Byliśmy na zawsze. W naszej historii nie było miejsca na płacz i pożegnania.
-Na zawsze, kochanie -szepnęłam. Zaczęłam całować każdy centymetr jego twarzy. Mokre od łez policzki, czułe, miękkie usta, delikatnie kłującą brodę, nos, powieki, czoło. Mój chłopiec. Mój mąż. Mój cały świat. Jeśli potrzebował, niech płakał. Też tego potrzebowałam. Więc płakaliśmy, rzecz w tym, że razem, otwarci, nadzy, usilnie próbując odlatujące jak baloniki marzenia, plany i nadzieje.
Przytulaliśmy się ciasno, prawie odbierając sobie wzajemnie dostęp powietrza. Nie było to nam w tym momencie najbardziej potrzebne. Co chwila krztusił się płaczem, a łzy stworzyły wielką, mokrą plamę na mojej piżamie. Pękało mi serce. Z miliona powodów i z jednego. Z miłości.
-Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd. Gwiazdki błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd -zaczęłam nucić cicho, prosto do jego ucha. Nie przestawałam głaskać go po głowie i policzku. Jeśli kołysanka uspokajała nasze dzieci, chciałam, żeby choć w niewielkim stopniu miały wpływ na nas. -Jak wyjrzały, zobaczyły to nie chciały dłużej spać. Kaprysiły, grymasiły, żeby im po jednej dać. Gwiazdki nie są do zabawy, bo by nocka była zła. Jak usłyszy kot kulawy, śpijcie ptaszki, aaa...
Jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, jednak łzy nieustannie spływały, zarówno po moich jak i jego policzkach.
-Przepraszam cię, skarbie. Za wszystko, co głupiego nawyrabiałam. Wiem, że mi wybaczyłeś, ale Liverpool, Emre, wszystkie bezsensowne kłótnie... Tak chciałabym odwrócić czas i żyć tak idealnie, żeby przelewał się miód i mleko. Gdybym wiedziała, że zostało nam tak mało czasu, może czasem starałabym się bardziej zrozumieć, wytrzymać, przemyśleć...
-Spójrz na mnie, na moje usta, oczy i słuchaj -poprosił, łapiąc za mój podbródek. Nasze spojrzenia się spotkały. Znów, jak każdego poranka po przebudzeniu się, jak podczas śniadania i wszystkich posiłków, podczas zabawy z dziećmi, wygłupów, podczas meczu na stadionie, podczas kochania się... Z pamięci potrafiłbym namalować jego oczy, znaliśmy je na wylot, lecz za każdym razem czuliśmy dreszcze, przyjemne mrowienie w brzuchu i na ustach. Każdy raz był naszym pierwszym, za każdym razem się zakochiwaliśmy. Tak było i tym razem. -Nie żałuję niczego-powiedział pewnie, nawet nie mrugając. -Niczego. Każdą chwilę naszego związku wykorzystaliśmy, każde rozstanie, każda kłótnia, wymiana zdań uczyły nas czegoś nowego. Dzięki wszystkiemu, przez co przeszliśmy, jesteśmy tymi ludźmi. Zakochanymi bez pamięci i do szaleństwa, doświadczonymi, dojrzalszymi, choć w duszy wciąż beztroskimi nastolatkami. Jesteśmy rodzicami, jesteśmy żoną i mężem, jesteśmy kochankami, powiernikami i najlepszymi przyjaciółmi. Jesteśmy niepodzielną jednością. Jedności się nie dzieli, one są niepodzielne. Nie możesz odejść...
-Nie chcę, lecz musimy być gotowi na wszystko, mój ukochany. Nigdy nie będziemy osobno. Tutaj-wskazałam, zjeżdżając dłonią z jego szyi na lewą pierś. -Tutaj będzie wciąż ogień, będziesz go czuł każdego dnia. A gdy przyjdzie czas, nasze dusze połączą się i zamienią się w ogień. On nigdy nie osłabnie. A ja będę twoją ważką, Marco-powiedziałam, dokładnie tak, jak zrobiła to moja mama. Ona miała być moją ważką, wypuściliśmy ją w dniu naszego ślubu. Teraz ja byłam gotowa się nią stać. Anioły trafiały do nieba, a my już mieliśmy nasze niebo, tutaj. -Będę cały czas blisko, tuż koło was. Już ustaliłam to z Górą. Pół metra od ziemi i od was to jest moja górna granica. Nie mają zbyt wielkiego wyboru. Będę.
-Moja...-wyszeptał, nakrywając moją dłoń na swoim sercu. Biło tak szybko, jakby chciało wyskoczyć i uciec do mnie.
-Aniołem stałam się tu na ziemi. Dałeś mi skrzydła, nauczyłeś latać, pozwoliłeś mi fruwać i opiekować się tobą. Naszymi dziećmi.
-Latam razem z tobą, kochanie.
-Wiem. Bo ty już dawno byłeś aniołem, tylko bardzo smutnym. Nie bądź smutny, już nigdy. Dla mnie i naszych dzieci.
-Znów będziemy latać. Wyzdrowiejesz. Kazałaś mi walczyć do końca. Walcz, ja też będę i nie poddam się. Kiedy będzie trzeba, będę walczył za nas dwoje.
-Robię to, lecz czasem już tak bardzo nie mam siły.
-To nic, jestem twoją drugą, waleczną połówką-uśmiechnął się cierpko, po czym pocałował mnie delikatnie i znów schował głowę w zagłębieniu mojej szyi. Położyłam dłoń na jego karku i znów przytuliłam się do niego. Przypominało to nasze wolne popołudnia, gdy dzieci były w szkole i przedszkolu, Marco nie miał treningu. Wtedy uwielbialiśmy przesiadywać na kanapie, zostawić w tyle wszystkie obowiązki i po prostu przytulić się do siebie, grzejąc się w promieniach słońca.
-W niebieskich kopertach są listy dla Theo. Na każde urodziny, jest ich łącznie sześćdziesiąt. Wiem, że pożyje znacznie dłużej niż sześćdziesiąt lat, ale myślę, że więcej nie będzie potrzebował. Będzie miał swoje sprawy, swoje wnuki.. Dla Marisy jest pięćdziesiąt siedem, w różowych kopertach, będą otwierać listy ode mnie do tego samego czasu. W osobnym pudełeczku są listy na specjalne okazje, z okazji skończenia szkoły, na ślub, gdy staniemy się sami dziadkami. Nawet, jeśli Theodore wybierze karierę piłkarza i nie pójdzie na studia, nie będę zawiedziona. Specjalnie tak napisałam, żeby to wiedział. Już jestem z nich dumna. Są najwspanialszymi dzieciakami.
-Bycie najwspanialszymi mają po mamie. Wierzę, że sama powiesz im to wszystko, co tam napisałaś...
-Ale Marco... Dasz im? Obiecaj mi, tak na wszelki wypadek.
-Na wszelki wypadek, obiecuję.
Uśmiechnął się znów, tak lekko, jednak dla mnie był to wielki sukces.
-A w białych kopertach są listy dla ciebie. Dwieście. Są krótsze i dłuższe. Możesz je otwierać, gdy tylko chcesz, gdy będziesz bardzo tęsknić. Jeśli otworzysz jeden każdego miesiąca, starczy ci na szesnaście lat. Ale mam nadzieję, że z czasem nie będziesz ich już potrzebował.
-Kocham cię, mój kwiatuszku-szepnął.
-Też cię bardzo kocham. To najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało. Poznać cię i oddać ci całą siebie. Poznać twoje wnętrze, twój piękny umysł, twoje serce… Z naszej miłości urodziła się jeszcze większa miłość. Dwie miłości… To najpiękniejszy, możliwy scenariusz.
-Zawsze cię będę potrzebować –stwierdził, spoglądając na mnie z czułością. -Zawsze. Dziękuję za wszystkie listy, jednak ja wolę ciebie, zdecydowanie ciebie. Moja. Nasza. Jesteś naszą mamusią. Dom bez ciebie nie jest tym samym domem, jest taki niekompletny. Stworzyliśmy go razem, naszą miłością… Nie możesz odejść.
-Kocham was bardzo. Najmocniej na świecie. Gdyby miłość mogłaby mnie wyleczyć... Już dawno byłabym zdrowa.
-Wyleczy -powiedział pewnie. -Wiem to.
Cisza. Czasem niezręczna, wynikająca z tego, że osoby są
sobie zbyt obce, nie mają wspólnych tematów, albo mają też ciche dni. Nie
mieliśmy ich z Marco wiele, zwykle cichy dzień zmieniał się w cichą godzinę na
uprawianie sportu i wyrzucenie z siebie wszystkich emocji… Lub oboje, w
absolutnej ciszy, przemieszczaliśmy się wśród pocałunków prosto do sypialni,
zrzucając z siebie niechlujnie ubrania.
Ciszą mogliśmy przemilczeć niewygodne kwestie, scysje i wzburzenia.
Ta cisza była jednak inna. Ona szeptała. Nasze spojrzenia mówiły, wyznawały miłość, oddanie i strach. Tak najzwyczajniej na świecie baliśmy się. Przecież mieliśmy prawo. Stykaliśmy się nosami, policzkami, byliśmy przytuleni, trzymaliśmy za ręce, skradaliśmy od czasu do czasu czułe pocałunki. To była nasza cisza. Mieliśmy nasz czas, nie próbowaliśmy już ubierać w słowa naszych uczuć, ani naszych obaw, to było niewykonalne. Milczenie, bicie serc, dotyk, ciepło. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, jak pisał Exupéry. Ja mogłam dodać, że najgłośniej wypowiedziane słowa są te, wypowiedziane sercem.
Ciszą mogliśmy przemilczeć niewygodne kwestie, scysje i wzburzenia.
Ta cisza była jednak inna. Ona szeptała. Nasze spojrzenia mówiły, wyznawały miłość, oddanie i strach. Tak najzwyczajniej na świecie baliśmy się. Przecież mieliśmy prawo. Stykaliśmy się nosami, policzkami, byliśmy przytuleni, trzymaliśmy za ręce, skradaliśmy od czasu do czasu czułe pocałunki. To była nasza cisza. Mieliśmy nasz czas, nie próbowaliśmy już ubierać w słowa naszych uczuć, ani naszych obaw, to było niewykonalne. Milczenie, bicie serc, dotyk, ciepło. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, jak pisał Exupéry. Ja mogłam dodać, że najgłośniej wypowiedziane słowa są te, wypowiedziane sercem.
/Marco/
Słońce uparcie świeciło prosto w moje oczy. Wróciłem dopiero
po czwartej nad ranem, całą noc przesiedzieliśmy z Rosie, żadne z nas nawet nie
myślało o spaniu. Od czasu do czasu rozmawialiśmy, lecz głównie obejmowaliśmy
się, całowaliśmy... Było słodko, niewinne, czule. Nie przeszkadzało nam nawet,
że byliśmy w szpitalu. Wszędzie wokół było mnóstwo rysunków dzieci, pod oknem
stały dwa stoliki do zabawy i odrabiania lekcji. Poza tym, miałem ją, ufnie
wtulającą się we mnie, w swoich objęciach. To było najważniejsze.
Nie chciałem nawet myśleć, że to może być jedna z ostatnich takich nocy, jakie są nam dane. Miała rację, choroba była poważna, musieliśmy przygotować się na wszystko, nie tylko, jako para kochających się ludzi, ale jako rodzice. W ostatnim czasie nawet nie pomyślałem o tym, że umrze. Szukałem dawców, szpitali, jeździłem do lekarzy w Austrii i Szwajcarii, by zerknęli na karty i wyniki i wydali swoją opinię. Nie dowiedziałem się jednak niczego, co mogło którekolwiek z nas zaskoczyć. Mimo to, wierzyłem, że niedługo dojdzie do operacji i moja żona wyzdrowieje. Nie wyobrażałem sobie innego życia, życia bez niej. Było po prostu niemożliwe.
-Tato?
Słodki, dziewczęcy głosik dobiegł do moich uszu. Wciąż miałem zamknięte oczy. Marisa wdrapała się na łóżko i nachyliła się nade mną. Ostrożnie dotknęła paluszkiem mój policzek. Później powiekę i usta. Wtedy wykorzystałem okazję i delikatnie wargami złapałem jej paluszki.
-Ajć!-roześmiała się. Od razu się rozbudziłem i zacząłem gilgotać ją w brzuszek. Jej śmiech był cudowny, od razu nastawiał mnie pozytywnie na cały dzień.
-Cóż to za pobudki?
-Już dziewiąta, tato-westchnęła, kładąc się wygodnie na poduszce Rosalie. Miała takie same włosy jak ona, gdy miała je takie rozpuszczone i rozsypane na podszewce, widziałem oczami wyobraźni moją żonę. Tak bardzo brakowało mi jej widoku rano, jej pocałunków na dzień dobry i ciepłego uśmiechu. Nawet połączenia wideo były niewystarczające.
-Nie powinniście być dzisiaj w szkole?
-Nie!-roześmiała się wesoło. Poderwała się i wskoczyła na mój brzuch. Kiedy ona stała się taka ciężka? -Jest niedziela. Wstawaj, pomogłam Theo usiąść na nocniku, trzeba wynieść.
-Już wstaję. Wróciłem od mamy nad ranem. Bardzo krótko spałem.
-Całą noc byłeś u mamy? Ale w nocy się śpi, tato!
-Wiem, księżniczko, ale chcieliśmy trochę pobyć razem.
-Tatoo?
Do sypialni przyczłapał mój synek. Cały rozebrany, blond włoski miał roztrzepane na wszystkie strony.
-Dodo, miałeś siedzieć na nocniku i czekać na tatę-westchnęła niezadowolona Marisa. Theodore spojrzał się na nią, robiąc smutną minkę. Widocznie znudziło się mu czekanie i chciał też do mnie przyjść.
-Nie szkodzi, trzeba cię wykąpać. Mari, jest jeszcze babcia?
-Śpi w sypialni gościnnej.
-Poczekasz jeszcze na śniadanie, dobrze? Muszę umyć Theo, zjemy razem.
-Dobrze. Mogę się pobawić?
-Oczywiście -uśmiechnąłem się, schodząc z łóżka. Gdyby nie oni, pewnie nawet bym się z niego nie podniósł, nawet na trening.
Mari pobiegła do swojego pokoju, a Thedore grzecznie wystawił do mnie rączkę, żeby go złapać i zaprowadzić do łazienki. Cieszyłem się chwilami, w których nie było go wszędzie pełno i był grzecznym synkiem. Mamie, Theo przypominał mnie w jego wieku, lecz ja miałem inne zdanie. Jakiekolwiek bycie niegrzecznym zdecydowanie pochodziło od mojej żony.
Nie chciałem nawet myśleć, że to może być jedna z ostatnich takich nocy, jakie są nam dane. Miała rację, choroba była poważna, musieliśmy przygotować się na wszystko, nie tylko, jako para kochających się ludzi, ale jako rodzice. W ostatnim czasie nawet nie pomyślałem o tym, że umrze. Szukałem dawców, szpitali, jeździłem do lekarzy w Austrii i Szwajcarii, by zerknęli na karty i wyniki i wydali swoją opinię. Nie dowiedziałem się jednak niczego, co mogło którekolwiek z nas zaskoczyć. Mimo to, wierzyłem, że niedługo dojdzie do operacji i moja żona wyzdrowieje. Nie wyobrażałem sobie innego życia, życia bez niej. Było po prostu niemożliwe.
-Tato?
Słodki, dziewczęcy głosik dobiegł do moich uszu. Wciąż miałem zamknięte oczy. Marisa wdrapała się na łóżko i nachyliła się nade mną. Ostrożnie dotknęła paluszkiem mój policzek. Później powiekę i usta. Wtedy wykorzystałem okazję i delikatnie wargami złapałem jej paluszki.
-Ajć!-roześmiała się. Od razu się rozbudziłem i zacząłem gilgotać ją w brzuszek. Jej śmiech był cudowny, od razu nastawiał mnie pozytywnie na cały dzień.
-Cóż to za pobudki?
-Już dziewiąta, tato-westchnęła, kładąc się wygodnie na poduszce Rosalie. Miała takie same włosy jak ona, gdy miała je takie rozpuszczone i rozsypane na podszewce, widziałem oczami wyobraźni moją żonę. Tak bardzo brakowało mi jej widoku rano, jej pocałunków na dzień dobry i ciepłego uśmiechu. Nawet połączenia wideo były niewystarczające.
-Nie powinniście być dzisiaj w szkole?
-Nie!-roześmiała się wesoło. Poderwała się i wskoczyła na mój brzuch. Kiedy ona stała się taka ciężka? -Jest niedziela. Wstawaj, pomogłam Theo usiąść na nocniku, trzeba wynieść.
-Już wstaję. Wróciłem od mamy nad ranem. Bardzo krótko spałem.
-Całą noc byłeś u mamy? Ale w nocy się śpi, tato!
-Wiem, księżniczko, ale chcieliśmy trochę pobyć razem.
-Tatoo?
Do sypialni przyczłapał mój synek. Cały rozebrany, blond włoski miał roztrzepane na wszystkie strony.
-Dodo, miałeś siedzieć na nocniku i czekać na tatę-westchnęła niezadowolona Marisa. Theodore spojrzał się na nią, robiąc smutną minkę. Widocznie znudziło się mu czekanie i chciał też do mnie przyjść.
-Nie szkodzi, trzeba cię wykąpać. Mari, jest jeszcze babcia?
-Śpi w sypialni gościnnej.
-Poczekasz jeszcze na śniadanie, dobrze? Muszę umyć Theo, zjemy razem.
-Dobrze. Mogę się pobawić?
-Oczywiście -uśmiechnąłem się, schodząc z łóżka. Gdyby nie oni, pewnie nawet bym się z niego nie podniósł, nawet na trening.
Mari pobiegła do swojego pokoju, a Thedore grzecznie wystawił do mnie rączkę, żeby go złapać i zaprowadzić do łazienki. Cieszyłem się chwilami, w których nie było go wszędzie pełno i był grzecznym synkiem. Mamie, Theo przypominał mnie w jego wieku, lecz ja miałem inne zdanie. Jakiekolwiek bycie niegrzecznym zdecydowanie pochodziło od mojej żony.
***
-Ale to było wczoraj na kolację...-westchnęła Marisa, patrząc na sałatkę. Theodore zajadał w swoim foteliku, babcia Manuela nad nim czuwała, zawsze bała się, gdy brał w rączki widelec.
-Ale jest bardzo dobre, posmakuj -powiedziałem, samemu próbując. Mama zrobiła naprawdę pyszną sałatkę i nie było w niej nic podejrzanego.
-Nie chcę warzyw.
-Dlaczego?
-Bo one są fe!
-Ale Mariso, wczoraj je jadłaś!-zdziwiła się babcia, spoglądając na swoją wnuczkę.
-Ale dzisiaj nie chcę!- odpowiedziała podniesionym głosem. Rzuciła widelec na talerz, wstała od stołu i pobiegła na górę do swojego pokoju.
-Mari?-Theodore zaczął się rozglądać za siostrą. Byli tak ze sobą zżyci jak ja z moimi siostrami. Sojusz w niejedzeniu jednak nie pomagał mi, żeby nad nimi zapanować.
-Marco, zostań -poprosiła mama. Nie mogłem jednak być obojętny na zachowanie córki. Nachyliłem się nad synkiem i pocałowałem go w główkę.
-Jak chcesz być taki duży i silny jak tatuś musisz jeść warzywa. A te są bardzo pyszne. Spróbujesz?
-Tak-pokiwał głową i wycelował widelec w plasterek pomidora. Nadział go i całego włożył do buzi. Ledwo go zmieścił, jednak bez zająknięcia zjadł go i nawet się uśmiechnął. Jeden kryzys zażegnany.
-Pięknie. Jeszcze trochę, dobrze? Babcia z tobą posiedzi.
Theo zgodził się, a ja ruszyłem w pośpiechu za córką. Koło drzwi do jej pokoju wisiało nasze zdjęcie z wakacji, kiedy mała nie miała jeszcze dwóch lat. Upływ czasu widać było najbardziej po dzieciach.
Wolno otworzyłem drzwi i rozejrzałem się po jej pokoju. Siedziała na ławie koło okna wyściełanej miękkimi poduszkami i kocykiem. To Rosalie zależało, żebyśmy mieli takie siedziska zamiast parapetów, uwielbiała przesiadywać tam z Marisą, Mari nawet nie pozwoliła zabrać stamtąd koca, pod którym siedziała ostatni raz z mamą. Teraz była tam sama, a w jej oczach zbierały się łzy.
-Hej, co się dzieje? Dlaczego nie chciałaś jeść warzyw? Zawsze je jadłaś.
Mari nawet na mnie nie spojrzała. Przytuliła swojego misia i zamknęła oczy.
-Córeczko, porozmawiaj ze mną. Nie dogadamy się tak.
Ukucnąłem koło niej i pogłaskałem po rączce. Nawet nie zauważyła, że ma ubraną bluzeczkę na drugą stronę.
-Nie chcę jeść warzyw i nie będę! Już nigdy więcej nie zjem!
-Nie smakują ci?
-Są ohydne!-rozpłakała się, przytulając się jeszcze mocniej do misia.
-A gdybym ja zrobił jakieś warzywa? Może moje warzywa by ci zasmakowały? Babcia może robi je jakoś inaczej.
-Nie! Nigdy! Od nikogo! Idź stąd, tato.
-Nigdzie się nie ruszam księżniczko. Dopiero jak powiesz, dlaczego płaczesz-odparłem ze spokojem. Przysiadłem z boku. Wtedy już wszystkie bunty straciły sens i moja kochana córeczka przysunęła się do mnie, aby się do mnie przytulić.
-Dlaczego nie powiedziałeś mi, że mama nie żyje?
Serce zatrzymało mi się na kilka sekund. Nie spodziewałem się, że usłyszę takie słowa od dziecka. Że w ogóle takie słowa.
-Skąd taka myśl? Mama nie umarła. Zrobię wszystko, żeby nie umarła tylko wyzdrowiała. Skąd ci przyszło do głowy, że mama nie żyje?
-Babcia powiedziała, że nie dzisiaj nie dzwonimy na śniadanie do mamy...-powiedziała, przecierając swoje śliczne oczka. Nie była przekonana, czy mówię prawdę, jednak widziałem w niej zwątpienie odnośnie swojej teorii. Przytuliłem ją jeszcze mocniej.
-Mamusia była bardzo zmęczona. Tyle czasu ze mną przesiedziała, że zasnęła na moim ramieniu. Wiem, że codziennie jedliśmy śniadanko razem z mamą, ale dzisiaj nie jemy razem, dlatego, że coś się stało, tylko dlatego, że mamusia po prostu musi się wyspać. Jak się jest chorym trzeba dużo spać, wtedy się też nabiera sił.
-I mama śpi? Dlatego nie zadzwoniła?
-Tak, tylko dlatego. Wszystko jest w porządku- zapewniłem ją, przytulając do siebie.
-A jak mama umrze, to mi powiesz?
-Kochanie, ale dlaczego tak myślisz?
-Mama sama nie wie, czy umrze, czy nie.
-Ale ja wiem, że my ją bardzo kochamy i tak łatwo nie pozwolimy jej odejść, prawda?
-Prawda. To nie umrze?
-Zrobię wszystko, żeby do tego nie doszło, księżniczko.
-My z Theo też. Możemy zrobić razem z babcią i Theo zakupy przez twój komputer i wysłać mamie owocowe witaminki?
-Możemy nawet jej zawieźć, ale jak mama zapyta cię, czy zjadłaś grzecznie śniadanko? Co wtedy?
-Ojć..-uśmiechnęła się niewinnie i jakby starała się schować przede mną, przytulając się jeszcze mocniej.
-A Theo zaraz się zajmie twoim talerzem. I co?
-O nie! Dodor zostaw! Chodź tato, szybko!
Marisa poderwała się na równe nogi, po łzach nie było ani śladu, buzowała w niej energia i chęć odbicia bratu swojego talerza. Pociągnęła mnie za rękę i razem pobiegliśmy na dół, żeby zjeść. Napisałem w międzyczasie do Rosie, żeby zadzwoniła, gdy się obudzi. Tylko jeden dzień, a dzieci już za nią tęskniły. Odkąd Rose powiedziała te słowa... Że umiera... Gdzieś w środku czułem niepokój, który nie chciał odejść. Nawet, gdy w pobliżu były dzieci. Mama zaproponowała, że zabierze dzieci na spacer. Zaplanowałem w tym czasie wybrać się do mojej domowej siłowni. Już nie raz próbowałem się tam zaszyć, odkąd usłyszałem diagnozę... Za każdym następnym razem szedłem tam z tym samym nastawieniem-tym razem to coś da. Starałem się dawać z siebie wszystko na treningach i na meczach, jednak moja umiejętność jasnego myślenia i pozostawiania wszystkiego złego w szatni została gdzieś zagubiona. Wciąż myślałem o chorej Rosalie w szpitalu, nawet przy osiemdziesięciotysięcznej publiczności, skandujących moje imię kibicach. W pewnych aspektach nasze życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, czasem jednak, jak tej nocy, miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło. Nasza miłość, zażyłość, pasja, przyjaźń. Wciąż patrzyliśmy przed siebie, wciąż marzyliśmy, mieliśmy cele... Może ktoś z zewnątrz mógł powiedzieć, że stoimy na krawędzi, tuż nad przepaścią, nasz świat, nasza rzeczywistość mogą się rozpaść w ciągu godziny. My wciąż wierzyliśmy w nasz ogień, w ogień naszej miłości. Żywy, wieczny, nieustający, jasny ogień. Rosalie była moją ważką. Nawet gdybym nie znał historii z jej mamą, stwierdziłbym, że moja żona jest właśnie ważką. Ten maleńki owad w wielu kulturach był symbolem nieskończoności, nieśmiertelności, szczęścia i radości. Zdecydowanie była moją śliczną ważką. I będzie na zawsze, ze mną, nieśmiertelnie, nieskończenie, szczęśliwie. Nie mogło być inaczej. Była moja, tak często mi to powtarzała, kochała mnie, oddała mi siebie. Dlaczego więc miałaby odejść, jeśli ja wciąż jej potrzebowałem? Jeśli była moja.. Jeśli nosiłem w sobie część jej, a ona mnie, jeśli nasze dzieci potrzebowały nas oboje...
Marisa zjadła sałatkę. To był jedyny moment tego dnia, który wspominałem ze spokojem. Miałem wrażenie, że potem już wszystko szło nie tak, jak powinno.
Poszedłem na siłownię, ale byłem tak niewyspany i zmęczony, że tylko się spociłem i osłabłem z sił. Zrezygnowany poszedłem pod prysznic, wtedy też zadzwoniła Rose, jednak zostawiłem telefon na górze i go nie usłyszałem. Ledwo wyszedłem spod prysznica i założyłem domowy dres, a już ze spaceru wróciła mama z dzieciakami. Nie byłoby w tym nawet nic złego, jednak, gdy tylko drzwi się otworzyły, usłyszałem głośny płacz Marisy i wtórującego jej Theodora. Choć na bieżni nie miałem sił, sprint na górę prawdopodobnie pobił wszystkie rekordy moich sprintów w karierze.
-Co się stało? -zapytałem, spoglądając na moje dzieci. Theo siedział w wózku, Marisa stała tuż obok.
-Marisę użądliła osa. Nie poczuła nawet...
-Chciałam...-wychlipała, łapiąc haustem brakujące powietrze. -Chciałam zerwać kwiatka dla mamy!
-Czy Marisa ma alergię?-zapytała się z troską moja mama, przytulając do boku swoją wnuczkę.
-Nie, nie ma. Chodź tu do mnie i pokaż, gdzie cię użądliła.
Ukucnąłem, Marisa od razu podeszła do mnie zanosząc się płaczem i przysiadła na moim kolanie. Wystawiła wskazujący paluszek, który trochę już zdążył spuchnąć. Moja biedna księżniczka. Wziąłem ostrożnie jej rączkę i zacząłem się uważnie przyglądać, czy nie ma jeszcze żądła. -Co jest z małym?-zapytałem, rozkojarzony płaczem drugiego dziecka. Mama właśnie wyjmowała go z wózka i zdejmowała jego wiosenną kurtkę.
-Nic, płacze, bo Marisa płacze.
-Och. Weźmiesz go do jego pokoju?
-Oczywiście. Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pomocy z Marisą?
-Nie, mamo. Potrafię się zająć własną córką.
-Przecież wiem -uśmiechnęła się pewnie, biorąc małego na ręce. Jej zapewnienie trochę mnie rozluźniło. Nie lubiłem, gdy ktoś myślał, że nie radzę sobie z opieką nad dzieciakami. Dobrze wiedziałem, na czym polega i czego wymaga ojcostwo, na pewno nie kończyło się na zapłodnieniu komórki jajowej. Chciałem oddać z siebie wszystko, co najlepsze swoim dzieciom i być w stu procentach ich tatą. Rosalie zawsze we mnie wierzyła i mnie wspierała, w moich rodzicach jednak drażniła mnie ich podejrzliwość i chęć kontroli.
Podniosłem Mari na ręce i zaniosłem do kuchni, żeby mieć lepszy widok na jej palec. Próbowałem wyssać jad, ale mama chyba już to zrobiła. Przemyłem palec ciepłą wodą i wyjąłem z lodówki cebulę.
-Tato, nie jedz teraz! Boli! -zapłakała. Nie mogłem się nie zaśmiać. Ukroiłem kawałek i wróciłem do niej.
-Nie jem, to pomoże ci, złagodzi ból i zmniejszy opuchliznę.
-Kiedy to zejdzie? To boli, tato...
-Wiem -zapewniłem. Sam musiałem kiedyś przejść przez ukąszenie tego ustrojstwa. Paskudne podróbki pszczółki Emmy. -Przytrzymaj cebulę. Śmierdzi, ale pomaga.
-No dobrze. Przytulisz mnie?
-Och, oczywiście.
Tego nigdy za wiele. Otarłem jej łezki i przytuliłem mocno do siebie. Marisa zaczęła się powoli uspokajać, sam zacząłem trzymać jej cebulę na opuchliźnie, żeby nie musiała na nią patrzeć.
-Ja chcę do mamy...
-Może zadzwonimy do niej?
-Tak!- rozpromieniła się.
Moja mama weszła do jadalni tylko dlatego, żeby oznajmić nam, że Theodor zasnął. Upewniła się, że sytuacja z Mari opanowana i pożegnała się z nami. Już wystarczająco czasu spędzała u nas w domu, musiała też czasem wracać do siebie, bo tato jeszcze zapomni jak wygląda jego żona... Lub też, że w ogóle ją ma.
Gdy tylko Rosalie odebrała telefon, Marisa zabrała go ode mnie, rzuciła wesoło do słuchawki "Dzień dobry mamusiu", zostawiła cebulę na blacie kuchennym i w podskokach ruszyła z moim telefonem przy uchu do swojego pokoju. Głos mamy wyleczył ukąszenie. Też potrzebowałem usłyszeć jej piękny głos i na chwilę złapać tą radość i beztroskę.
Marisa wisiała na telefonie równą godzinę. Poczułem się, jakbym był ojcem nastolatki, która cały czas gada z koleżankami. Cieszyłem się jednak, że miała taką więź z Rose i mogły rozmawiać ze sobą o wszystkim. Oczywiście w pewnych granicach, Marisa wciąż była dzieckiem.
Rosalie nie mogła już dłużej rozmawiać, bo zabierali ją na badania. A to znaczyło, że będzie badana przez resztę dnia i nie będziemy mieli okazji, by ją odwiedzić.
Theo, od razu gdy się obudził, stwierdził, że chce jechać do mamy. Gdy tłumaczyłem mu, że dzisiaj nie możemy, Marisa musiała dodać swoje trzy grosze i pochwalić się młodszemu bratu, że rozmawiała długo z mamą. Musiałem się zmierzyć z kolejnymi buntami i kłótniami rodzeństwa, tak do końca dnia. Jutro mieliśmy o trzynastej Der Klassiker, przełomowe spotkanie z Bayernem Monachium. Musiałem zrobić wszystko, żeby dzieci szybko zasnęły i samemu położyć się spać, żeby zdobyć kilka goli na nasze konto. Rosalie już przyszykowała sobie mój trykot, szalik i czapkę z daszkiem. Wiedziałem, że będzie oglądać to spotkanie i kibicować nam. Chociaż nie mogła być na stadionie i tak czułem zawsze jej wsparcie, jakby była tuż obok, skakała radośnie i śpiewała "Heja BVB". Mimo to, chciałem, żeby następny Der Klassiker była już wśród kibiców. Stęskniłem się za jej widokiem tam. Świat wariował, czas już było powrócić do normalności. Kiedyś normalne było moje życie samemu, uważałem, że tak jest dobrze. Teraz już nigdy nie chciałem być sam. Moją normalnością było życie przy niej, z naszymi dziećmi, w naszym domu.
Choć chciałem zasnąć jak najszybciej, tego wieczora spędziłem jeszcze pół godziny na modlitwie. Mogliśmy być wystawiani na wszelkie próby świata. Wyjdziemy z nich kochając się. Wyjdziemy z nich razem. Dość już udowadniania
***
W środku nocy usłyszałem dzwonek swojego telefonu. Na
początku myślałem, że to sen, jednak uporczywy dźwięk coraz głośniej docierał
do moich uszu i wżerał się w głąb, wyrywając mnie ze spokojnego snu. Ciężko otworzyłem
oczy i rozejrzałem się za urządzeniem. Z wpół przymkniętymi powiekami odebrałem
połączenie, nawet nie patrząc kto dzwonił, choć zwykle robiłem to za każdym
razem.
-Halo?-powiedziałem tak cicho, że prawie to nie było słyszalne. Przełknąłem ślinę i powtórzyłem, już znacznie wyraźniej.
-Dzwonię ze szpitala, z tej strony asystentka doktora Hegela. Doktor prosi, żeby przyjechał pan w miarę możliwości do szpitala. Chodzi o pańską żonę.
Jedni rozbudzali się po zimnym prysznicu, inni po filiżance świeżo mielonej kawy. Moje rozbudzenie zajęło trzy sekundy. Ogarnęło mnie przerażenie i adrenalina, dzięki której jeszcze funkcjonowałem i racjonalnie myślałem.
-Co się dzieje?
-Nie mogę udzielić informacji przez telefon, doktor prosił o rozmowę i pana obecność.
-Czy moja żona żyje?
-Tak, jednak proszę przyjechać. Lepiej porozmawiać osobiście.
-Będę jak najszybciej -odpowiedziałem i od razu rozłączyłem połączenie. Pobiegłem do garderoby, zrzucając z siebie koszulkę i spodenki do spania po drodze i wziąłem pierwsze lepsze rzeczy jakie wpadły w moje ręce. Ubrałem je szybko, wcisnąłem jakieś buty, wziąłem telefon, dokumenty i biegiem ruszyłem do garażu. O czym myślałem? Chyba pierwszy raz od dawna miałem pustkę w głowie, próbowałem zrozumieć co się dzieje, co właściwie robię, lecz wszystko było takie automatyczne. Wsiadłem za kółko, otworzyłem garaż, wyjechałem, zamknąłem, ruszyłem spod domu z pełną prędkością. W drodze do szpitala zadzwoniłem do taty, był również bardzo zaspany, ale gdy tylko powiedziałem mu, że jadę do Rosalie i proszę, żeby przyjechali do dzieci, od razu obudził mamę i obiecali, że zjawią się jak najszybciej i zajmą się nimi podczas całej mojej nieobecności. Zaparkowałem pod szpitalem na najbliższym miejscu parkingowym. Nie zabrałem nawet telefonu, zatrzasnąłem kluczyki w środku. Zupełnie mnie to nie obchodziło. Biegiem ruszyłem na oddział onkologiczny, winda była na czwartym piętrze, więc wybrałem drogę schodami wewnętrznymi, która okazała się szybsza niż sam zjazd windy na parter. Wreszcie stanąłem na korytarzu, który prowadził do sali, w której znajdowała się moja żona. Wszystkie emocje zniknęły, miałem wrażenie, że ukrywają się gdzieś, żeby na "raz, dwa, trzy" wyskoczyć i krzyknąć "niespodzianka".
Raz. Powoli mijałem wszystkie drzwi na prawo i lewo. Nie czułem, że idę, nie kontrolowałem własnych kroków. Wszystko dookoła się działo. Po prostu działo i ja nie miałem na to żadnego wpływu.
Dwa. Zobaczyłem, że drzwi do sali Rosalie są uchylone, a w środku pali się światło. Zegar na ścianie wskazywał za piętnaście druga.
Trzy. Gdy byłem już tak blisko jej pokoju, z niego wyszedł lekarz, przeglądając skrupulatnie papiery. Za nim wyszła pielęgniarka, druga przyszła gdzieś znikąd, spojrzała na mnie, możliwe, że przywitała się i szybko zniknęła w środku.
-Dobrze, że pan przyjechał... Pańska żona...
Wyminąłem starszego mężczyznę w narzuconym białym kitlu i wszedłem do środka.
Niespodzianka. Witajcie, emocje.
Nie wiedziałem, czy mogę się zbliżyć do swojej Rosalie. Wyglądała tak słabo, tak delikatnie, jakby pod najmniejszym dotykiem miała się rozpaść. To wszystko przez te okropne maszyny, które stały naokoło, kroplówki i wszystkie inne woreczki. Kardiomonitor pikał równomiernie, sygnalizując, że jej serce biło. Co oni zrobili mojej Rose? Co oni ci zrobili, kochanie...
-Rosie?-powiedziałem niepewnie, lecz ona nie zareagowała. Leżała nieruchomo w łóżku, cała w kabelkach, maseczka na nosie ułatwiała jej oddychanie. Poczułem coś mokrego na swoich policzkach, ale nie wnikałem w to dłużej. Liczyła się tylko ona. Stanąłem nad łóżkiem, ostrożnie pogłaskałem jej policzek, wciąż tu była, choć widok łamał mi serce, ona wciąż była tak piękna, była moja...
-Moja ważko, obudź się... Musimy porozmawiać. Dlaczego się nie budzisz?-zapytałem, szepcząc tuż przy jej uchu. Pogłaskałem ją po głowie, musnąłem ją delikatnie ustami. Ale ona nadal spała. Dlaczego spała... Dlaczego się nie budziła?
-Panie Reus, proszę na chwilę do mojego gabinetu.
Hagel wszedł za mną, stanął nieopodal i położył swoją ciężką ręką na moim ramieniu. Czy tak właśnie pocieszało się bliskich? Nie trzeba było mnie pocieszać. Rose zaraz się obudzi, wyzdrowieje. Odsunąłem się od niego jak poparzony.
-Dlaczego się nie budzi?-zapytałem. Tylko to jedno krążyło wokół mojej głowy. Nic poza.
-Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Proszę ze mną.
Chciałem przy niej zostać, ale lekarz zaczął kierować się ku wyjściu. Musiałem wybrać. Tłumacząc sobie, że to tylko na moment, ruszyłem za onkologiem i wszedłem za nim do jego gabinetu.
Mężczyzna zajął swoje miejsce za biurkiem i nalał dla mnie szklankę wody. Chciałem tylko widzieć. Stałem wciąż przy drzwiach, by w każdej chwili móc wrócić do mojej Rosie.
-Musieliśmy wprowadzić pańską żonę w stan śpiączki farmakologicznej- rozpoczął ze stoickim spokojem profesjonalisty. Nie pomagało.
-Dlaczego?
-Stan pańskiej żony się poprawił i to o wiele. Musieliśmy to utrzymać, gramy na czas, nie wiadomo, ile ta poprawa się utrzyma.
Roześmiałem się cicho i aż przetarłem twarz, dziwiąc się, czy dobrze usłyszałem, co on mówił.
-Moja żona leży w łóżku, podpięta do całej, wielkiej aparatury, jest nieprzytomna, nie może na mnie spojrzeć, ani powiedzieć jak się czuje. I pan to do cholery nazywa poprawą stanu? Poprawą byłoby, gdyby odzyskała siły, przestała wymiotować i zaczęła biegać na dystans, a jej włosy wreszcie zaczęłyby rosnąć. To jest poprawa! A teraz leży bezwładnie i nie ma ze mną kontaktu!
-Panie Reus, wiem, że to może zabrzmi niewiarygodnie, lecz stan się poprawił i są na to dowody.
-Jak długo tak będzie leżeć?
-Nie wiemy, miejmy nadzieję, że do czasu, gdy będziemy mogli jej wykonać operację.
-To na co czekacie? Weźcie ją na operację, wytnijcie co trzeba i oddajcie mi moją żonę. Potrzebuję jej tu.
-Widzi pan. To nie takie proste-westchnął, składając ręce przed sobą niczym sama Angela Merkel. -Straciliśmy nerkę, którą miała otrzymać pańska żona. Ktoś bardziej jej potrzebował, a już była za długo przetrzymywana...
-To jakiś żart?-zaśmiałem się, zaciskając dłonie w pięści. Przez moje ciało przebiegł dreszcz, a wszystkie mięśnie zaczęły się spinać i rozluźniać wraz z niespokojnym rytmem wybijanym przez serce.
-Przykro mi. Operacja przeprowadzona została dziesięć godzin temu, ten pan również potrzebował nerki.
-Kurwa mać, to żart. Ta nerka była dla mojej żony. Dla Rosalie! Czekaliśmy na nią pieprzone tygodnie! Nie miałem w domu żony, dzieci nie miały matki! I ty mi mówisz, że ktoś inny ją dostał dziesięć godzin temu? To Rose jej potrzebuje. To jej nerka...
-Proszę się uspokoić. Póki pani Reus jest w śpiączce, możemy czekać w kolejce na kolejną, jest w pierwszej piątce potrzebujących. Jest wciąż szansa.
-Słyszysz siebie? Płacę ci do kurwy nędzy kupę kasy, żebyś uratował moją żonę! Zrób coś! Chcę z nią jeszcze porozmawiać, wybudź ją na chwilę, nie rozmawiałem jeszcze z nią dzisiaj... Ja muszę z nią porozmawiać.
-Panie Reus, może wody... -powiedział. Tym głosem równie dobrze mógł czytać wiadomości w radiu. Jak mógł być tak spokojny? Na jego miejscu bałbym się przebywać ze sobą w tym momencie w jednym pomieszczeniu.
Podszedłem do niego, wziąłem durną szklankę i cisnąłem nią na drugi koniec gabinetu, prosto w ścianę z dyplomami, na której się rozbiła, tłukąc szybkę jednej z ramek.
-Co, jeśli jej stan się pogorszy?
-Nie będziemy mogli już nic zrobić. Pańska żona nie wyraziła zgody na dializę...
-Możesz sobie podrzeć te wszystkie zgody, ona musi żyć. Ona. Musi. Żyć-powtórzyłem twardo, łapiąc zuchwale spojrzenie lekarza. Gdyby nie mógł uratować jeszcze mojej żony, wyładowałbym się na nim, a nie na tej głupiej szklance, pomimo całego szacunku do starszych osób.
Wypadłem z gabinetu jak burza i wróciłem do pokoju Rose. Jakaś nowa pielęgniarka zaczęła zdejmować rysunki dzieci ze ścian. Jakby chciała już wyczyścić pokój ze wszystkich rzeczy osobistych pacjenta. Ale Rosalie żyła. Dźwięk aparatury, przez który może mógłbym w innych okolicznościach osiwieć, dawał mi nadzieję i uświadamiał mi, że moja żona żyje. I będzie żyć.
-Nawet nie myśl tego ruszać-zwróciłem jej szorstko uwagę.
-Tego nie powinno tutaj być-zaczęła tłumaczyć się, jąkając strasznie. Dzięki Bogu, nie było obok żadnych innych szklanek.
-Ciebie też lepiej, żeby tu nie było. Zostaw nas samych.
-Karen, daj panu chwilę.
Jakiemu "panu". Byłem tu ze swoją żoną. Daj państwu chwilę. Dlaczego wszyscy zachowywali się, jakby jej już tu nie było?
Nie odwracałem się już za siebie. Podszedłem do mojej żony, usiadłem na taborecie obok łóżka, wziąłem jej dłoń, w której nie miała żadnych wenflonów i przyłożyłem sobie do policzka. Rozpłakałem się jak małe, rozhisteryzowane dziecko. Nie mogła odejść. Mieliśmy starać się o trzecie dziecko, mieliśmy wyjechać z dziećmi do domku na Bawarię, mieliśmy odwiedzić naszych przyjaciół w Liverpoolu. Nie mogła umrzeć. Mieliśmy jeszcze tyle lat do przeżycia, przysięgaliśmy sobie w kościele na ślubie razem się zestarzeć. Bóg nie mógł zmieniać zdania. Pobłogosławił to. Nasz związek błogosławiły wszystkie anioły. Czy z zazdrości chciały ją do siebie? Czy moja żona była za dobra? Taka drobna, bezsilna kruszyna, która mieściła w sobie tyle miłości i dobra. I cierpliwości do mnie. I humor... I miliardy innych rzeczy, które mógłbym wymieniać w nieskończoność, przez które ją jeszcze bardziej kochałem. Ale nie pozwalał mi czas. Okrutnie przelewał się przez palce, ktoś tam na górze uderzył zbyt mocno w klepsydrę, odmierzającą czas życia, przez co piasek zaczął przesypywać się znacznie szybciej.
-Obudź się, kochanie. Potrzebuję, żebyś na mnie spojrzała i się uśmiechnęła. Nie jestem gotowy, słyszysz? Nie możesz tego zrobić, jesteś moja i ja ci nie pozwalam. Nie pozwalam, słyszysz?
Oddaliłem się na dwa kroki, później znów wróciłem do jej łóżka i złapałem jej dłoń. Jej pozycja nie zmieniła się ani odrobię.
-Przysięgam, że spalę te wszystkie listy, które napisałaś. Nikt ich nie przeczyta. Masz do cholery wyzdrowieć i sama śpiewać sto lat naszym dzieciom. Żadne z nas nie chce twoich listów, chcemy ciebie. Ciebie, więc masz wyzdrowieć, Rosalie i nie myśl inaczej, niech w twojej ślicznej główce nie pojawia się inna opcja. Dostaniesz tą nerkę, wyzdrowiejesz. I obiecuję ci, że wtedy na tak długo zamknę cię i nie wypuszczę z sypialni, dopóki będę pewien, że zapłodniłem cię i będziemy mieli trzecie dziecko. Wtedy ci marni scenarzyści na górze, będą wiedzieli, że nie poradzę sobie sam z trójką dzieci i będziesz tu potrzebna. Jesteś moją nieśmiertelną ważką. Więc walcz i żyj. Walcz... Błagam... Kocham cię -wyznałem, wracając z podniesionego tonu do szeptu i szlochu. Jej twarz taka spokojna. Tak wiele razy obserwowałem ją u nas w łóżku jak śpi, jednak teraz ten widok wcale nie dawał mi spokoju. -Nie rozmawialiśmy dzisiaj. Nie wiesz, że dzisiaj kocham cię jeszcze mocniej niż wczoraj. Nie powiedziałem ci, jak bardzo chciałbym z tobą się zestarzeć. Nie wiesz, że chciałem ci przypomnieć, że masz walczyć. Jeśli mogę jakoś walczyć za ciebie...Gdybym tylko mógł, wziąłbym na siebie to wszystko, przez co przechodzisz. Uratowałaś mnie, Rose. Dałaś mi życie. Dałaś mi tak piękne życie, dałaś mi siebie, dałaś mi miłość, najwspanialsze dzieci, dałaś mi wszystko, o czym nawet nie miałem odwagi marzyć, dałaś mi świat piękniejszy od tego z moich marzeń. Nigdy nie prosiłaś o nic w zamian. Chcę uratować ciebie. Tyle razy powtarzałaś mi, że razem możemy wszystko... Rosie... Daj mi znak. Daj mi jakikolwiek znak-szepnąłem, pochylając się nad jej ustami. Słone łzy z moich policzków przeniosły się na jej. Delikatnie ucałowałem jej słodkie usta. Były najbardziej uzależniającą słodyczą, bez której nie mogłem żyć. Nie mogłem żyć bez niej. A ona beze mnie.
Jesteś moim życiem, Marco. Jesteś wszystkim, czego potrzebuję. Jesteśmy ogniem, gdy się połączymy, stworzymy pożar. Razem jesteśmy niezniszczalni. Przy tobie nie boję się marzyć. Kocham cię. Na całą wieczność.
Jestem jej życiem.
Życiem.
A życie jest cudem. Jeśli potrzebowaliśmy cudu, a cudem było życie... Jeśli ona była moim życiem, a ja jej życiem... Jeśli należeliśmy do siebie, jeśli pocałunek mógł wzniecić pożar, jeśli nasza miłość pochłaniała nas w swoich płomieniach. Jeśli ogień był symbolem życia...
Nie można było zmierzyć siły naszej miłości. Miłość była naszą siłą. Naszym ogniem.
W myślach miałem tyle obrazów. Wciąż pamiętałem ją w brudnych ubraniach, poplątanych włosach, z zapuchniętymi oczami od płaczu tuż przed Iduną. Po tym obrazie przychodził ten, gdy miała na sobie piękną, białą suknię ślubną z długim trenem, gdy szła w towarzystwie taty i trenera do ołtarza. Widziałem ją spacerującą boso po ogrodzie, trzymającą się za spory brzuszek. Jej lubieżny wzrok, gdy ubrała się tak pięknie na inaugurację sezonu, że nie mogłem puścić jej talii. Dziennikarze podchodzili, a ja nie pozwalałem jej odejść na bok. I zamiast pójść na salę, wpadliśmy do toalety, prawdopodobnie damskiej, zamykając drzwi od środka.
-Kochanie, tyle przed nami...
-Doktorze, w budynku A wykryto pożar-usłyszałem pielęgniarkę, która stanęła w progu sali, by przekazać wiadomość Hegelowi.
-Czy w takim razie obowiązuje nas procedura?
-Pożar nie jest groźny, nam nie zagraża, strażacy są w drodze, jednak musimy postępować zgodnie z procedurą. Osoby z sal muszą zostać wywiezione przed szpital, w śpiączce przetransportowane helikopterem i karetkami do innego szpitala. Zostają pooperacyjni i ci, którzy są w chwili obecnej operowani.
-Panie Reus...
Zignorowałem słowa lekarza skierowane do mnie. Z zapłakanymi oczami spojrzałem na moją żonę, na jej obrączkę, na jej usta. To był moment, gdy w środku poczułem wreszcie utęskniony spokój. To było tak nowe, oczyszczające uczucie. "To rak, przerzuty na drugą nerkę". Od tego momentu to uczucie zniknęło, czasem myślałem, że już bezpowrotnie, prawie już o nim zapomniałem. W takim momencie znalazłem kontrolę, uśmiechnąłem się.
-Razem, kochanie. Pokonamy to. Będziemy przytulać naszą drugą córeczkę, albo drugiego synka. Będziemy bardzo szczęśliwi i beztroscy. Razem. Ty i ja. I nasze maluchy. A potem wnuki. Będziemy mieli siwe włosy, może roztyjemy się jak moi rodzice. Możemy też chodzić na siłownię i gotować zdrowe obiady. Co tylko chcemy, kochanie. Nie potrzebujemy cudu, mamy go cały czas -wyszeptałem z uśmiechem. Pocałowałem ją w ucho, policzek i czubek nosa. Zawsze wtedy chichotała i rumieniła się. Wyobraziłem to sobie w głowie. Przytuliłem ją ostrożnie. W pamięci miałem dokładny obraz jej błękitnych oczu. Takich radosnych, trochę uwodzicielskich, rozanielonych. Nie byłem pewien, co się ze mną działo i jakie właściwie mechanizmy zadziałały w mojej psychice. Ten spokój był tak piękny, jakbyśmy byli w naszym ogrodzie i śmiali się, pieszczeni ciepłymi, letnimi, promieniami słońca. Mario wierzył, że stanie się cud. Cud stał się już dawno. Nie pozytywne myślenie, nie nadzieje, nie wiara, ale wiedziałem, że to nie koniec. Nie żyliśmy w bajce Andersena, lecz tak jak mówiłem w kościele na naszym ślubie, wierzyłem, że pocałunek może wzniecić ogień. Życie. Nas.
-Proszę pana..-lekarz podszedł bliżej, a ja, wciąż trzymając dłoń mojej żony, odwróciłem się do niego.
-Ona przeżyje.
-Wiem, że to trudna sytuacja, ale słyszał pan...
-Tak-odparłem. Może mi się wydawało, ale poczułem, jak Rosie gładzi mnie kciukiem po dłoni. -To nie koniec -oznajmiłem pewnie. I do mojej żony i do lekarza. To nie był koniec. To zdecydowanie nie był koniec.
-Halo?-powiedziałem tak cicho, że prawie to nie było słyszalne. Przełknąłem ślinę i powtórzyłem, już znacznie wyraźniej.
-Dzwonię ze szpitala, z tej strony asystentka doktora Hegela. Doktor prosi, żeby przyjechał pan w miarę możliwości do szpitala. Chodzi o pańską żonę.
Jedni rozbudzali się po zimnym prysznicu, inni po filiżance świeżo mielonej kawy. Moje rozbudzenie zajęło trzy sekundy. Ogarnęło mnie przerażenie i adrenalina, dzięki której jeszcze funkcjonowałem i racjonalnie myślałem.
-Co się dzieje?
-Nie mogę udzielić informacji przez telefon, doktor prosił o rozmowę i pana obecność.
-Czy moja żona żyje?
-Tak, jednak proszę przyjechać. Lepiej porozmawiać osobiście.
-Będę jak najszybciej -odpowiedziałem i od razu rozłączyłem połączenie. Pobiegłem do garderoby, zrzucając z siebie koszulkę i spodenki do spania po drodze i wziąłem pierwsze lepsze rzeczy jakie wpadły w moje ręce. Ubrałem je szybko, wcisnąłem jakieś buty, wziąłem telefon, dokumenty i biegiem ruszyłem do garażu. O czym myślałem? Chyba pierwszy raz od dawna miałem pustkę w głowie, próbowałem zrozumieć co się dzieje, co właściwie robię, lecz wszystko było takie automatyczne. Wsiadłem za kółko, otworzyłem garaż, wyjechałem, zamknąłem, ruszyłem spod domu z pełną prędkością. W drodze do szpitala zadzwoniłem do taty, był również bardzo zaspany, ale gdy tylko powiedziałem mu, że jadę do Rosalie i proszę, żeby przyjechali do dzieci, od razu obudził mamę i obiecali, że zjawią się jak najszybciej i zajmą się nimi podczas całej mojej nieobecności. Zaparkowałem pod szpitalem na najbliższym miejscu parkingowym. Nie zabrałem nawet telefonu, zatrzasnąłem kluczyki w środku. Zupełnie mnie to nie obchodziło. Biegiem ruszyłem na oddział onkologiczny, winda była na czwartym piętrze, więc wybrałem drogę schodami wewnętrznymi, która okazała się szybsza niż sam zjazd windy na parter. Wreszcie stanąłem na korytarzu, który prowadził do sali, w której znajdowała się moja żona. Wszystkie emocje zniknęły, miałem wrażenie, że ukrywają się gdzieś, żeby na "raz, dwa, trzy" wyskoczyć i krzyknąć "niespodzianka".
Raz. Powoli mijałem wszystkie drzwi na prawo i lewo. Nie czułem, że idę, nie kontrolowałem własnych kroków. Wszystko dookoła się działo. Po prostu działo i ja nie miałem na to żadnego wpływu.
Dwa. Zobaczyłem, że drzwi do sali Rosalie są uchylone, a w środku pali się światło. Zegar na ścianie wskazywał za piętnaście druga.
Trzy. Gdy byłem już tak blisko jej pokoju, z niego wyszedł lekarz, przeglądając skrupulatnie papiery. Za nim wyszła pielęgniarka, druga przyszła gdzieś znikąd, spojrzała na mnie, możliwe, że przywitała się i szybko zniknęła w środku.
-Dobrze, że pan przyjechał... Pańska żona...
Wyminąłem starszego mężczyznę w narzuconym białym kitlu i wszedłem do środka.
Niespodzianka. Witajcie, emocje.
Nie wiedziałem, czy mogę się zbliżyć do swojej Rosalie. Wyglądała tak słabo, tak delikatnie, jakby pod najmniejszym dotykiem miała się rozpaść. To wszystko przez te okropne maszyny, które stały naokoło, kroplówki i wszystkie inne woreczki. Kardiomonitor pikał równomiernie, sygnalizując, że jej serce biło. Co oni zrobili mojej Rose? Co oni ci zrobili, kochanie...
-Rosie?-powiedziałem niepewnie, lecz ona nie zareagowała. Leżała nieruchomo w łóżku, cała w kabelkach, maseczka na nosie ułatwiała jej oddychanie. Poczułem coś mokrego na swoich policzkach, ale nie wnikałem w to dłużej. Liczyła się tylko ona. Stanąłem nad łóżkiem, ostrożnie pogłaskałem jej policzek, wciąż tu była, choć widok łamał mi serce, ona wciąż była tak piękna, była moja...
-Moja ważko, obudź się... Musimy porozmawiać. Dlaczego się nie budzisz?-zapytałem, szepcząc tuż przy jej uchu. Pogłaskałem ją po głowie, musnąłem ją delikatnie ustami. Ale ona nadal spała. Dlaczego spała... Dlaczego się nie budziła?
-Panie Reus, proszę na chwilę do mojego gabinetu.
Hagel wszedł za mną, stanął nieopodal i położył swoją ciężką ręką na moim ramieniu. Czy tak właśnie pocieszało się bliskich? Nie trzeba było mnie pocieszać. Rose zaraz się obudzi, wyzdrowieje. Odsunąłem się od niego jak poparzony.
-Dlaczego się nie budzi?-zapytałem. Tylko to jedno krążyło wokół mojej głowy. Nic poza.
-Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Proszę ze mną.
Chciałem przy niej zostać, ale lekarz zaczął kierować się ku wyjściu. Musiałem wybrać. Tłumacząc sobie, że to tylko na moment, ruszyłem za onkologiem i wszedłem za nim do jego gabinetu.
Mężczyzna zajął swoje miejsce za biurkiem i nalał dla mnie szklankę wody. Chciałem tylko widzieć. Stałem wciąż przy drzwiach, by w każdej chwili móc wrócić do mojej Rosie.
-Musieliśmy wprowadzić pańską żonę w stan śpiączki farmakologicznej- rozpoczął ze stoickim spokojem profesjonalisty. Nie pomagało.
-Dlaczego?
-Stan pańskiej żony się poprawił i to o wiele. Musieliśmy to utrzymać, gramy na czas, nie wiadomo, ile ta poprawa się utrzyma.
Roześmiałem się cicho i aż przetarłem twarz, dziwiąc się, czy dobrze usłyszałem, co on mówił.
-Moja żona leży w łóżku, podpięta do całej, wielkiej aparatury, jest nieprzytomna, nie może na mnie spojrzeć, ani powiedzieć jak się czuje. I pan to do cholery nazywa poprawą stanu? Poprawą byłoby, gdyby odzyskała siły, przestała wymiotować i zaczęła biegać na dystans, a jej włosy wreszcie zaczęłyby rosnąć. To jest poprawa! A teraz leży bezwładnie i nie ma ze mną kontaktu!
-Panie Reus, wiem, że to może zabrzmi niewiarygodnie, lecz stan się poprawił i są na to dowody.
-Jak długo tak będzie leżeć?
-Nie wiemy, miejmy nadzieję, że do czasu, gdy będziemy mogli jej wykonać operację.
-To na co czekacie? Weźcie ją na operację, wytnijcie co trzeba i oddajcie mi moją żonę. Potrzebuję jej tu.
-Widzi pan. To nie takie proste-westchnął, składając ręce przed sobą niczym sama Angela Merkel. -Straciliśmy nerkę, którą miała otrzymać pańska żona. Ktoś bardziej jej potrzebował, a już była za długo przetrzymywana...
-To jakiś żart?-zaśmiałem się, zaciskając dłonie w pięści. Przez moje ciało przebiegł dreszcz, a wszystkie mięśnie zaczęły się spinać i rozluźniać wraz z niespokojnym rytmem wybijanym przez serce.
-Przykro mi. Operacja przeprowadzona została dziesięć godzin temu, ten pan również potrzebował nerki.
-Kurwa mać, to żart. Ta nerka była dla mojej żony. Dla Rosalie! Czekaliśmy na nią pieprzone tygodnie! Nie miałem w domu żony, dzieci nie miały matki! I ty mi mówisz, że ktoś inny ją dostał dziesięć godzin temu? To Rose jej potrzebuje. To jej nerka...
-Proszę się uspokoić. Póki pani Reus jest w śpiączce, możemy czekać w kolejce na kolejną, jest w pierwszej piątce potrzebujących. Jest wciąż szansa.
-Słyszysz siebie? Płacę ci do kurwy nędzy kupę kasy, żebyś uratował moją żonę! Zrób coś! Chcę z nią jeszcze porozmawiać, wybudź ją na chwilę, nie rozmawiałem jeszcze z nią dzisiaj... Ja muszę z nią porozmawiać.
-Panie Reus, może wody... -powiedział. Tym głosem równie dobrze mógł czytać wiadomości w radiu. Jak mógł być tak spokojny? Na jego miejscu bałbym się przebywać ze sobą w tym momencie w jednym pomieszczeniu.
Podszedłem do niego, wziąłem durną szklankę i cisnąłem nią na drugi koniec gabinetu, prosto w ścianę z dyplomami, na której się rozbiła, tłukąc szybkę jednej z ramek.
-Co, jeśli jej stan się pogorszy?
-Nie będziemy mogli już nic zrobić. Pańska żona nie wyraziła zgody na dializę...
-Możesz sobie podrzeć te wszystkie zgody, ona musi żyć. Ona. Musi. Żyć-powtórzyłem twardo, łapiąc zuchwale spojrzenie lekarza. Gdyby nie mógł uratować jeszcze mojej żony, wyładowałbym się na nim, a nie na tej głupiej szklance, pomimo całego szacunku do starszych osób.
Wypadłem z gabinetu jak burza i wróciłem do pokoju Rose. Jakaś nowa pielęgniarka zaczęła zdejmować rysunki dzieci ze ścian. Jakby chciała już wyczyścić pokój ze wszystkich rzeczy osobistych pacjenta. Ale Rosalie żyła. Dźwięk aparatury, przez który może mógłbym w innych okolicznościach osiwieć, dawał mi nadzieję i uświadamiał mi, że moja żona żyje. I będzie żyć.
-Nawet nie myśl tego ruszać-zwróciłem jej szorstko uwagę.
-Tego nie powinno tutaj być-zaczęła tłumaczyć się, jąkając strasznie. Dzięki Bogu, nie było obok żadnych innych szklanek.
-Ciebie też lepiej, żeby tu nie było. Zostaw nas samych.
-Karen, daj panu chwilę.
Jakiemu "panu". Byłem tu ze swoją żoną. Daj państwu chwilę. Dlaczego wszyscy zachowywali się, jakby jej już tu nie było?
Nie odwracałem się już za siebie. Podszedłem do mojej żony, usiadłem na taborecie obok łóżka, wziąłem jej dłoń, w której nie miała żadnych wenflonów i przyłożyłem sobie do policzka. Rozpłakałem się jak małe, rozhisteryzowane dziecko. Nie mogła odejść. Mieliśmy starać się o trzecie dziecko, mieliśmy wyjechać z dziećmi do domku na Bawarię, mieliśmy odwiedzić naszych przyjaciół w Liverpoolu. Nie mogła umrzeć. Mieliśmy jeszcze tyle lat do przeżycia, przysięgaliśmy sobie w kościele na ślubie razem się zestarzeć. Bóg nie mógł zmieniać zdania. Pobłogosławił to. Nasz związek błogosławiły wszystkie anioły. Czy z zazdrości chciały ją do siebie? Czy moja żona była za dobra? Taka drobna, bezsilna kruszyna, która mieściła w sobie tyle miłości i dobra. I cierpliwości do mnie. I humor... I miliardy innych rzeczy, które mógłbym wymieniać w nieskończoność, przez które ją jeszcze bardziej kochałem. Ale nie pozwalał mi czas. Okrutnie przelewał się przez palce, ktoś tam na górze uderzył zbyt mocno w klepsydrę, odmierzającą czas życia, przez co piasek zaczął przesypywać się znacznie szybciej.
-Obudź się, kochanie. Potrzebuję, żebyś na mnie spojrzała i się uśmiechnęła. Nie jestem gotowy, słyszysz? Nie możesz tego zrobić, jesteś moja i ja ci nie pozwalam. Nie pozwalam, słyszysz?
Oddaliłem się na dwa kroki, później znów wróciłem do jej łóżka i złapałem jej dłoń. Jej pozycja nie zmieniła się ani odrobię.
-Przysięgam, że spalę te wszystkie listy, które napisałaś. Nikt ich nie przeczyta. Masz do cholery wyzdrowieć i sama śpiewać sto lat naszym dzieciom. Żadne z nas nie chce twoich listów, chcemy ciebie. Ciebie, więc masz wyzdrowieć, Rosalie i nie myśl inaczej, niech w twojej ślicznej główce nie pojawia się inna opcja. Dostaniesz tą nerkę, wyzdrowiejesz. I obiecuję ci, że wtedy na tak długo zamknę cię i nie wypuszczę z sypialni, dopóki będę pewien, że zapłodniłem cię i będziemy mieli trzecie dziecko. Wtedy ci marni scenarzyści na górze, będą wiedzieli, że nie poradzę sobie sam z trójką dzieci i będziesz tu potrzebna. Jesteś moją nieśmiertelną ważką. Więc walcz i żyj. Walcz... Błagam... Kocham cię -wyznałem, wracając z podniesionego tonu do szeptu i szlochu. Jej twarz taka spokojna. Tak wiele razy obserwowałem ją u nas w łóżku jak śpi, jednak teraz ten widok wcale nie dawał mi spokoju. -Nie rozmawialiśmy dzisiaj. Nie wiesz, że dzisiaj kocham cię jeszcze mocniej niż wczoraj. Nie powiedziałem ci, jak bardzo chciałbym z tobą się zestarzeć. Nie wiesz, że chciałem ci przypomnieć, że masz walczyć. Jeśli mogę jakoś walczyć za ciebie...Gdybym tylko mógł, wziąłbym na siebie to wszystko, przez co przechodzisz. Uratowałaś mnie, Rose. Dałaś mi życie. Dałaś mi tak piękne życie, dałaś mi siebie, dałaś mi miłość, najwspanialsze dzieci, dałaś mi wszystko, o czym nawet nie miałem odwagi marzyć, dałaś mi świat piękniejszy od tego z moich marzeń. Nigdy nie prosiłaś o nic w zamian. Chcę uratować ciebie. Tyle razy powtarzałaś mi, że razem możemy wszystko... Rosie... Daj mi znak. Daj mi jakikolwiek znak-szepnąłem, pochylając się nad jej ustami. Słone łzy z moich policzków przeniosły się na jej. Delikatnie ucałowałem jej słodkie usta. Były najbardziej uzależniającą słodyczą, bez której nie mogłem żyć. Nie mogłem żyć bez niej. A ona beze mnie.
Jesteś moim życiem, Marco. Jesteś wszystkim, czego potrzebuję. Jesteśmy ogniem, gdy się połączymy, stworzymy pożar. Razem jesteśmy niezniszczalni. Przy tobie nie boję się marzyć. Kocham cię. Na całą wieczność.
Jestem jej życiem.
Życiem.
A życie jest cudem. Jeśli potrzebowaliśmy cudu, a cudem było życie... Jeśli ona była moim życiem, a ja jej życiem... Jeśli należeliśmy do siebie, jeśli pocałunek mógł wzniecić pożar, jeśli nasza miłość pochłaniała nas w swoich płomieniach. Jeśli ogień był symbolem życia...
Nie można było zmierzyć siły naszej miłości. Miłość była naszą siłą. Naszym ogniem.
W myślach miałem tyle obrazów. Wciąż pamiętałem ją w brudnych ubraniach, poplątanych włosach, z zapuchniętymi oczami od płaczu tuż przed Iduną. Po tym obrazie przychodził ten, gdy miała na sobie piękną, białą suknię ślubną z długim trenem, gdy szła w towarzystwie taty i trenera do ołtarza. Widziałem ją spacerującą boso po ogrodzie, trzymającą się za spory brzuszek. Jej lubieżny wzrok, gdy ubrała się tak pięknie na inaugurację sezonu, że nie mogłem puścić jej talii. Dziennikarze podchodzili, a ja nie pozwalałem jej odejść na bok. I zamiast pójść na salę, wpadliśmy do toalety, prawdopodobnie damskiej, zamykając drzwi od środka.
-Kochanie, tyle przed nami...
-Doktorze, w budynku A wykryto pożar-usłyszałem pielęgniarkę, która stanęła w progu sali, by przekazać wiadomość Hegelowi.
-Czy w takim razie obowiązuje nas procedura?
-Pożar nie jest groźny, nam nie zagraża, strażacy są w drodze, jednak musimy postępować zgodnie z procedurą. Osoby z sal muszą zostać wywiezione przed szpital, w śpiączce przetransportowane helikopterem i karetkami do innego szpitala. Zostają pooperacyjni i ci, którzy są w chwili obecnej operowani.
-Panie Reus...
Zignorowałem słowa lekarza skierowane do mnie. Z zapłakanymi oczami spojrzałem na moją żonę, na jej obrączkę, na jej usta. To był moment, gdy w środku poczułem wreszcie utęskniony spokój. To było tak nowe, oczyszczające uczucie. "To rak, przerzuty na drugą nerkę". Od tego momentu to uczucie zniknęło, czasem myślałem, że już bezpowrotnie, prawie już o nim zapomniałem. W takim momencie znalazłem kontrolę, uśmiechnąłem się.
-Razem, kochanie. Pokonamy to. Będziemy przytulać naszą drugą córeczkę, albo drugiego synka. Będziemy bardzo szczęśliwi i beztroscy. Razem. Ty i ja. I nasze maluchy. A potem wnuki. Będziemy mieli siwe włosy, może roztyjemy się jak moi rodzice. Możemy też chodzić na siłownię i gotować zdrowe obiady. Co tylko chcemy, kochanie. Nie potrzebujemy cudu, mamy go cały czas -wyszeptałem z uśmiechem. Pocałowałem ją w ucho, policzek i czubek nosa. Zawsze wtedy chichotała i rumieniła się. Wyobraziłem to sobie w głowie. Przytuliłem ją ostrożnie. W pamięci miałem dokładny obraz jej błękitnych oczu. Takich radosnych, trochę uwodzicielskich, rozanielonych. Nie byłem pewien, co się ze mną działo i jakie właściwie mechanizmy zadziałały w mojej psychice. Ten spokój był tak piękny, jakbyśmy byli w naszym ogrodzie i śmiali się, pieszczeni ciepłymi, letnimi, promieniami słońca. Mario wierzył, że stanie się cud. Cud stał się już dawno. Nie pozytywne myślenie, nie nadzieje, nie wiara, ale wiedziałem, że to nie koniec. Nie żyliśmy w bajce Andersena, lecz tak jak mówiłem w kościele na naszym ślubie, wierzyłem, że pocałunek może wzniecić ogień. Życie. Nas.
-Proszę pana..-lekarz podszedł bliżej, a ja, wciąż trzymając dłoń mojej żony, odwróciłem się do niego.
-Ona przeżyje.
-Wiem, że to trudna sytuacja, ale słyszał pan...
-Tak-odparłem. Może mi się wydawało, ale poczułem, jak Rosie gładzi mnie kciukiem po dłoni. -To nie koniec -oznajmiłem pewnie. I do mojej żony i do lekarza. To nie był koniec. To zdecydowanie nie był koniec.
Don't want to feel another touch
Don't want
to start another fire
Don't want
to know another kiss
Baby unless
they are your lips
Don't want
to give my heart away to another stranger
Or let
another day begin
Won't even
let the sunlight in
Ohh, I'll
never love again...
~~~
Przepraszam za małe opóźnienie, ale rozdział już jest. Kilka ważnych ogłoszeń- kolejny rozdział pojawi się 20.04 i mam nadzieję, że w miarę możliwości zajrzycie tutaj, to bardzo ważna data i bardzo zależy mi na Waszej obecności. Powyższy rozdział był ostatnim z perspektywą naszych bohaterów... Zaciskam usta i nie zdradzę ani słowa, co wydarzy się dalej.
Zapraszam do komentowania, to bardzo motywuje, daje przeogromne wsparcie i poza tym, jestem ciekawa, co myślicie.
Do 20-tego. 💗
Buziaki x.
Zapraszam do komentowania, to bardzo motywuje, daje przeogromne wsparcie i poza tym, jestem ciekawa, co myślicie.
Do 20-tego. 💗
Buziaki x.
No niech przeżyje, no! I happy end! I inne takie!
OdpowiedzUsuńPS.: Weny życzę i na pewno będę tutaj 20.
Dziękuję kochana!❤️ Ściskam!!🤭😘
UsuńEj ja jeszcze nie czytałam, od rana się zbieram i się boję. Czy jak ktoś przeczyta to może mi powiedzieć czy mnie to zabije czy może nie?
OdpowiedzUsuńCo nas nie zabije to nas wzmocni! Ja czytałam, żyję i mam się dobrze🙈😎
UsuńTy wiesz co.. Ty... Ty... Ja wiem ze ja i Rose to tak ogólnie za sb nie przepadamy no ale bez przesady ona MUSI przeżyć. Rozdział przepiękny... mimo wszystko... Kocham Cie i nienawidzę jednocześnie. Pa.
UsuńTy zawsze musisz sprawić, czuję się jak idiotka, co? Bo po pierwsze - pluję sobie w brodę przez to, do czego Cię namawiałam - ZAPOMNIJ O TYM, JA CHCĘ HAPPY END I TRZECIE DZIECKO!! Po drugie - ryczę w autobusie do Wrocławia...
OdpowiedzUsuńCholera. Tak bardzo mi szkoda..Marco! Ale ten pożar... To daje mi jeszcze nadzieję.
Czekam na kolejny! ❤️
❤️❤️🙈 Wcale nie muszę, ale lubię mieszać ci w głowie! No i nie mogę zapomnieć o tym, na co mnie namawiałaś, to były bardzo przekonujące argumenty..
UsuńA pożar dający nadzieję...🤨🤔
😂😂
Ja też czekam na twój kolejny!😘
Mi ten pożar też dał nadzieję nie wiedzieć czemu.. Ale jakoś optymizm od niego bił.
UsuńTylko mnie nie zabij i nie spał ich oboje w tym szpitalu. Grzecznie i ładnie proszę, zlituj się.
OdpowiedzUsuńO NIE! ZGADŁAŚ CIĄG DALSZY!😂😂😂😂😂
UsuńŻartuję. :') Ale nie gwarantuje niczego..
Trochę mnje martwi że to ostatni rozdział z perspektywy Rose czy Marco.
OdpowiedzUsuń...słusznie, słusznie..😏
Usuń