sobota, 27 kwietnia 2019

Podziękowania


Nie wiem, jak znaleźć słowa, które dokładnie opisałyby to, co czuję. Jestem przeogromnie wdzięczna za możliwość pisania dla Was, publikowania moich opowiadań, robienia tego, co kocham…
11.05.2015 roku… Wtedy opublikowałam z dozą niepewności pierwszy post i byłam naprawdę nieświadoma, że to wszystko nabierze takiego rozpędu, że napiszę dwa, długie opowiadania, które zajmą mi 4 lata… Z wami kończyłam gimnazjum, liceum, dostałam się na studia. Byłyście ze mną w bardzo ważnych momentach mojego życia, nawet nie wiecie, jakim wielkim wsparciem był nawet najkrótszy komentarz. Co dopiero te długie! To Wy napędzałyście mnie do pisania, wiedziałam, że mam dla kogo to robić, że to ma sens. Były lepsze i gorsze momenty, jednak obiecywałam sobie zawsze, że będę pisać do ostatniego czytelnika. Jeśli nawet tylko jedna osoba miała to czytać, ale przy tym wzruszać się, uśmiechać, cieszyć się…to było tego warte. Patrząc teraz na liczby, wciąż nie mogę uwierzyć w sukces, jaki razem osiągnęłyśmy. Pierwsze opowiadanie ma 254.000 wyświetleń, „Fireproof” 96.500… To liczby, jakie mi się nawet nie śniły. Przy "erze" Wattpada i wymierania Bloggera, to naprawdę wielki sukces.
Jeszcze kilka słów do epilogu.
Wiem, że zaskoczył, przytrzymał w napięciu na samym początku, ale też w niewiedzy, czy Rose przeżyje, czy nie. Szczerze mówiąc, sama się nad tym zastanawiałam długo, bo zakończenie alternatywne też miałam z tyłu głowy, jednak takim rozwiązaniem mogłam przekazać więcej. Ostatecznie jestem zadowolona, mam nadzieję, że Wy też. Nie było już perspektywy głównych bohaterów, można było nabrać pewnego dystansu i innej perspektywy. Co więcej, kto spostrzegawczy, można było zauważyć przemycony prolog, chociaż zmieniony. Mały detal całego wielkiego rozdziału, jednak pokazał naprawdę wielką przemianę, jaka tu zaszła w bohaterach…
Dalsze losy tej rodziny pozostawiam Waszej wyobraźni, czy mały Theo pójdzie w ślady taty, czy na czwartym, pustym płatku kwiatu na tatuażu Marco pojawi się literka z imieniem czwartego dziecka, czy może jednak zostanie puste? Wszystko zależy już od Was.
Mam nadzieję, że czytanie wytworów mojej wyobraźni przez ten cały, długi czas, sprawiło wam mimo wszystko przyjemność… Mimo wszystko, bo wiem doskonale, że czasem trochę psułam wam nerwy, niektórym spędzałam sen z powiek… A właściwie nie ja, a opowiadanie! Przecież co złego, to nie ja! ;)

Dziękuję za wszystkie komentarze, te płynące prosto z serca. Jestem strasznie wzruszona wiedząc, że moje amatorskie pisanie potrafiło wyciągnąć kogoś z dołka, załamania, pomogło uwierzyć, oderwać się od rzeczywistości czy po prostu poprawić humor... To wiele dla mnie znaczy. Tak, jak pisałam w epilogu pod postacią epizodycznej bohaterki- Melissy, największą moją wygraną są Wasze uśmiechy, polepszenie nastroju… Choćby jednej osoby, jednej jedynej, to znaczy wszystko, a wiem, że takie osoby są i czuję się z tego powodu bardzo zaszczycona.   
Wszystko jednak kiedyś ma swój koniec i przede wszystkim chciałabym Wam z całego serca podziękować za ten wspólny czas, za Wasze wsparcie, wymiany zdań, prywatne wiadomości. To był dla mnie niesamowicie ważny etap, który wzbogacił mnie jako człowieka. Pewne nieprzyjemne wydarzenia w przeszłości sprawiły, że byłam strasznie skryta, zamknięta w sobie, a przede wszystkim nie wierzyłam w siebie, swoje umiejętności i możliwości. Po kilku latach doszłam do momentu, gdy stwierdziłam, że czas powiedzieć temu wszystkiemu wyraźne-stop… i zaczęłam pisać, a co więcej, publikować. To było najlepsze, co mogłam wymyślić. Wszystkie wyświetlenia, komentarze pokazały mi, że to co robię, ma sens. Zaczęłam wierzyć w siebie, stałam się na pewno bardziej zorganizowana, żeby mieć na wszystko czas. I na uczenie się na test i rozdział na sobotę. I zdałam wszystko za pierwszym razem-zadziałało! Nigdy nie zapomnę tego szczęścia, tych emocji, przełamanych barier i skrzydeł, które po podcięciu wyrosły na nowo, dużo piękniejsze, okazalsze… Aż w końcu to wszystko obróciło się w drugą stronę, bo gdy przepełnia cię dobra energia, ona przechodzi też na innych. Wszystkie Wasze wiadomości, komentarze, przejmujące historie… Jak już pisałam, to niesamowite, móc Wam przekazać tą radość, którą odzyskałam sama w dużej mierze dzięki Wam…
Poza tym nawiązałam cudowne znajomości, cieszę się, że z niektórymi osobami mogłam pisać, że mogłam nawet spotkać moją kochaną Adę na drugim końcu Polski… I jeśli ktoś zapyta czy było warto? Było, gofry, na które poszłyśmy były pyszne-następnym razem jak przyjadę-ty je robisz!..
A tak poważnie- To jedna z najniezwyklejszych rzeczy, jakie spotkały mnie w moim dość krótkim jeszcze życiu, jednak obiecuję, że nawet za czterdzieści lat będę pamiętać o Was, nigdy nie zapomnę… To coś więcej, niż jakaś tam „przygoda”, „pisanie na kolanie”… Znacznie, znacznie więcej.
Dzięki Wam, dzięki Tobie, droga osobo, która to czytasz, to wszystko miało sens, to wszystko się udało i to z efektem przerastającym najśmielsze oczekiwania. Nie tylko dla mnie, ale też dla tych osób, które się uśmiechnęły. Jeden uśmiech nawet jest w stanie odmienić czyjś los, spojrzenie na świat. Dlatego bardzo, z całego serca, dziękuję.❤️

Pozwoliłam sobie zrobić małą pamiątkę, która będzie ze mną, będzie stać na półce naprzeciwko mojego łóżka i nie będzie dnia, gdy na nią nie spojrzę i nie uśmiechnę się z sentymentem... Ja pozostawiam tu moje opowiadania, Wy, w tej złotej ramce (a właściwie to plastik z Ikea, tak to jest, jak się nie wrzuca płatnych reklam na Bloggera!😂😂😂) zostajecie ze mną. Jest mi żal, że nie mogłam zebrać tu wszystkich Waszych komentarzy, chyba wtedy musiałabym zainwestować w fototapetę, ale chociaż ta część, bardzo bliska mojemu sercu, z datami od 2015 roku do 2019…



(Przepraszam za jakość, miało wyjść wszystko czytelne, jednak na sam koniec Blogger zrobił mi uroczy prezent, mówiąc jakości zdjęcia "nie", a pikselom uroczyste "tak!". Uwierzcie mi na słowo-to są Wasze komentarze😁🙈)




Teraz jestem gotowa na nowe wyzwania, które na mnie czekają, pewna, odważna i przeogromnie szczęśliwa. Dziękuję, że mogłam się realizować tutaj i rozwijać, pisanie stało się dla mnie naprawdę prawdziwą pasją. Teraz mam strasznie dziwny czas, gdy czekajac na pociąg, zasypiając, nie mam już do wymyślania kolejnych rozdziałów i zawirowań. Może w to miejsce wejdzie chęć nauki, w końcu egzaminy się zbliżają... Ale to może, bardzo ewentualnie:) Mimo to, czas postawić tę ostatnią kropkę, nawet jeśli trochę pęka serce.Wierzę, że choć moja przygoda z Bloggerem właśnie się kończy, z pisaniem jescze się nie rozstaniemy. Mam nadzieję, że będziecie wspominać ten czas tak dobrze, jak ja. Może kiedyś tu wrócicie, by przeczytać ponownie opowiadania, będzie mi bardzo miło! Choć rozstania nigdy nie należą do najweselszych, znalazłam nawet mały plus tego wszystkiego-wreszcie możecie spać w soboty jak długo tylko chcecie!😃💕
Po raz setny, czy może nawet tysięczny - dziękuję. Każdemu z osobna. Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Jesteście przewyjątkowymi czytelnikami, a przede wszystkim wspaniałymi ludźmi. To było piękne, móc dla Was pisać.
Dziękuję i ściskam mocno,
Wasza Oliwia.


🌹🌹🌹



sobota, 20 kwietnia 2019

Epilog


Stukanie paznokci o klawiaturę laptopa. To był dźwięk, który zwykle wypełniał moje cztery kąty. Może kiedyś jeszcze może ktoś by wymienił tułczenie garnkami w kuchni, jednak praca zaabsorbowała mnie na tyle, że musiałam rozstać się z gotowaniem, a jedzenie zamawiać na telefon. Czasem moja mama przyjeżdżała z odsieczą i domowymi obiadami w słoikach, to było moje wybawienie. Ten jeden projekt pochłaniał mnie do reszty, byłam bardzo krytyczna, starałam się, żeby każe słowo, które napiszę, było tym właściwym i idealnie wpasowującym się w resztę. Czułam, że to był punkt zwrotny w moim życiu, wielki przełom na miarę pierwszego kroku na księżycu. Najpierw znalazłam pracę w redakcji, później zaproponowano mi napisanie tej książki. Od dziecka wiedziałam, że chcę pisać, rodzice zawsze mnie wspierali, dlatego teraz doskonale rozumieli mój chroniczny brak czasu i krótkie rozmowy tuż przed ich pójściem spać. Ja mało kiedy pozwalałam sobie na ten luksus, miałam wspaniałą kawę, którą przywiozła mi przyjaciółka z misji w Afryce. Ona trzymała mnie przy życiu. Z całą sympatią do mojej przyjaciółki, w tym momencie chodziło mi tylko o kawę.
Mój tato od zawsze był wielkim kibicem Borussii Dortmund i zawsze powtarzał mi, jaki to dla niego wielki zawód, że nie urodziłam się chłopcem i nie mógł ze mną chodzić na mecze. Mama zwykle go karciła i zapewniała, że jestem ich ukochaną córką i są ze mnie bardzo dumni. Myślę, że przyzwyczaiłam się do zawodu ojca, miałam nadzieję, że po dwudziestu pięciu latach mojego istnienia w jego życiu, też zaakceptował ten fakt. Będąc jednak córką fana Borussii, nie mogłam się nie znaleźć nigdy na Westfallenstadion. Ba, nie raz byłam nawet na treningu otwartym. Jako nastolatce, co sezon podobali mi się inni piłkarze. Śniłam po nocach o naszym przypadkowym spotkaniu, pierwszej randce, zaręczynach na tle piramid w Hurgadzie i ślubie gdzieś na rajskich Wyspach Dziewiczych. Gdy plany sięgały już naszego potomstwa, U21 musiało zakontraktować nowego zawodnika i historia zaczynała się od początku.
Mieszkaliśmy pod Dortmundem i z każdą przeprowadzką coraz dalej od miasta, jednak w dowodzie osobistym widniało właśnie to piękne miasto. Jako obywatelka Dortmundu musiałam lubić Borussię, jako córka Edmunda Krügera, posiadacza miesięcznego karnetu na Südtribune, zawsze im kibicowałam. Podjęcie się tej współpracy było nie tylko moim spełnieniem marzeń o wydaniu książki, lecz także wielką dumą przed tatą, który gdy tylko się dowiedział, nad czyją biografią jego mała córeczka będzie się skupiać przez najbliższe miesiące, popłakał się i zaczął dziękować Bogu za taką radosną wiadomość, która zaszczyciła całą naszą rodzinę.
Na początku byłam przerażona jego entuzjazmem, jeden z punktów umowy określającej warunki współpracy nad książką wyraźnie mówił o utrzymaniu w tajemnicy wszystkich informacji odnośnie książki i nie rozpowszechnianiu ich osobom trzecim. Tata zaczął wydzwaniać do mnie po dziesięć razy dziennie, chcąc dowiedzieć się, czy oddycham tym samym powietrzem, co legenda jego ukochanego klubu. Gdy wreszcie, zgodnie z prawdą, odpowiedziałam "tak", miałam wrażenie, że mogłam w kilku procentach pogorszyć swój słuch. Byłam przerażona, że tata zadzwoni zaraz do całej rodziny. Piłkarz jednak sprawiał wrażenie tak otwartego i normalnego człowieka, że wyznałam mu wszystko, co leżało mi na sercu. To było nasze drugie spotkanie, jeszcze umowa nie była podpisana, jednak nie mogłam okłamywać ani taty, ani wielkiej postaci w całej piłce nożnej. Wtedy poraziła mnie jego naturalność. Jak na taką sławę, otoczkę bycia chodzącą legendą, a nawet byciem uznawanym w niektórych kręgach kibiców-wyznawców Borussii Dortmund za bożka, okazał się on zabawnym, uprzejmym, taktownym i czarującym mężczyzną. Zapytał wtedy, czy może coś zrobić dla mojego taty, złożyć jakiś autograf z dedykacją czy podpisać trykot. Gdy tylko oddzwoniłam do mojego staruszka z pytaniem, czy chciałby autograf, stwierdziłam, że mój tata właśnie zaczął zaliczać się do kręgu kibiców-wyznawców.
Na trzecie spotkanie z dozą niepewności i zażenowania przyniosłam pięć koszulek klubowych z jedenastką na plecach, w rozmiarze XXXL, oczywiście każda z innego sezonu. Obok miałam zdjęcie w ramce, które zrobiłam tacie i piłkarzowi, gdy drużyna udawała się na samolot gdzieś do Hiszpanii, gdzie grali akurat Ligę Mistrzów.
"Tylko tyle?"-to były pierwsze słowa, gdy zobaczył wszystkie te rzeczy. Krew mi odpłynęła z twarzy na kilka chwil i zastanawiałam się, czy to wstyd, że mój tata ma tylko tyle koszulek (choć to ja kazałam mu zostawić w spokoju pozostałe 6 sezonów i drugie wersje ich wszystkich na mecze wyjazdowe), czy było ich za dużo i sarkazmem właśnie oznajmił mi, że nie będzie odpisywać ani trykotów, ani umowy ze mną i wydawnictwem. Myliłam się. Najpierw zapytał o imię mojego taty, później ze spokojem i brakiem pośpiechu złożył autografy na każdej koszulce i na zdjęciu, a na odwrocie ramki napisał kilka słów podziękowania za lata wsparcia i kibicowania. To był kolejny szok dla mnie i nowe doświadczenie, mając w głowie utarty stereotyp odnośnie piłkarzy. Tego dnia nie tylko podpisał kilka koszulek, lecz także wstępny kontrakt na wydanie biografii, której miałam być współautorką. Trzymałam kamienną i profesjonalną twarz przed swoim szefem i piłkarzem, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie. Gdy weszłam tylko do swojego mieszkania, zaczęłam się wydzierać, skakać i tańczyć z radości. Wiedziałam, że czeka mnie ciężka praca, jednak wiedziałam, że efekt końcowy będzie warty wszystkich podjętych wyrzeczeń.




To było jedno z naszych pierwszych spotkań, mieliśmy spotkać się w bistro jego siostry w centrum miasta, na neutralnym gruncie. To miejsce było bardzo spokojne, jednak miało też dozę rodzinnej atmosfery. Nic nie wskazywało na to, że właścicielka jest siostrą TEGO piłkarza. Klienci wchodzili, wychodzili, zjadali swoje posiłki na miejscu, lub też brali na wynos. Nikt nie przychodził z kartami po autograf, ani nie próbował wydobyć informacji o adresie piłkarza. Normalność. To mnie coraz bardziej zaskakiwało. Dostałam sms z informacją o spóźnieniu, miał problem z zabraniem syna do przedszkola. Nie było to dla mnie problemem, wręcz uspokoiło mnie, pokazując kolejne oblicze "normalności" gwiazdy piłki nożnej. Przybył kilkanaście minut po umówionej godzinie, na wstępie zaczął mnie przepraszać i zapytał, czy dostałam do jedzenia i do picia wszystko, czego potrzebowałam. Znowu normalność. Zaintrygowało mnie to i musiałam od tego zacząć naszą rozmowę.

Czy określiłbyś się normalnym facetem?
MR: Pewnie. Czy sprawiam wrażenie nienormalnego? (śmiech)

Jest dużo piłkarzy, w których przypadku przeciętny człowiek stwierdziłby, że nie są normalni... Ty sprawiasz jednak wrażenie normalnego.
MR: Normalność jest pojęciem szerokim i bardzo dyskusyjnym. Każdy piłkarz, którego o to zapytasz, powie ci, że jest normalny. Nie chcę też kategoryzować, dlaczego od razu piłkarz. Każdy człowiek ci odpowie, że jest normalny. I Orlando Bloom, kupując kolejny jacht do kolekcji i osoba na oddziale zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym. Ale wiem, o co ci chodzi. Chyba po prostu nie jestem typem człowieka, który by zwariował od pieniędzy, chciał żyć w luksusie i epatował bogactwem na lewo i prawo. Nie mam wygórowanych potrzeb, w skali od przeciętnej osoby pracującej w fabryce do Orlando Blooma, skłaniam się zdecydowanie do tej pierwszej.

Zastanawiałeś się, co na to wpłynęło? Wychowanie? Życie na własną rękę? Własna rodzina?
MR: Chyba wszystko po kolei. Rodzice zawsze uczyli mnie o wartości pieniądza, szanowałem i odkładałem na konto oszczędnościowe każdą następną wypłatę. Życie nauczyło mnie dużej pokory. Teraz mam swój dom i chcę te same wartości przekazać własnym dzieciom, dlatego też daję im przykład.

Nie kusiło cię, żeby mieć swój prywatny jacht? Może wyspę?
MR: (śmiech) Nie myślałem nigdy o tym, jako cel rodzinnych wakacji wybieram co roku inne miejsca, żeby pokazać dzieciakom jak największy kawałek świata. To piękne wspomnienia. Pamiętam wakacje nad Morzem Północnym, gdzie zabrali mnie i moje siostry rodzice. One były już nastolatkami, ja jeszcze byłem na etapie grzebania w piachu, ale pamiętam to jakby to było wczoraj. Byłem tak podekscytowany, że podczas drogi nawet nie zmrużyłem oka, a jechaliśmy w nocy. Znużyło mnie za to, gdy dotarliśmy na miejsce. Mama z siostrami poszły na plażę, a ja zostałem w naszym ośrodku z tatą, który czytał magazyn motoryzacyjny i mnie pilnował. Tak właśnie straciłem cały pierwszy dzień wymarzonych wakacji. Teraz się z tego śmieję, choć wtedy byłem wściekły na cały świat. Chciałbym, żeby moje dzieci miały jak najwięcej takich chwil, naszych rodzinnych.

Czyli prywatne jachty, wille na lazurowym wybrzeżu, kilkanaście samochodów...
MR: Nie, nie. Mam jeden dom, czasem jeździmy na południe do domku rodziców mojego przyjaciela. Gdy naprawdę chcę, na wakacjach można wypożyczyć jacht na kilka godzin... Ale to chyba opcja dla normalnych ludzi... Czy mówię teraz jak Orlando Bloom? Jestem normalny?

Też zafundowaliśmy sobie z ekipą po skończeniu studiów jacht na kilka godzin, a byliśmy wciąż szarymi studentami...absolwentami.
MR: To jeszcze jest ze mną w porządku!






Marco był naprawdę sympatyczną, bardzo otwartą i pozytywną osobą. Już na samym początku oznajmił mi, że nasza współpraca może być bardzo trudna ze względu na obowiązki związane z życiem prywatnym i zawodowym. Dom stawiał zawsze na pierwszym miejscu, gdy jego dzieci go potrzebowały, potrafił rzucić wszystko. Z czasem wiedzieliśmy już, że nie powinniśmy określać terminu skończenia pracy nad książką, bo ten mógł się przedłużyć. Zawsze siadałam i pracowałam nad nagranymi rozmowami, by na bieżąco tworzyć zarys biografii.
Ustaliliśmy już jakie tematy będą obejmowały kolejne rozdziały, więc mogłam w międzyczasie przygotować pytania, aby jak najwięcej ciekawych informacji otrzymać i wpleść do książki. Nie mieliśmy raczej żadnych granic, jeśli chodzi o poruszane tematy. Marco zwykle unikał wywiadów i bardzo niechętnie się na nie zgadzał. Jeśli już był na okładce, była to gazeta produkowana przez klub dla kibiców. Jego menager jednak ustalał zawsze jeden i ten sam warunek - żadnych pytań o życie prywatne.
Zakończenie kariery piłkarskiej było jednak bodźcem do tego, by w końcu powiedzieć całą prawdę. Kim był Marco Reus? Na odpowiedź na to pytanie potrzeba było ponad trzystu stron i twardej okładki.
Zaczęliśmy od niewinnego tematu o marzeniach małego chłopca. Tak rozwijaliśmy i omawialiśmy wszystkie drogi jego kariery. Mój tata okazał się niezastąpiony, podrzucił mi kilka interesujących pytań, które jego samego czasem frapowały. Gdy piłkarz wiedział, że wszystko jest pod kontrolą, siedzieliśmy w kawiarniach, w parku czy w moim gabinecie w redakcji i opowiadał mi o wszystkim bardzo szczegółowo, starał sobie przypomnieć każdą informację i towarzyszące mu wtedy emocje. Poświęciliśmy cały rozdział karierze reprezentacyjnej i mundialowi, na rozmowę o swoim klubie wybrał specjalne miejsce, które trzymał w tajemnicy do ostatniej chwili. Rozdział, na którym najbardziej mu zależało, roboczo zatytułowany "Rosalie", wciąż odwlekaliśmy, przypuszczałam, że będzie to ostatni temat, który będziemy rozmawiać podczas tworzenia książki.




Tego dnia nie mogłam nic zaplanować. Dostałam rano sms od piłkarza o treści: "Przyjadę po ciebie za godzinę i porozmawiamy o Borussii. /M.R."
Zgarnęłam teczkę z etykietką "Borussia", w której miałam nazbierane wszystkie materiały i swoje pytania, wstawiłam wodę na kawę, później gotową przelałam do termosu i czekałam.
Piłkarz przywitał mnie z uśmiechem i od razu po wejściu do jego czarnego Astona, wskazał na wiszącą pod lusterkiem ozdobę, którą własnoręcznie zrobiła jego córka, Marisa, i mu podarowała tego ranka. Był to miś zrobiony z warty, guzików i kolorowej włóczki. Piłkarz stwierdził, że jest jak typowy ojciec, uważał, że wszystko zrobione przez jego dzieci, jest najładniejsze.
W połowie drogi zorientowałam się, gdzie mnie zabiera. Na wzgórzu dumnie prezentował się stadion, a tuż obok cały kompleks, muzeum klubu i największy sklep Borussii w całych Niemczech. Nie mogło być lepszego miejsca na rozmowę o tym klubie i etapie życia.

Przechadzając się po muzeum, oglądaliśmy najważniejsze wydarzenia, które tworzyły naprawdę piękną historię. To jednak jedno miejsce w nowo wyremontowanym skrzydle przyciągnęło nas szczególnie i nie można było go pominąć w tej książce.

Jak zareagowałeś na wiadomość, że będziesz miał swoją własną salę w muzeum?
MR: Szczerze? Usłyszałem to od mojego przyjaciela, Mario Götze. Powiedział, że na pierwszym treningu od mojego odejścia, przyszedł dyrektor, Hans Joachim Watzke, dyrektor Michael Zorc, Nobby Dickel, był też trener i cały sztab. Mieli ten pomysł ogłosić drużynie i każdy zawodnik na kartce musiał wyrazić zgodę, bądź też nie. Nie było ani jednego słowa sprzeciwu. Gdy opowiadał mi [przyp.red. Mario Götze] o tym przez telefon, myślałem, że żartuje sobie ze mnie. Jako że jechał wtedy do domu, stwierdziłem, że nie może być pijany. Żarty robiliśmy sobie często, ale ten, w porównaniu do reszty, miał zbyt mały polot.

Mario opowiedział o twoim żarcie na Prima Aprilis. W porównaniu, żart o sali w muzeum wypadłby faktycznie słabo.
MR: Opowiedział o tym? (śmiech)

Po części. Wiem, że w sprawę zamieszana była policja, a jakiś przypadkowy świadek napisał o tym do Bilda.
MR: To trafiło na okładkę! Ale to nie było do końca aż tak poważne z policją. Przyjaciel mojego szwagra narzekał przy piwie któregoś razu, że nudzi mu się w patrolówce. Wymyśliliśmy więc akcję, że mają stanąć przy drodze do domu Mario i gry będzie jechał, zatrzymać go i zrobić przeszukanie wozu.

Już się śmiejesz. Zdradzisz jak to wyglądało?
MR: Zatrzymali samochód i oznajmili, że ma nie opuszczać pojazdu, zostać na miejscu, bo jest posądzony o posiadanie niedozwolonych substancji. Niefortunnie się stało, że jechał z Ann i Lennim [przyp. red. Ann-Kathrin Götze, żona i Lennard, syn Mario]. Złość Ann tylko podkręciła całe zajście. Zaczęli sprawdzać wszystkie schowki, bagażnik... No i w bagażniku znaleźli. To było podłożone, oczywiście.

Faktycznie jakaś substancja?
MR: Trawa w woreczku strunowym. Ale nie marihuana, po prostu zielona trawa z mojej kosiarki. Nie pokazywali mu tego długo, przez co akcja przybierała tempa. Ann pierwsze co zaczęła na niego krzyczeć, po czym wysiadła, wzięła młodego z fotelika i powiedziała, że sama pójdzie do domu i zastanowi się nad wymianą zamków. Co ciekawe, Mario, chcąc wyprzeć się posiadania w bagażniku, de facto, garści trawy, zaczął opowiadać, jak to razem pojechaliśmy do sklepu po części wymienne i wrzuciłem do bagażnika właśnie siatkę z zakupami, które zrobiłem w drodze powrotnej. Przyjaciel.

Teraz rozumiem, dlaczego miejsce w muzeum było mało śmiesznym żartem.
MR: Prawda? (śmiech) Powiedziałem mu wprost, że coś kręci i nie mam ochoty na żarty. Sprawa na tydzień ucichła, potem zostałem wezwany do gabinetu dyrektora w bardzo pilnej sprawie. Okazało się, że przez ten cały czas konsultowali się z legendami Borussii, którzy mają swoje miejsca w muzeum, chcąc zasięgnąć ich opinii na ten pomysł. Oni także się zgodzili.

Jak zareagowałeś na tą wiadomość, tym razem z ust włodarzy klubu?
MR: Zapytałem, czy na pewno są pewni tej decyzji. Trochę głupio mi było ich pytać, czy żartują, albo czy konsultowali to z lekarzem, chociaż to właśnie chodziło mi wtedy po głowie.

A teraz tu jesteśmy. Wystawa wygląda fenomenalnie, światła, slajdy z rzutnika, gabloty, zwłaszcza to pamiętne zdjęcie na całej ścianie...
MR: Wciąż mam wrażenie, że to nierealne, gdy tu stoję. To przeogromny zaszczyt, honor. Tu jest nawet moja opaska kapitana z ostatniego meczu. Ma własną gablotę, co jest naprawdę zwariowane.

Minęło trochę czasu od twojego pożegnalnego meczu. Wiesz ile transmisja z tego dnia ma wyświetleń?
MR: Chyba dwa miliony? Kiedyś tak przeczytałem.

Dziesięć milionów pięćset.
MR: Och, to chyba miałem starsze dane.

Tyle, co mówiłeś, oglądało transmisję na żywo online. Mecz pobił wszelkie rekordy oglądalności.
MR: To była niezapomniana gra. Cieszę się, że mogłem wcześniej poznać te dzieciaki i z nimi potrenować. Przede wszystkim to miało być dla nich wyjątkowe przeżycie i zabawa w jednym.
Wszystkie te dzieci zmierzyły się i wygrały ze śmiertelną chorobą, dobrze wiem, co to znaczy walczyć z rakiem. Dla niektórych był to pierwszy moment, gdy grali w piłkę po kilkunastu miesiącach pobytu w szpitalu. To było naprawdę mocne przeżycie, bardzo poruszające. Cieszyłem się, że mogłem być przy nich w tym momencie. Cały dochód z biletów został przekazany na oddział onkologiczny w szpitalu dziecięcym, uzbierała się naprawdę duża suma, stadion był wypełniony co do jednego miejsca, a przed nim pod namiotem była też mała strefa kibica z ekranem. Na stadion przyjechało też sporo moich kumpli z boiska, jak powiedziałem, cena dla piłkarzy była podwójna, oni jednak dali dodatkowo dotacje, wiem, że kupiliśmy za te pieniądze łóżka, sprzęt i w tym momencie jest remontowane nieużywane skrzydło szpitala, są tworzone nowe miejsca, nowe sale. Wiem, jak bardzo to było potrzebne. Ja i wielu innych piłkarzy z klubu odwiedzamy ten oddział, rodziców, więc te dzieciaki nie są nawet dla nas obce. Dla mnie to był niezwykły moment, jednego z chłopców poznałem na oddziale trzy lata temu, chyba na Boże Narodzenie zanosiliśmy im prezenty... Rozmawialiśmy o piłce, zadawał takie pytania, że nawet mnie zagiął w pewnym momencie. Obiecałem mu wtedy, że gdy wyzdrowieje, zagramy razem. I to właśnie stało się podczas tego meczu. Chociaż na nim nie wychodziłem poza białą linię trenera, to jednak trochę pokopaliśmy na treningach. To było niesamowite. To niesamowite, że osiągnęliśmy taką oglądalność, zebraliśmy tyle pieniędzy. Nie mieści się w głowie.

Co czułeś będąc tam, jako trener tych dzieci, a jednocześnie żegnając się na zawsze z karierą sportową.
MR: Nie wiem, poważnie. Priorytetem było dla mnie bycie trenerem, stanie tam, obserwowanie gry, obranie taktyki na drużynę przeciwną. Nie myślałem o tym, że stoję po raz ostatni na tej murawie w swojej koszulce, z opaską kapitana.

Trener Jürgen Klopp trenował przeciwną drużynę dzieci.
MR: To było świetne doświadczenie. Jürgen trenował mnie praktycznie od samego początku. Był dla mnie wzorem, mentorem, byłem głodny umiejętności, które on miał. Cieszę się, że przyjechał z Liverpoolu i zgodził się ze mną przeprowadzić trening, a potem stanąć na stadionie. Po tylu latach mogłem się poczuć jak równy z równym. To było niesamowite przeżycie.

Ale macie wciąż kontakt ze sobą?
MR: Oczywiście. Moje dzieci mówią do niego "dziadku", do jego żony "babciu". Uwielbiają, gdy do nas przyjeżdżają. Teraz latem mamy trochę więcej czasu dla siebie.

Pytasz teraz o wskazówki trenerskie i złote rady?
MR: Zapytałem, jednak odpowiedź brzmiała "Ty dobrze wiesz, co masz robić. Poczujesz to". Jürgen jest osobą, która potrafi ci powiedzieć "rusz dupę", nawet w kilku językach, innym razem zamienia się w poetę i ciężko go zrozumieć.

Od września czeka cię nowa rola.
MR: Tak. Już na to czekam.

Przygotowujesz się jakoś specjalnie teraz?
MR: Poświęcam się w stu procentach rodzinie. Nigdzie tak nie odpocznę, a wtedy we wrześniu będę miał świeży umysł. A przynajmniej mam taką nadzieję.

Co było czynnikiem decydującym o tym, że zostaniesz pierwszym trenerem młodzieżowej Borussii? Wiem, że zawsze zapierałeś się, że nie zostaniesz żadnym trenerem. Od twojego zakończenia kariery minęły dwa lata?
MR: Dwa z hakiem. Nie chciałem być trenerem, zawsze uważałem, że do tego się nie nadaję. Teraz wierzę, że sobie poradzę, mam ogromne wsparcie, nie tylko najbliższych ale i kibiców.

A ten czynnik? Co było tym efektem zapalającym? Może kto?
MR: Kto.

Rosalie?
MR: Tak. (cisza) Nie mieliśmy rozmawiać najpierw o mojej karierze w klubie i mistrzostwach? Jest sporo do omówienia. Na koniec zakończenie kariery i dalsza droga.

W porządku. Idziemy na stadion.





Na Idunę przeszliśmy w ciszy. Niedaleko wejścia stało kilkoro kibiców, Marco z każdym zrobił sobie zdjęcie, złożył autograf. Wiele razy powtarzał, że kibice są dla niego bardzo ważni. Ochroniarze od razu otworzyli nam drzwi, z uśmiechem skinęli piłkarzowi i dali klucze do wszystkich pomieszczeń kolosalnego stadionu. Poszliśmy najpierw do szatni, Marco przeszedł się po niej w milczeniu, w końcu stanął przy swojej dawnej szafce. Zahaczył palcem o haczyk, na którym zwykle wisiała jego koszulka, opaska kapitańska i proporczyk, którym wymieniali się kapitanowie na początku meczu. W rogu przymocowany był plastikowy koszyk z kartami na autografy. Spojrzał na kartę i wyjął jedną.
-Młodzież przejęła-westchnął, machając tekturową kartką przed nosem.
-Jest ci żal?-zapytałam, choć zaraz pożałowałam tego pytania. Nie należało go stawiać w takiej sytuacji.
-Niczego nie żałuję, Melisso-odpowiedział ze spokojem, wbijając we mnie spojrzenie
Kiwnęłam głową, gryząc się przy tym w język.


Zamknęliśmy z powrotem szatnię, Marco ruszył nieznanymi dla przeciętnego kibica korytarzami, otwierając kolejne drzwi. Koniec końców znaleźliśmy się na środku wschodniej trybuny stadionu. Widok był zapierający, choć tak naprawdę cała magia działa się, gdy przychodzili kibice.

-Teraz chyba możemy porozmawiać o Borussii.
-Nie byłoby rozmowy bez tego miejsca- zgodziłam się, nie mogąc oderwać wzroku od majestatycznej budowli. Była niesamowita, tu trzeba było po prostu być, żadne słowa świata by tego nie oddały.




Stwierdziłeś, że gdy nie było Rosalie, miałeś swój najgorszy sezon w karierze.
MR: Nie da się ukryć. Każdy, kogo byś zapytała, potwierdziłby.

A kolejny sezon?
MR: Dostałem opaskę kapitana.

Po tym, co i jak opowiadałeś o tym klubie, na pewno towarzyszyły przy tym wielkie emocje.
MR: Zdecydowanie. Rozpierała mnie duma. I to podwójnie. Z jednej strony i drużyna i kibice, to wielki honor. Z drugiej strony, pojawiła się moja córka, żona. Rola ojca, głowy rodziny... Bycie kapitanem dało mi większą pewność siebie. Na boisku wiedziałem, że sobie poradzę jako kapitan, bo jestem ojcem i mężem, odpowiadam za te dwie, niesamowite kobiety. A będąc w domu, wiedziałem, że będąc kapitanem Borussii Dortmund poradzę sobie z małą, półtoraroczne dziecko to jest wbrew pozorom wyzwanie, nawet na miarę bycia kapitanem średnio trzydziestu pięciu profesjonalnych piłkarzy.

Pamiętasz wygraną Bundesligę i Puchar?
MR: Jakby to było wczoraj.

Jednak pierwszy sezon po przejęciu opaski, skończyliście na drugim miejscu, a w rozgrywkach o puchar skończyliście na czwartym miejscu (przyp. red. Przegrana z Borussią Mönchengladbach 4:3, hat-trick Marco), sukces czy porażka?
MR: Nigdy o tym nie myślałem. O tym sezonie mogę powiedzieć, że graliśmy w dobrą piłkę. Pokazaliśmy naszą mentalność i wolę walki. Do ostatniej chwili potrafiliśmy zagrozić Bayernowi. Ktokolwiek pyta nas o porażkę w tym sezonie, zwalamy to na datę mojego ślubu. Gdybyśmy grali mecz o pierwsze miejsce, nie nosiłbym teraz obrączki na palcu. W najlepszym wypadku nosiłbym, ale krócej.

Czyli to taka taktyka?
MR: Oczywiście! Wszystko zaplanowane.

A kolejny sezon?
MR: Było ciężko, bo od razu założyliśmy sobie, że celujemy w mistrzostwo, byliśmy głodni tego pucharu. Zaprezentowałem trenerom swoje uwagi odnośnie przyszłości kadry, zrobiliśmy naprawdę udane transfery. Popracowaliśmy też nad mentalnością drużyny, to ważne, że choć mamy tyle indywidualistów, udało nam się stworzyć świetnie współpracujący zespół. Za to trzymam kciuki, by to nadal się utrzymało.

Wznosiłeś puchar. Jakie to uczucie?
MR: Nie jestem w stanie opisać. Wtedy też była na stadionie moja żona, córka i siostry. Rodzice zostali w domu z miesięcznym synkiem, to było pierwsze przyjście mojej żony po porodzie. Przyszła na dobry mecz.

Puchar gasi pragnienie zwycięstwa czy podsyca głód na kolejne?
MR: Dobre pytanie. Myślę, że na pewno jest radość z pucharu, wieczorem poszliśmy wszyscy świętować, euforia trwa, jednak przychodzi szybko myśl, że po przerwie rozpoczyna się nowy sezon i gra rozpoczyna się od nowa. Na pewno liczba osiągniętych trofeów wpływa na mentalność zespołu, a to jest dla mnie równie ważny aspekt, co sama technika gry.

Mario Götze jest dobrym vice-kapitanem Borussii?
MR: (śmieje się) Piszczu [Łukasz Piszczek] skończył karierę i wrócił do Polski, Jule [Julian Weigl] gra w Paryżu... Został Mario. A tak poważnie, to cieszę się, że objął tą rolę. Jest świetnym zawodnikiem, choć czasem wydawałoby się, że ma kisiel zmieniający kolor zamiast mózgu, to na boisku jest profesjonalistą, zawsze stara się dać z siebie dwieście procent. Roman [Bürki] w roli kapitana także był dobrym ruchem. Zawsze był pierwszym bramkarzem, zawsze w wyjściowej jedenastce w nienagannej formie. Z obecnych piłkarzy w drużynie, Roman ma najdłużej doświadczenie tutaj.

Sam doradzałeś trenerowi Romana. Chociaż Mario jest twoim przyjacielem...
MR: Tak, choć trener też miał podobne obserwacje do moich. Kiedy jesteś na boisku, zapominasz o przyjaźniach, sympatiach, albo o tym, kto, kiedy i czym ci się naraził. Wszyscy gramy do jednej bramki, z logicznego punktu widzenia, uważałem, że Roman będzie najbardziej odpowiedni i wciąż jestem tego samego zdania, ma wszystkie najpotrzebniejsze cechy dla kapitana zespołu.

To znaczy?
MR: Jest bardzo skupiony ja swoim zadaniu, z tej swojej pozycji ma dobry widok na wszystko, co dzieje się na boisku, bardzo dobrze analizuje i potrafi nawet krzyknąć, że usłyszą go na środkowym polu. Umie złapać dystans, bez emocji podchodzić do tematu, wyciąga dobre wnioski, potrafi pomóc nowym, młodym piłkarzom się zaaklimatyzować. Jest najstarszy w obecnym składzie, więc stał się trochę wujkiem-dobra-rada. No i dobrze prezentuje się, gdziekolwiek go nie zabiorą ! (śmiech)

A jak oceniasz siebie jako kapitana?
MR: To nie moje zadanie, może bardziej kolegów z klubu, trenera, zarządu, kibiców. Każdy kapitan miał inne wartości, pamiętam jeszcze erę Sebastiana Kehla, teraz jest członkiem zarządu, Mats Hummels bardzo się od niego różnił, później był Marcel Schmelzer... Każda osoba miała inne poglądy, starałem się wyłuskać to, co było najlepsze w moich poprzednikach i dodać to do wszystkiego, co chciałem wnieść.

Jeszcze zapytam, powiedziałeś, że przyjaźnie na boisku nie istnieją. W takim razie to znaczy, że potrafiłeś się pokłócić z kimś, z kim nawet prywatnie utrzymujesz kontakty? Nie było jednak tak, że to wszystko się mieszało w pewnym momencie?
MR: Oczywiście, że potrafiłem dać trochę długawy i nudny wykład, porozmawiać z kimś, kto nie grał na takim poziomie, na jaki go stać. Myślisz o Mario? Oczywiście, że się kłóciliśmy, czasem naprawdę chciało mi się przywalić mu za straconą, pewną akcję na meczu. Ale po wyjściu z Iduny po zostawialiśmy to za sobą, wracaliśmy do codziennego życia.

Kibice mówią, że nigdy nie było takiego kapitana, jakim ty byłeś, ani takiej Borussii, jaką stworzyłeś.
MR: ...To miłe.

Jesteś strasznie skromny. Chyba mało kto, znając ciebie ze strony zawodowej, mógłby to przyznać.
MR: Jako profesjonalny piłkarz, zawsze starałem się być profesjonalny. To chyba nawet ma sens..

Nie pomyślałeś nigdy "jestem najlepszym kapitanem, dzięki mnie ten klub odżył i odzyskał potęgę"?
MR: Nie.

Ani razu?
MR: Ani. Cieszyły mnie zawsze zwycięstwa, oczywiście, zauważyłem też, że staliśmy się silniejsi, ale nigdy nie było czegoś takiego, żebym stwierdził, że to dzięki mnie. Borussia to drużyna, Marco Reus sam meczu nie wygra.

Ale autobus nie pojedzie bez dobrego kierowcy.
MR: (śmiech) Dobre! Od komplementów i takich stwierdzeń raczej była moja żona, ja pozostaję przy swoim zdaniu o drużynie.

Dużo mówiliśmy o karierze, opasce, zwycięstwach, przegranych, meczach, kibicach, chyba nawet nie ma nic więcej do dodania... Wrócimy do twojego ostatniego meczu.
MR: Cóż, na pewno nie wiedziałem, że jest ostatnim.

A gdybyś wiedział?
MR: Myślę, że miałbym do niego takie same podejście. Czysty umysł i skupienie się na celu, to jest wszystko, co masz w głowie, gdy wychodzisz z tunelu. Z takim samym celem wychodziłem na mecz charytatywny.

Jednak po nim... Działy się niesamowite rzeczy.
MR: Zdecydowanie. Muszę przyznać, że łezka w oku się zakręciła na akcję z jaką zorganizowali kibice. Zawsze podziwiałem różne bannery, rysunki... Ale to..

W muzeum można odtworzyć ten moment, wszystko, od ostatniego gwizdka meczu dzieci.
MR: W domu mam zarejestrowany całe to wydarzenie, nie raz już zdążyłem do niego wrócić. Wciąż wzrusza. Jeszcze raz bardzo dziękuję wszystkim kibicom, osobom które zaangażowały się w ten projekt. Na pewno to wszystko kosztowało wiele pracy, pieniędzy, czasu i wysiłku. Każdy jednak, kto tam był, nie zapomni tego doświadczenia do końca życia.



Odetchnęłam ciężko, oglądając tego wieczora na telewizorze po raz kolejny sytuację, która zdarzyła się na stadionie. Wiedziałam jedno, że jeszcze nigdy w życiu nie płakałam tak, jak tam. Nie było osoby, której by nie spływały łzy po policzkach. To nie był czas na trzymanie szali, czy śpiewanie klubowych piosenek. Każdy klaskał z całych sił, na stojąco, choć nawet te brawa były niewystarczające, by oddać cały respekt i podziw.
Ostatni gwizdek. Zakończył i zaczął. Wszystko. Rozerwał ciszę na kilka sekund, pękły serca, jednak też powiększyły się kilka razy.
Marco przybił piątkę każdemu dziecku, przy pożegnaniu, dziękując za grę. Na końcu podszedł do Jürgena Kloppa, zamienili kilka słów i padli sobie w ramiona. Kibice nie przestawali klaskać, wciąż nieustępliwie stali, czekali, na kilka słów od blondyna, jednak doczekali się czegoś znacznie większego.
Na murawie pojawili się wszyscy piłkarze Borussii i również przyłączyli się do wielkich braw, tuż za nimi wyszło obu dyrektorów klubu i trener. Uściskali sobie dłonie, trener objął mocno swojego podopiecznego i poklepał po plecach.

-W imieniu całego zarządu jak i myślę, że piłkarzy, chciałbym bardzo podziękować za całe zaangażowanie w grę, za pokłady siły i motywację, za otwarty umysł i nowe, często dość zwariowane pomysły, które nas odmieniły, oczywiście na lepsze. To był zaszczyt, móc obserwować cię, Marco, podczas tych wszystkich lat, gdy każdego sezonu starałeś się być coraz lepszy, kiedy stawałeś się mentorem, idolem wielu przyszłych piłkarzy, rozpoczynających dopiero ścieżkę profesjonalnego sportu. To piękne, móc obserwować, jak stawałeś się częścią klubu, a klub częścią ciebie. W całym świecie, którym coraz częściej rządzi pieniądz, ty wciąż byłeś tu, od początku do końca, bez względu na zarobki czy sytuację drużyny. Pokazałeś wartości, jakimi powinien kierować się każdy piłkarz, nie tylko kapitan. Pokora, wola walki, chęć pomocy, niesienia dobra, odpowiedzialność za własne czyny i innych. Przede wszystkim jednak, to było serce. Do samego końca, serce. Jestem pewien, że za to właśnie wszyscy kibice nawet nie myślą, by usiąść na swoich miejscach. To wielki honor, kapitanie. Ta opaska na zawsze będzie należeć do ciebie. Może i nagłówki w internecie mają słuszność, jeszcze kilka lat mógłbyś grać, mógłbyś osiągnąć kolejne nagrody i puchary... Ale to, co wydarzyło się kilka miesięcy temu, dało przykład nam, nam wszystkim, co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu. Serce. Nie czarno-żółte, nie do footballu, bo wiemy wszyscy dobrze, że takie masz. Ale serce, które można poświęcić najbliższym, tym, bez których to życie nie byłoby takie samo. To są te wartości, o których często zapominamy, a tak naprawdę dzięki nim żyjemy i funkcjonujemy. Pokazałeś nam to, nauczyłeś, dałeś przykład... Każdy może w tej sytuacji wyciągnąć lekcję dla siebie. Nic więcej mi nie pozostaje, niż podziękować.

Na ręce Marco został złożony wielki bukiet składający się z żółtych kwiatów. Roman Bürki, jako nowy kapitan, przekazał mu pamiątkową ramę ze zdjęciami najważniejszych momentów w jego karierze, objęli się i zamienili kilka słów. Marco położył kwiaty i ramkę na murawie i zaczął swoje ostatnie, historyczne okrążenie po całym boisku. Kibice ożywili się i zaczęli wiwatować, w jednym momencie zaczęły podnosić się transparenty na dłuższych, bocznych sektorach. "Dziękujemy" "Kapitanie". Na trybunie północnej wzniósł się płócienny obraz z podobizną Marco, trzymającego w górze puchar. Gdy piłkarz dobiegł do trybuny południowej, część kibiców uniosła czarno żółte flagi, które uformowały wielkie serce. Pozostali odpalili żółte race i konfetti. Słowo "dziękujemy" było skandowane niczym mantra, wydobywało się najgłośniej z tysięcy serc. Piłkarz stanął przed słynną 'die gelbe Wand' i sam klaskał w stronę fanów i kłaniał się im w podziękowaniu. Odwrócił się tyłem, by zobaczyć napisy i grafikę. Był zachwycony. Telebim, który zwykle pokazywał wynik meczu, teraz pokazywał z bliska każdy jego ruch i gest. Może kto uważniejszy, dopatrzyłby się łez wzruszenia w jego oczach, jednak wciąż zaciskał usta i wytrwale uśmiechał się i klaskał w dłonie. Pomimo nawału emocji, które ledwo jeszcze trzymał ruszył dalej truchtem, by podziękować kibicom po wschodniej stronie stadionu. Swój bieg zakończył na samym środku, wciąż rozglądał się dookoła, spoglądał na swoich kolegów piłkarzy, którzy stali na wysokości ławek rezerwowych, uśmiechał się do rodziny, stojącej w pierwszym rzędzie na stronie. Podszedł do niego Mario Götze z mikrofonem w ręku. Uśmiechnęli się do siebie, Marco jeszcze odczekał chwilę, ażeby ucichły wszystkie brawa, a on sam mógł zebrać odpowiednie słowa.

-Najdrożsi Borussen...-zaczął, jednak po chwili roześmiał się, gdy kibice znów zaczęli klaskać i entuzjastycznie krzyczeć. Nikt jednak tu się nie spieszył. Nawet ja odczułam na własnej skórze tą podniosłą atmosferę. Ciarki przechodziły mnie średnio raz na minutę, lecz jak cudownie było móc poddać się temu doznaniu.
-Nie ma nigdzie na świecie lepszych kibiców niż tutaj, w Dortmundzie. Nie ma-stwierdził z uśmiechem, po raz kolejny rozglądając się dookoła z wielkim podziwem. Kibice znów zaczęli skakać i wykrzykiwać "dziękujemy".
-To ja wam dziękuję. Jest tyle rzeczy, za które powinienem wam teraz podziękować, ale nie mam słów, bo wy tak zaskakujecie... Nie pierwszy raz, i wiem, że nie ostatni... Dziękuję za każdy mecz, wasz doping potrafi czasem dodać energii i odzyskać nam wiarę w zwycięstwo, że wspieracie nas w każdej chwili, nawet, gdy mieliśmy najgorsze statystyki. Dziękuję za waszą wiarę, entuzjazm, za to, że byliście, tu, czy przed telewizorem, komputerem, tu, czy w najodleglejszym zakątku świata. Westfallenstadion jest największym stadionem w Niemczech, ale wy czynicie go największym na świecie. Nigdy nie zapomnę waszego wsparcia, naszych spotkań, projektów i tych wszystkich, niesamowitych akcji. Mam nadzieję, że nie zawiodłem was jako zawodnik, ani jako kapitan, zawsze, tak jak wy, starałem się oddać temu klubowi całe swoje serce. Dziękuję za tyle lat niesamowitych doświadczeń. Obiecuję, że dzisiaj zostanę tak długo, żeby każdemu z was, wychodzącemu ze stadionu, uścisnąć rękę.

Kibice ponownie się ożywili i stali się tak głośni, że Marco już nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do tego, że doskonale spełnił ich oczekiwania.

-Dziękuję za ten dzień, za waszą obecność, dziękuję moim kolegom za dotacje na szpital dziecięcy, nie mam jeszcze informacji o kwocie, jaką uzbieraliśmy, wiem, że wciąż wzrasta i to jest dla mnie największa nagroda i najlepsza, jaką mogłem sobie wymarzyć na zakończenie kariery.
Dziękuję wszystkim trenerom, z którymi współpracowałem, nie będę wymieniał, bo to nie tylko główny trener wykonuje tu pracę, lecz cały zespół. Współpraca z każdym z nich kształciła mnie i zawsze starałem się wynieść z tego jak najwięcej i spełnić oczekiwania. Dziękuję także trenerowi Jürgenowi Kloppowi za to, że zgodził się dzisiaj stanąć tu ze mną, jak również wspólnie trenować dzieciaki przez ostatnie dni, to było niesamowite doświadczenie, za co bardzo dziękuję, to zaszczyt, trenerze.

Jürgen Klopp uśmiechnął się szeroko, ukłonił, zdejmując na chwilę swoją kultową czapkę z daszkiem. Po długiej fali braw, Marco znów uniósł mikrofon.

-Dziękuję mojej drużynie, wszystkim zawodnikom, z którym razem graliśmy, wiem, że część z nich jest teraz na trybunach. Wy już wiecie, za co dziękuję. Jestem pewien, że Roman doskonale poprowadzi zespół ku kolejnym zwycięstwom i zaprosicie mnie na after party. Mam nadzieję, że byłem kapitanem waszych koszmarów. Wiem, że czasem wysyłaliście mnie w myślach na Grenlandię, ale teraz odchodzę z własnej woli, jednak z przekonaniem, że ciężko pracowaliśmy, wiele wygraliśmy, ale przede wszystkim, graliśmy w piłkę na poziomie prawdziwej Borussii Dortmund, która nie tylko była naszą pracą, lecz także sprawiała masę przyjemności. Bürki, jak to spieprzysz...

Blondyn zaśmiał się, machając do Szwajcara. Ten odkrzyknął mu coś, śmiejąc się równie mocno.
-Mówi, że też będzie im się śnił. Mam nadzieję, że nie półnagi, jak w ostatniej kampanii... Dobra, wystarczy, nawet nie mogłem sobie darować tego dzisiaj... Dziękuję też mojemu przyjacielowi, Mario... Przeszliśmy wiele... Nie tylko w ostatnich miesiącach, ale gdy patrzę na ten cały czas, dobrych i złych chwil... Jestem dumny, mając takiego brata.
Dziękuję moim rodzicom, za to, że wierzyli we mnie, za moje pierwsze korki z ich ostatnich oszczędności, za wszystkie poświęcenia. Że zawsze, gdy tylko was potrzebowałem, byliście. Dziękuję moim dwóm, wspaniałym siostrom, gdy zauważyły, że z mojej kopaniny w piłkę może wyjść coś na poważnie, starały się, żebym miał wszystko, czego potrzebuję i stawały za mną murem przed nauczycielami i rodzicami, gdy opuszczałem szkołę na rzecz treningów. Dziękuję moim dzieciom. To dwójka najwspanialszych, najukochańszych, najzdolniejszych dzieci o złotych sercach, jesteście moim światem i czynicie mnie najszczęśliwszym człowiekiem... Ale pomimo całego pięknego świata... Świat nie mógł by istnieć bez jego podstawy...

Marco zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę, ku niebu, na którym zza chmur prześwitywało słońce. Uśmiechnął się nieznacznie, na stadionie panowała cisza, wszyscy czekali na to, co zrobi.
 Jego oczy błysnęły. Powoli opuścił głowę. Wyłączył mikrofon, rzucił go na murawę i ruszył biegiem do jednej z trybun.
Kamery śledziły każdy jego ruch, każdy obserwował z zapartym tchem, co zaraz zrobi. Ochroniarze przepuścili go na trybuny, ale byli tuż obok, żeby zachować bezpieczeństwo. Przeszedł koło barierki, wskazał na jedną osobę, po czym przeszedł w stronę kolejnych ochroniarzy, którzy mogli otworzyć bramkę z trybuny prosto na boisko. Kilka chwil później piłkarz ponownie wyszedł na boisko, jednak nie sam. Zatrzymał się na chwilę przy kolegach z klubu i któryś z nich podał mu wielki bukiet białych róż, który szybko schował za swoje plecy. Wrócił na środek boiska, jednak tym razem nie brał mikrofonu do ręki. Stanął na przeciw swojej towarzyszki, spojrzeli sobie w oczy i po chwili padł przed nią na kolana, wyciągając zza pleców bukiet kwiatów.
Kobieta wyglądała na wyraźnie zaskoczoną, zasłoniła oczy, a później spojrzała na piłkarza z przejęciem i uśmiechnęła się szeroko. Wyglądała pięknie. Biała sukienka w stylu Marilyn Monroe delikatnie powiewała na wietrze. Z tyłu usłyszałem, jak ludzie chwalili jej promienny wygląd. I to była prawda, wyglądała niesamowicie. Jej króciutkie włosy dodawały jej uroku. Patrzyła z przeogromną miłością na piłkarza i spijała z jego ust każde słowo. Poza nią, nikt nie słyszał tego, co mówił, jednak gdy w jej oczach zebrały się łzy wzruszenia i upadła na kolana, by być na równi z nim, kibice zaczęli śpiewać. Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa, nawet nie zauważyłam, gdy sama zaczęłam płakać, nucąc tekst piosenki.

Kiedy idziesz poprzez burzę
Trzymaj głowę swą wysoko
I nie bój się ciemności...
Na końcu tej burzy
Jest złote niebo
I słodka, srebrna piosenka skowronka.



Więc idź, poprzez wiatr
Więc idź, poprzez deszcz
Nawet gdy twoje marzenia zostaną zniszczone
i rozwiane...
Dalej krocz, dalej krocz
z nadzieją w swym sercu
Bo nigdy nie będziesz szedł sam.

Ta piosenka zawsze przepięknie wybrzmiewała na tym stadionie, jednak w tym wyjątkowym momencie wzruszała i idealnie pasowała do obrazka, który dział się na środku boiska. Para zakochanych w sobie ludzi, oddanych sobie... Dokonali razem niemożliwego, pokazali całemu światu siłę swojego uczucia i siłę ich rodziny. Dzisiaj to były tylko brawa, słowa piosenki, kilka bannerów, kibice dowiedzieli się o wszystkim na długo po fakcie, jednak nawet najpiękniejsza melodia i najgłośniejsze brawa nie były w stanie oddać wdzięczności, szacunku i podziwu, jakie czuła ta dwójka względem siebie. Miałam wrażenie, że to było tak ogromne, że nikt obecny na tym stadionie, poza obejmującą się na murawie parą szczerze kochających się osób, nie miał najmniejszego pojęcia.
Marco wręczył swojej żonie bukiet kwiatów i podnieśli się z murawy. Delikatnie otarł jej łzy, które jeszcze spływały po policzku. Powiedziała coś do niego, w jej oczach widziałam tyle czułości. Piłkarz roześmiał się i wykorzystując chwilę, pocałował swoją żonę na oczach tysięcy ludzi. Na policzkach blondynki pojawiły się urocze, różowe rumieńce, jednak wciąż wpatrywała się w niego z czułością, jakby dopiero co poznali się i zakochali. Objęli się i podziwiali widok wokół, który zapierał dech w piersiach. Odwrócili się jeszcze w stronę reszty piłkarzy, skąd też zaczęły nadbiegać ich dzieci. Chłopiec i dziewczynka rzucili się na ojca. Marco uściskał oboje i ucałował. Podniósł dwójkę, kobieta otoczyła ich ramieniem i oparła się o swoją córeczkę, wracając spojrzeniem na stadion. Piłkarz co jakiś czas wskazywał na coś palcem dzieciom, śmiał się do swojej ukochanej, która nie mogła ukryć wzruszenia. Być może w tamtym momencie właśnie zostało zrobione zdjęcie z lotu ptaka, które umieszczone zostało na ścianie w muzeum.



~~~

Dom.
To był dom. Kochająca się rodzina doskonale tu pasowała, ich serca tętniły równie mocno co kibiców, ich oddechy stawały się jednym. Tu, w Dortmundzie, na Signal Iduna Park. Na stadionie, przed którym splotły się ich drogi i stworzyły jedną. Dwójka zagubionych w świecie ludzi stworzyła swój dom i ostoję.

Wolność.
„Ja, Rosalie Müller, biorę sobie Ciebie, Marco, za męża”… „Oraz że nie opuszczę cię aż do śmierci”… Nasza historia nie skończy się nigdy, bo będziemy razem na wieki… Kocham cię, Rosalie. Jesteś moja. A ty jesteś mój… Jesteśmy wolni jak ptak, nauczyliśmy się latać, wystarczy iść, wystarczy złapać się za ręce, wtedy otoczy nas ogień i będziemy płonąć, jeszcze mocniej, jeszcze jaśniej. Razem, wolni.
Kolory.
Były tak jasne, takie różnorodne. Pełne nadziei, pełne możliwości, pełne szczęścia i dziecięcego śmiechu. Kolory naszego domu, kolory naszej przyszłości…

Miłość.
Tańczyliśmy, w kółko, odważnie i pewnie. Coraz szybciej, rozpalając się dotykiem, stając w płomieniach, by płonąć. I tak na wieki, w nieskończoność. Tango było piękne, nasza muzyka nigdy nie ucichnie.
Szczęście.
Było naszym nowym powietrzem.

Jedwabna nić.
Nieprzerwalna, niewidzialna ale silna, otaczała nas, związała na wieki. Nie trzymaliśmy się jej już, by nie upaść, mieliśmy siebie.

Rodzina.
Miłość, dobro, szczęście i zrozumienie. My i nasz świat, który oferował nam tyle pięknych momentów. Nasze życie, chwile, sekundy i lata. Pocałunki, uściski, czytanie bajek dzieciom. Nasze prywatne niebo.
I on.
I ona.
My, którzy nadaliśmy temu wszystkiemu początek.
Byliśmy żywiołem
Byliśmy ogniem.

~~~


Jadąc do domu Marco Reusa wyobrażałam sobie, co w nim zastanę. Tak naprawdę to miało być moje drugie spotkanie z Rosalie i byłam tym bardzo podekscytowana. Żona piłkarza tworzyła niesamowitą aurę, cały czas się uśmiechała i była tak nastawiona do życia, że wszyscy wokół mogli poczuć jej dobrą energię i samemu poczuć się lepiej. Tak było w dniu negocjacji i podpisywania kontraktu tej książki. Od początku zakładałam, że to będzie bardzo stresujące spotkanie, a stało się zupełnie inaczej.
Szybko przekonałam się i rozwiałam wątpliwości, gdy dotarłam na podjazd ich domu. Już z daleka widać było, że mieszkają w nim dobrzy i kochający się ludzie. Chociaż duże okna sprawiały wrażenie nowoczesnych, to biały płot i krzewy białych róż przed wejściem dodawały całemu obrazowi idyllicznej harmonii. Napisałam do Marco, że podjechałam pod dom. W międzyczasie wysiadłam z samochodu, zabrałam swoje wszystkie materiały i sprawdziłam dwa razy, czy na pewno miałam wszystko. Wtedy też otrzymałam wiadomość. "Drzwi są otwarte". Wzięłam wszystkie rzeczy i ruszyłam do wejścia. Musiałam jeszcze nachylić się do jednej z pięknych, rozwiniętych, białych róż. Pachniały tak ślicznie, jednocześnie delikatnie, jednak też intensywnie. Wszystkie zakwitły i bogato obrodziły.
Nacisnęłam na klamkę i nieśmiało weszłam do środka. W środku panowała cisza, wszędzie jednak rozchodził się apetyczny zapach domowego obiadu. Weszłam odrobinę wgłąb. Od razu moją uwagę przykuła wyjątkowa kolumna, widać było, że ręcznie malowana, przedstawiała na zmianę błękitne niebo z białymi obłokami i gwieździstą noc. Pięknie wkomponowała się w stonowany wygląd salonu, była dość niespotykanym elementem wystroju wnętrz, jednak bardzo efektownym. Mieli dobry gust. Ruszyłam dalej i wtedy zobaczyłam Marco. Uśmiechnął się zakłopotany, trzymając w rękach szufelkę z potłuczonym szkłem.

-Cześć, przepraszam, ale mamy chwilowy kryzys. Rozgość się. Mieliśmy jeszcze przed chwilą do picia lemoniadę, ale Mari posłała ją na ziemię.
-Nie szkodzi. Mogę jakoś pomóc?
-Nie, usiądź wygodnie, zaraz to ogarniemy-zaśmiał się i zniknął w kuchni.
Usiadłam na jednej z dwóch, dużych kanap, przed sobą miałam cała ścianę w ich rodzinnych zdjęciach. Z ciekawości podeszłam do niej i zaczęłam oglądać każde z nich. Uśmiechałam się, widząc na każdym z nich szczęśliwą rodzinę, w ich oczach gościło tyle miłości. Największe zdjęcie mogło mieć co najwyżej miesiąc, całą czwórką siedzieli w ogrodzie na ławce, mały rodzinny portret. Odkąd zobaczyłam dzisiaj Marco, zauważyłam, że miał w sobie tą samą dobrą energię, co jego żona. Poza domem zachowywał się nieco inaczej, choć równie uprzejmie, czasem dowcipnie, jednak będąc w domu, wśród swoich najbliższych, biła od niego radość, jaśniał, w jego oczach znajdował się jakiś radosny promyk.

-Melissa, dobrze cię widzieć -usłyszałam kojący, kobiecy głos. Odwróciłam się i zobaczyłam przed sobą Rosalie. Uśmiechnęła się ciepło i objęła mnie na przywitanie.
-Dziękuję, ciebie również. Wyglądasz niesamowicie.
-Tak też się czuję-zaśmiała się, zaczesując włosy za ucho. Sięgały jej do ramion, chociaż na zdjęciach z wcześniejszych lat, zwykle nosiła długie. Po chorobie i tak już zdążyły odrosnąć, jednak dobrze, że postanowiła je ściągnąć, pomimo tego, że wciąż była młoda, ta fryzura odejmowała jej lat.
-Marco mówił, że coś wam się stłukło. Może pomogę?
-Absolutnie nie. Zrobiłam już nową lemoniadę, usiądź w ogrodzie, są tam też dzieci. Zjesz z nami obiad, prawda?
-Nie trzeba było... Dziękuję.
-Po obiedzie porozmawiamy. Umówiłam się z Marisą, że zajmie się bratem. Będziemy mieli względny spokój.
-Cieszę się. Na pewno nie pomóc?
-Marco się zajmie wszystkim. Możesz zanieść miskę z sałatką, jeśli naprawdę chcesz pomóc.
-Zaniosę. Do ogrodu, tak?
-Tak, jest już nakryty stół.

Moja rodzina była niewielka i rodzinny obiad zawsze wyglądał tak samo, ja i dwójka rodziców. Nigdy nie zamieniłabym tego na nic innego, jednak atmosfera w domu Reusów była naprawdę rodzinna, wesoła i ciepła. Rosalie gotowała wybitnie i naprawdę zastanawiało mnie, jakim cudem oboje trzymali idealną formę i sylwetkę.
Dzieciaki były niesamowite. Marisa i Theodore z początku trochę mi nie ufali, ale gdy tylko zobaczyli, że rodzice rozmawiają ze mną, Marisa sama zaczęła opowiadać o szkole, o swoich wakacjach i o tym, jak bardzo podekscytowana była, że jej brat od września trafi do ostatniej klasy przedszkola i wkrótce oboje będą chodzić do tej samej podstawówki. Marco uważnie słuchał opowieści córki, jednak od czasu do czasu przypomniał jej, żeby nie zapominała o jedzeniu. Theo był przeciwieństwem swojej siostry, nie był aż tak gadatliwy i najęty, jadł grzecznie, jak się okazało, tylko dlatego, że tata obiecał nauczyć go kilku piłkarskich trików dzisiejszego popołudnia. Rósł mały piłkarz i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. I dziewczynka i chłopiec byli ślicznymi dziećmi ona podobna do taty, on pisana mama. I oboje mieli te same, tajemnicze ogniki w oczach, co ich rodzice. W tej rodzinie naprawdę stał się cud. W tej rodzinie wygrała miłość.




Usiedliśmy wszyscy w salonie w domu Marco i Rose. Dzieci grzecznie bawiły się w ogrodzie, dorośli mogli porozmawiać po naprawdę pysznym obiedzie, który zrobiła pani domu. Marco rozsiadł się wygodnie na kanapie, Rosalie zajęła miejsce tuż obok. Byliśmy gotowi, a ja już byłam pewna, że to, o czym miałam się za chwilę dowiedzieć, zupełnie zmieni moje spojrzenie na życie.

Jak się czujesz, Rose?
Rosalie Reus: Bardzo dobrze. Nawet lepiej niż kiedykolwiek.

Rozmawiałam o was z waszymi przyjaciółmi i często padały słowa jak "cud", "miłość", "niezwykłe". Jak wy opisalibyście swoją relację?
MR: Chyba nie powiemy tu nic niespodziewanego. Cud, miłość... Rosalie jest niezwykła.
RR: Raczej Marco. Z obecnego punktu widzenia... Jesteśmy zakochani w sobie, szalejemy na swoim punkcie jak na początku. Stworzyliśmy rodzinę, jest cudem. Miłość? Wypełnia ją, a bycie niesamowitym... Każda minuta naszego życia jest dla nas niesamowita, to dar...

Nie kłócicie się?
MR: Kłócimy. Oczywiście, że kłócimy. Ale co ciekawe, chociaż możemy się ze sobą sprzeczać, lubię patrzeć, jak się denerwuje. Jest słodka i seksowna, gdy tak na mnie patrzy.
RR: On udziela samych takich odpowiedzi do tej książki? (śmiech) Wszystko, czego doświadczamy, uczy nas. Wyciągamy wnioski, czasem po prostu kłócimy się dla zasady i kończy to się śmiechem i wygłupami. To bardziej przekomarzanki. Ale jesteśmy zgodnym małżeństwem. Wiem, że dożyjemy razem późnej starości i nawet wtedy, będziemy kochać siebie tak, jak dzisiaj, a może nawet jeszcze bardziej?

Jesteście w stanie stwierdzić dzisiaj, co najbardziej was umocniło jako parę?
MR: Kochanie?
RR: Trudne pytanie. Ale tu nie ma jednej odpowiedzi...
MR: Życie.
RR: To już jest. Ale to racja, życie. Mówi się, że pisze różne scenariusze, ale nasz jest piękny, na pewno z happy endem.
MR: Po prostu happy, nie widzę tu żadnego końca. Każdy dzień jest nowym początkiem, nowym doznaniem, uczy nas czegoś, umacnia naszą rodzinę, naszą relację... W porządku?
RR: Trochę mi niewygodnie.
MR: Chodź tu.

Marco zrobił miejsce dla swojej żony i pomógł jej usiąść wygodnie na kanapie między swoimi nogami. Na twarzy blondynki znów zagościł uśmiech i rozluźnienie, gdy oparła się o tors swojego męża. Po Marco również było widać zadowolenie i wielką dumę. Pocałował swoją ukochaną w skroń i położył obie dłonie na jej dużym, zaokrąglonym ciążowym brzuchu.

MR: Możemy kontynuować.



-Mamo! Isa nie chce ze mną grać!
-Wcale nie! Po prostu nie mam ochoty kopać piłki. Wolę rysować!
-Ale ja nie chcę!

Roześmiałam się, widząc wpadające do środka rodzeństwo, czekające, aż rodzice znajdą rozwiązanie, które zadowoli ich oboje. Theodore wskoczył na kanapę, usiadł koło taty i położył głowę na brzuchu Rose. Marisa za to stanęła na przeciwko kanapy z założonymi rękoma.
-Prosiliśmy was z tatą, żebyście się grzecznie pobawili, bo musimy porozmawiać z panią.
-Ale on nie chce w to, co ja!
-A może weźmiecie jakąś grę, którą oboje lubicie?-zaproponował Marco, głaszcząc swojego syna po włosach.
-Muszę z nim?-westchnęła niezadowolona blondyneczka.
-Mari, taka była umowa. Albo jedziesz do dziadka robić matematykę, albo zajmujesz się przez jakiś czas bratem a potem pójdziemy na plac zabaw. Jeśli chcesz, wciąż mogę zadzwonić po dziadka, na pewno z babcią mają czas.
-Pobawię się z nim-odparła, choć bez większego entuzjazmu. -To co chcesz Dodor?
-Rysować-zmienił zdanie, nie chcąc już się sprzeczać z siostrą.
-Naprawdę? A możemy kredą przed domem?
-Lećcie. Wiaderko jest w szafce z butami, ale otwórzcie dopiero na zewnątrz.
-Dobra!-zawołała Marisa, prawie wybiegając z salonu.
-Halo, halo! Twój brat!-zawołał za nią Marco. Marisa zachichotała i wróciła się po Theodora.
-Rusza się-stwierdził, przykładając swoją rączkę do brzucha mamy. Marisa od razu się zaciekawiła i sama chciała poczuć kopniaki dziecka.
-Poczytamy jej dzisiaj razem?-zapytała, głaszcząc troskliwie brzuch.
-Obowiązkowo-zgodził się piłkarz. Marisa nachyliła się, żeby dać buziaka jeszcze nienarodzonemu dziecku, a potem wzięła Theodora za rękę i poszli razem po kredę do rysowania.
-Na czym skończyliśmy?-zaśmiał się Marco, oglądając za siebie, czy na pewno dzieciaki doszły w docelowe miejsce bez większej sprzeczki.
-Na "Możemy kontynuować"-przypomniałam z uśmiechem.
-Wspaniale się składa, bo możemy kontynuować.



Na twoim profilu na Instagramie znalazłam dokładnie sześć zdjęć ze swoją żoną. Poza tym, pojawiliście się na pięciu galach, w tym trzech charytatywnych, jedna to nominacja Marco, jedna jubileusz klubu. Rose nie ma nawet swojego profilu, wasze dzieciaki, chociaż już są duże, są nie do znalezienia w internecie...
MR: Chronimy jak najmocniej naszą prywatność. Nie czujemy potrzeby, by tym epatować. Wolimy cieszyć się tym tutaj, w naszych czterech ścianach i wykorzystywać te chwile do maksimum. Rzeczywiście, dzieci nie ma, pokazaliśmy je publicznie pierwszy raz podczas mojego meczu na zakończenie kariery. To dzieci, może źle to zabrzmi, bo nasze dzieci będą dla nas zawsze wyjątkowe...
RR: Każdy rodzic tak powie.
MR: Pewnie tak, ale do czego zamierzam, to po prostu dzieci. Nie chcemy, żeby czuły się inne, czuły jakąś presję, czy miały przez to gorsze stosunki w szkole z rówieśnikami.

Mają nazwisko.
RR: Mają, to prawda, na początku kilkoro kolegów z klasy Marisy wypytywało ją o tatę, ale po pewnym czasie to ustąpiło, stało się normą, nawet ci 'zorientowani' kto to Marco Reus, traktują ją jako normalną koleżankę, co jest naprawdę dobre. Gdyby Marisa była w pewnym sensie sławna, wystawiana mediom, znajdowałaby się załóżmy na okładce, czy gdzieś w internecie... Chyba wszyscy by się czuli z tym dość dziwnie. I my, jako rodzice, i rówieśnicy, ich rodzice, kibice, a zwłaszcza nasza córka. Cieszę się, że mają naprawdę spokojne, szczęśliwe dzieciństwo, to bardzo ważny etap w życiu człowieka.

Czyli żadne z waszych dzieci nie trafi na okładkę.
MR: Theo trafi, ale za kilkanaście lat jako zawodowy piłkarz, jak wypracujemy mu dobrą technikę gry.

Rose, jak Marco się dowiedział o Theo, że to będzie syn, założył, że pójdzie w ślady taty?
RR: Oczywiście! Za każdym kopniakiem, dedukował potem, na jakiej pozycji z takimi umiejętnościami mógłby stanąć.

A gdyby powiedział pewnego dnia, że zostanie malarzem?
RR: Sprezentujemy mu sztalugę i komplet pędzli.
MR: Zamkniemy od środka w ośrodku treningowym na Bräckel i dopóki mu się nie odwidzi, zostanie tam bez możliwości powrotu do domu.
RR: Nie mów tak!
MR: Nie rozumiem, co tu robi takie pytanie. Theo ma naprawdę talent i zapał do gry w piłkę, oglądamy razem każdy mecz, ma swoich ulubionych graczy, oglądamy czasem na YouTube ich popisowe akcje. Taki czas ojca z synem. Widzę po nim, że naprawdę bardzo go to wciągnęło i jest tym zainteresowany. Chodzi poza tym do szkółki piłkarskiej BVB dla dzieci, spisuje się świetnie. W zeszłym tygodniu strzelił dwie bramki. Jesteśmy z niego bardzo dumni.
RR: Marisa jest bardziej artystyczna, rysuje, uwielbia się przebierać, bawimy się razem lalkami, malujemy. Uwielbia zwierzęta, stąd wybłagała nas o królika. Bawiłaby się z nim cały dzień, na początku chciała to robić, musiałam jej tłumaczyć, że jest pora snu, jedzenia, odpoczynku... Ale Kulka ma z nią dobrze. Często wypuszczamy ją na ogród i wtedy to ma niebo... Jakie było pytanie? (śmiech)

O sztalugę, ale dobrze poznać też historię Kulki. Jesteście ogromnie dumni ze swoich dzieci, moglibyście opowiadać o nich godzinami...
MR: Oczywiście! Są najważniejsze w naszym życiu, nadają mu sens, jeszcze więcej kolorów. Wiesz, kiedy poślubiłem Rosalie, tańczyliśmy po ceremonii na plaży do "Somewhere over the rainbow". Myślę, że Rose pokazała mi tęczę i wszystko, co się znajduje ponad nią. Dzieci jednak sprawiły, że ta tęcza stała się znacznie większa, dostała więcej kolorów, błysku... To niesamowite, móc tego doświadczać. Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że ją mam, że mamy tak wspaniałą rodzinę...

Rozmawialiśmy wczoraj o twoim zakończeniu kariery, jeszcze wieczorem oglądałam nagranie z tego dnia, gdy Rosalie wyszła na środek stadionu. Na marginesie muszę ci powiedzieć, że wyglądałaś niesamowicie, to nie tylko moja opinia, ale i kibiców, który stali za mną. Mediów też.
MR: Chociaż w czymś media mają słuszność...

Nie ufasz prasie?
MR: Bardzo się zawiodłem, gdy Rose była w szpitalu. Odkąd Borussia oznajmiła, że do końca sezonu nie będę grać z powodu problemów zdrowotnych, zaczęły się spekulacje, jakieś mini śledztwa. Jeden dziennikarz pojechał za mną aż do szpitala. Następnego dnia kręcił się po oddziale, ale w porę ochrona go wyrzuciła... Wolimy życie bez błysku fleszy, zwłaszcza w takich chwilach jak wtedy. Możemy wrócić do tego, że Rosalie jest piękna?

Absolutnie.
RR: Dziękuję. Wahałam się do ostatniej chwili, czy nie założyć peruki. Marco mnie poganiał, a ja jeszcze czesałam te włosy, żeby się dobrze układały, w końcu nie codziennie zjeżdża się tylu ludzi by pożegnać Marco Reusa. Nie mogło mnie tam zabraknąć, ani dzieci, ani naszej rodziny.

Peruka dodawała ci pewności siebie?
RR: Nie, to nie tak. Podczas choroby nosiłam ją wtedy, gdy widziały mnie dzieci. Nie chciałam, żeby zapamiętały mnie łysą, wychudzoną, wyglądającą jak kostucha. Mama zawsze ma długie, blond włosy i jest najśliczniejsza, słowa naszej córki.
MR: Ale szybko się zorientowała, że to sztuczne włosy, zapytała mnie o to, oczywiście wytłumaczyłem jej wszystko, chociaż miała ledwo siedem lat, mogłem z nią poważnie porozmawiać, jest bardzo inteligentna.
RR: Zaczęłam ją zdejmować, gdy poczułam, jak rosną mi nowe włosy. Wtedy przerzuciłam się na chustki na głowę. Gdy był mecz pożegnalny, wiedziałam, że ludzie zwrócą na mnie uwagę, w końcu chyba z natury jesteśmy ciekawi. Chciałam wyglądać pięknie, pokazać, że jestem silna. I przez to właśnie, gdy już rozczesałam perukę z kołtunów, odłożyłam ją do szuflady i pobiegłam do męża i dzieci, którzy już czekali na mnie w samochodzie.

Największa siła jest w nas, nie ma nic wspólnego z wyglądem.
RR: Tak, to prawda! Poza tym, ja naprawdę czułam się piękna... Marco... Czułam się piękna, nawet, gdy ważyłam trochę ponad czterdzieści kilo, z szarą skórą, bez włosów, gdy wymiotowałam, przelewałam się przez ręce. Zawsze na mnie patrzył z taką miłością... To miłość jest moją siłą. Nie to, że odrosły mi włosy na osiem centymetrów, kupiłam sobie nowy błyszczyk, tusz do rzęs, a moja przyjaciółka sprezentowała mi sukienkę przywiezioną z Paryża. To mój mąż i moje dzieci.

Przypuszczałaś, że Marco weźmie cię na sam środek boiska?
RR: Nie, byłam zaskoczona, gdy po mnie przyszedł, a tym bardziej, skąd wziął te kwiaty! Gdy tylko stanęłam na boisku, zaczęłam podziwiać to, co stworzyli kibice. Dopiero na nagraniach widziałam, że Marius Wolf trzymał bukiet róż i podał go Marco.

Pytanie, które pewnie nurtowało miliony w tamtym momencie. Co ci powiedział mąż?
RR: Och.. Noszę te słowa głęboko w sercu, to była przepiękna chwila, nie tylko w karierze Marco, ale też w naszym życiu...

Czyli zostawiacie to dla siebie i na tej płaszczyźnie nie zaspokoicie ludzkiej ciekawości?
RR: Na pewno wiele razy z obu stron padły słowa "kocham cię". Codziennie je sobie powtarzamy, codziennie brzmią pięknie, ale w tamtej chwili miały wyjątkowe znaczenie.

Dobrze, nie ciągnę za język. Rosalie, czy kiedyś spotkałaś się z opinią, że to przez ciebie Marco musiał skończyć karierę?
RR: (do męża) Zwykłe pytanie, nie spinaj się tak...
MR: Zostałem o to zapytany na konferencji prasowej.

Wiem, poprosiłeś wtedy o wyprowadzenie tego dziennikarza z sali i oświadczyłeś, że albo dostaniesz normalne pytania, albo możecie skończyć. Ale ja pytam teraz twoją żonę.
RR: Wiem o tym dziennikarzu, bo oglądałam transmisję na żywo. Wiem, że jeden z piłkarzy to powiedział, ale rozumiem to, emocje. Marco był filarem drużyny i na pewno ta wiadomość była szokiem dla całego klubu. Poza tym, nie spotkałam się.

Ty tak nigdy nie pomyślałaś?
RR: Chyba dopiero, gdy zaczęły się te wszystkie przygotowania do meczu charytatywnego, a wiadomość o tym, co miało miejsce, obiegła cały świat. Pisali o tym nawet w Japonii. Ale Marco, gdy tylko powiedziałam mu, o czym myślę, gdy zapytałam go, czy może nie chciałby jeszcze grać... Cóż. Wrzucił mnie pod zimny prysznic i na tym się skończyły takie myśli.

Stał się cud?
RR: Niektórzy to tak nazywają. Kiedyś może też bym powiedziała, że zdarzył się cud, że spotkałam takiego dobrego, czułego, wrażliwego i silnego mężczyznę w swoim życiu. Zdarzył się cud, że zakochaliśmy się, wzięliśmy ślub, mamy dwójkę dzieci i trzecie w drodze. Teraz jednak wiem, że tutaj po prostu stała się miłość. Nikt nie zrozumie, jak wielka jest, nikt nie pojmie, jakim uczuciem władamy, jaką miłość wyznajemy sobie każdego dnia. Nawet, gdybym opisywała ci to przez cały rok, a ty byś pisała przenośnie piękniensze niż Goethe czy Shakespeare. Tylko my to wiemy, to jest cała mistyczność tej miłości.

Opisalibyście ten dzień z waszych perspektyw?
MR: Ten dzień zaczął się późno w nocy. Zadzwonili do mnie ze szpitala, Rose zapadła w śpiączkę... Byłem wściekły, rozgoryczony, miałem żal do świata, do Boga, że to spotkało nas, kochającą się rodzinę, dobrych ludzi... Chociaż to nie była zła informacja, bo stan mojej żony był lepszy, to ja zwariowałem, bo nie mogłem już z nią porozmawiać, uścisnąć jej dłoni, ona nie mogła mnie pocałować i z czułością zapewnić, że będzie dobrze i wcale nie czuje się źle. Potrzebowałem tego. Potrzebowałem jakiegoś znaku. I pojawił się, choć dopiero później zdałem sobie z tego sprawy. Poprawa jej stanu nie była trwała. Gdyby jej stan nagle się pogorszył, nie byłoby już żadnej nadziei. Kiedy byłem w szpitalu, zaczęto ewakuować oddział obok, podobno gdzieś był niegroźny pożar. Pacjenci musieli zostać przewiezieni, jedynie mogli zostać ci operowani. Było dla mnie jasne, że Rosalie będzie operowana, nawet jeśli nerka dla niej została oddana kilkanaście godzin wcześniej komuś innemu...

To była trudna decyzja?
MR: To była jedyna możliwa decyzja, jaką mogłem podjąć. Wiedziałem, że muszę to zrobić. Obiecałem dzieciom, obiecałem mojej żonie, że będę walczyć do końca. Gdyby to przerzucić na boisko, zdecydowanie to by były rzuty karne. Wszystko albo nic. W tamtej chwili wiedziałem, że to będzie wszystko.

Skąd? Patrząc z boku, to wydawało się wariactwem.
MR: Może. Dla mnie to po prostu była miłość. Tyle nam się dobrego przydarzyło. Rose dała mi życie, uratowała mnie, dała mi najprawdziwsze szczęście, dzieci... Po prostu była moja kolej. Powiedziałem wtedy Bogu, żeby nie robił więcej takich numerów, a na wszelki wypadek, postaramy się o trzecie dziecko, bo sam z trójką urwisów już na pewno sobie nie poradzę. Jechałem na tą operację i wiedziałem, że się uda.

Lekarz nie chciał najpierw badań na zgodność tkankową?
MR: Nie. To była jedyna chwila, gdy Rose mogłaby zostać zoperowana. Szpital się zapalił, mogły być wykonywane tylko pilne operacje. Sala była wolna, był lekarz, byłem ja. Cóż, na początku była mowa o odpowiedzialności, etyce lekarskiej, procedurach... Na szczęście szybko ją uciąłem.

Wysokie zarobki piłkarza jednak mogą się przydać..
MR: Nie wiem, o czym mówisz.

Ach tak... Na sali operacyjnej. Widziałeś Rosalie?
MR: Zanim mnie uśpili. Nasze łóżka leżały koło siebie, prawie stykaliśmy się dłońmi, oboje mieliśmy je wyciągnięte, żeby anestezjolog mógł wstrzyknąć narkozę. Później już tylko się obudziłem. Miałem swoją salę, choć była bardzo dziwna. U Rose było pełno rysunków naszych dzieci, ta wydawała się zbyt biała, zbyt pusta. Myślałem jednak tylko co z moją żoną. Od razu wcisnąłem przycisk wzywający pielęgniarkę i odczepiłem kardiomonitor, żeby reakcja była szybsza. Tym sposobem zbiegło się do mnie pół oddziału z zestawem do reanimacji. Wtedy znów zapiąłem kardiomonitor i zacząłem pytać o przebieg operacji, w jakim stanie jest Rose i czy przyjęła moją nerkę.

Jaka była wiadomość?
MR: Lekarz zaczął od tego, że nerka zajęta nowotworem została całkowicie wycięta, była bardziej zaatakowana niż wydawało się to wcześniej na rezonansie. Najważniejsze było, że Rose nie miała już żadnego guza w swoim ciele tylko zdrową, przeszczepioną nerkę. Nic nie wskazywało na to, że odrzuciła przeszczep, ale potrzebowaliśmy czasu do potwierdzenia tego. Wciąż jeszcze spała, ale potrzebowała swojego czasu. Ja też miałem odpoczywać, ale wiedziałem, że zaczną się pytania i na początku wolałem jej nie mówić, skąd pochodzi nerka. Wiedziałem, że będzie się martwić o mnie, zamiast skupiać się na swoim zdrowiu, a tego nie chciałem. Pielęgniarki informowały mnie o wszystkim na bieżąco, jak tylko dostałem informację, że się wybudza, musiałem przy niej być...

RR: Nie pamiętam niczego, ten dzień spędziłam sama, Marco nie mógł przyjechać, było małe zamieszanie w domu i nie ułożyło się tak, jak planowaliśmy. Kończyłam pisać kolejny list do Marco. Miałam już ich setki, chciałam, żeby nigdy o mnie nie zapomnieli i gdyby już mnie nie było, listy przypominały im, że bardzo ich kocham i wciąż pamiętam. Wiedziałam, że Marco sobie poradzi, więc sama też nie dzwoniłam, żeby nie przeszkadzać. Nie pamiętam nic, gdy byłam w śpiączce, choć czasem wydaje mi się, że może słyszałam jego głos. Może wtedy rozumiałam, słyszałam każde słowo, jednak teraz nie, jedynie z opowieści... A później się obudziłam... Marco siedział tuż obok, trzymał w swoich dłoniach moją dłoń. Był taki blady, to było pierwsze, o co zapytałam. Odpowiedział, że nie spał. Wytłumaczył mi, że jestem po przeszczepie, znalazł się dawca i nie mam już raka... Rozpłakałam się... Nie wiem, czy z bólu, jaki czułam, czy z wiadomości o przeszczepie.

Patrząc na Rose miałam wrażenie, że opisując swój stan w szpitalu, wciąż mogła to poczuć. Na same wspomnienia zebrały jej się łzy w oczach, zacisnęła usta i złapała swojego męża za ręce. Oddychała ciężko, wtulając się w niego, spokój przyszedł po kilku chwilach i była w stanie kontynuować.

RR: Nikt nie jest w sobie wyobrazić bólu po operacji, jeśli takiej nie przeszedł. Nie byłam w stanie ruszyć się, nie byłam w stanie nachylić się do mojego męża i pocałować go. Chciałam się tylko napić i zasnąć, przeczekać ten koszmarny ból... Już wcześniej miałam wyciętą jedną nerkę, więc to była druga strona, tym razem przeszczep... Wiesz dlaczego teraz płaczę?
Marco tam siedział. Czuł ten sam, wściekle mocny ból, który nie pozwolił mi się ruszyć z miejsca. On wstał, przyszedł do mnie, uśmiechał się, całował moją dłoń i cieszył się, że to już koniec. Pytał się, jak może pomóc mi w bólu, poprosiłam go o butelkę wody... Wstał, wyszedł i przyniósł mi ją...
MR: Przyniosła pielęgniarka. Usiadłem na wózek po wyjściu od Rose, czekałem na korytarzu. Gdy wróciła z wodą, zaniosłem ją Rose...
RR: Przestań tak mówić! Boże! Nie obchodzi mnie, kto tą wodę wziął... On tam był, przyszedł, pomimo tak wielkiego bólu. Z miłości, z troski o mnie. Oddał mi własną nerkę, świadomy tego, że bez jednej nerki nie będzie mógł kontynuować swojej kariery. Uratował mi życie, uratował nasze życie. Jest najdzielniejszym mężczyzną, jaki istnieje na ziemi. Jest szlachetny, dobry, szczodry, prawdziwy. Jest piękny, lecz nie tylko na zewnątrz. Jego serce jest najpiękniejsze. Zawsze mi powtarza, że robi to samo, co ja robię dla niego każdego dnia. Nie pojmę tego nigdy, ale jedno jest pewne. W tym momencie obejmuje mnie mój anioł. Tu jest moje niebo, tu jest wszystko, czego potrzebuję. Kocham go, kocham całą sobą i nie wyobrażam życia bez niego. Jest najwspanialszym mężem i ojcem, tego nie umiem opisać. Dlatego też jestem pewna, że będzie niesamowitym trenerem młodzieżówki i świetnie sobie poradzi w tej roli. Jeśli choć połowa kibiców Borussii z całego świata zrozumie i weźmie z niego przykład, świat stanie się o wiele lepszy. Tu nie chodzi o oddawanie nerek, ale o poświęcenie i oddanie się drugiej osobie. Jaki jest nasz przepis na udane małżeństwo? Zaufanie sobie, oddanie, powierzenie sobie nawzajem swoich dusz, swoich serc… I miłość, którą trzeba pielęgnować jak własne dziecko. To wiele, to ciężka praca, to lata docierania się, kłótni, wylanych łez, bólu, momentów załamania się, ale wiesz? Warto. Bo gra toczy się o życie. Ja swoje życie wygrałam, nie operacją, nie przyjęciem przeszczepu. Ja wygrałam je dużo wcześniej… Gdy jego szmaragdowo-błękitne oczy zalśniły jasną iskrą...
MR: Nie płaczcie, bo zaraz i ja…
RR: To książka, nie nagrywają. Możesz płakać. Zawsze mi powtarzałeś, że łzy wcale nie są oznaką słabości. Teraz sama już o tym dobrze wiem. Łzy są posłańcami niewymiernej miłości…
Ładnie. Czyje to słowa?
RR: Moje! Teraz na to wpadłam… Ale tak jest. Gdy Marco tak siedział ze mną, przyszedł lekarz i wygonił go do domu, podobno miałam po operacji ograniczone godziny wizyt. Tak naprawdę miał leżeć w swoim łóżku pod kroplówką i odpoczywać. Nie zdążył nawet dostać leków przeciwbólowych. Pielęgniarki pomogły mu się ubrać w codzienny strój i naprawdę nie podejrzewałam niczego.
Kiedy więc to się stało? Jak na to zareagowałaś?
RR: Dowiedziałam się dwa dni później. Dzień po operacji rozmawialiśmy z Marco prawie cały dzień przez telefon, mówił, że dzieci są u dziadków i dlatego rodzice mnie nie odwiedzili. Mówił mi, że ma trening, a potem go już do mnie nie wpuszczą. Gdy chciałam go zobaczyć, powiedział, że nie mamy chwilowo internetu w domu. Później rozmawiałam przez telefon z Mario, trening odbył się o zupełnie innej godzinie, niż mówił Marco, ale nie wnikałam w to, wciąż nie czułam się za dobrze. Kolejnego dnia miał być mecz, Marco nie odbierał telefonu. Włączyłam na moim małym, szpitalnym telewizorze studio, żeby dowiedzieć się chociaż, czy jest w pierwszym składzie. Wtedy dowiedziałam się, że Borussia podała informację, że z powodów zdrowotnych nie zagra do końca sezonu. Wiedziałam, że zależało mu na końcówce tego sezonu, rozmawialiśmy o tym wiele razy i obiecał mi, że będzie walczył dla mnie i strzeli gola, który przeważy o wygranej pucharu. Bardzo mu zależało, jako kapitanowi drużyny, na utrzymaniu tytułu. Tu mi się coś nie zgadzało, bo nie wziąłby zwolnienia ze względu na mnie, zwłaszcza, że byłam już po przeszczepie, a grał nawet, gdy musiał jeździć ze mną na chemię i jeszcze opiekować się dziećmi i radził sobie doskonale… Wtedy też zapukał do moich drzwi, miał w ręku piękny bukiet kwiatów… Ale jego oczy. Wtedy już wiedziałam. Nie mówiliśmy nic, położył kwiaty na komodzie, podszedł do mojego łóżka i pomógł mi wstać. Z telefonu puścił „Somewhere over the rainbow”, piosenkę, do której tańczyliśmy po obu naszych ceremoniach ślubnych jako pierwszy taniec. Objęliśmy się po środku szpitalnej sali, nieustannie patrzyliśmy sobie w oczy i bujaliśmy się delikatnie na boki, ostrożnie, by nic się nie stało z ranami po operacji. Piosenka leciała na zapętleniu, miałam wrażenie, że tańczymy całą wieczność. W końcu nastał moment, gdy oboje zaczęliśmy płakać. To było bardzo oczyszczające, mówiło tak wiele. To była ta niewymierna miłość. Tak wielka, nie dająca się zmierzyć, objąć, policzyć, przekraczająca nasze pojęcia. To właśnie wtedy czuliśmy, nie liczyło się nic więcej.

Każde z naszej trójki siedzącej w salonie musiało koniecznie sięgnąć po chusteczkę. Po krótkim przebywaniem z nimi zrozumiałam, że ci ludzie są po prostu sobie przeznaczeni. Czy Bóg, czy gwiazdy, czy los… Ktokolwiek, ale to była wyjątkowa para. Choć stażem wciąż byli młodzi, mieli mądrość dwojga staruszków, którzy przeżyli razem długie, szczęśliwe życie. A oni mieli jeszcze całe życie przed sobą, tyle swojej miłości, tyle wspólnych chwil.
Małżeństwo wtuliło się w siebie i cicho, prawie niesłyszalnie wyznali sobie miłość. Tak drobne gesty, tylko dwa słowa, a miały w sobie potężną moc.

Jak zareagowali wasi najbliżsi?
MR: Dzieci były przeszczęśliwe, że mama wraca do domu. Moi rodzice również, choć to teściowie i synowa, to mają wspaniałą relację. Tak naprawdę nigdy nie braliśmy mnie nigdy pod uwagę jako dawcę. Od początku była mowa o znalezieniu nerki i ona była i czekała przez jakiś czas. Wcześniej w ogóle nie mówiliśmy o operacji, myśleliśmy o naświetlaniach, chemii…
A klub? Pamiętasz, jak ich poinformowałeś?
MR: Zrobił to mój agent. Władze klubu i trener wiedzieli, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji, dlatego trochę bardziej ulgowo traktowali mnie ze spóźnieniami, chociaż starałem się tego nie nadużywać. Hans-Joachim Watzke przyszedł do mnie dzień po meczu, żeby ze mną porozmawiać, był też lekarz i doszliśmy do wniosku, że to był mój ostatni sezon. Nie było mi jednak z tym jakoś źle, mimo całego silnego związania z klubem, chociaż to mój drugi dom… Nie wiem, może po prostu dlatego, że był drugi? Nie chcę, żebyśmy doszli tu zaraz do wniosku, że było łatwo pożegnać się z Borussią… Ja po prostu tego chyba jeszcze nie zrobiłem. I nie zrobię, obejmę przecież stanowisko trenera.
A Rose poza przygotowaniami się do bycia mamą po raz trzeci…
RR: (do Marco) Mówiłeś o tym?
MR: Ciężko pracuje i myślę, że powinna o tym opowiedzieć w tej książce. Jak będzie deklaracja na piśmie, będzie miała motywację do wzięcia się i postawienia kolejnego roku.
RR: Cóż, poznałam wielu ludzi na oddziale, pielęgniarek, rozmawiałam naprawdę z wieloma lekarzami. Spędziłam godziny na zabawach z dziećmi na onkologii dziecięcej, rozmowach z ich rodzicami. Narodził się pomysł na książkę… Nie o chorobie, a o nadziei, dobru. Ten oddział wbrew pozorom jest pełen śmiechu, optymizmu. Gdy nie było przy mnie akurat Marco ani dzieci, chodziłam tam chętnie, by podtrzymać się na duchu. Poza tym, kilka razy w roku charytatywnie odwiedzaliśmy wcześniej ten oddział z prezentami, więc nawet znałam kilka rodzin. Udało się go poszerzyć dzięki meczowi Marco… Przez chorobę stał to się dla mnie bliski temat. Nie chcę się wybijać, nie chcę promować się na nazwisku. Wiem, że na pewno na okładce nie chciałabym go pisać, bo tu chodzi o coś innego. Wyszłam z tej choroby, wiem dobrze, jakich słów czekają ci ludzie. Wiem też coś o potędze uczuć, może o cudach… Książek czyta się w szpitalach całymi dniami. Chciałabym, żeby moja książka była taką właśnie iskierką. Taką, jaką zobaczyłam w oczach mojego męża. Dała nadzieję i wiarę. To niewiele, a jednak niewyobrażalnie wiele. To w tych najmniejszych, najprostszych rzeczach czasem tkwi cała rzecz.
Piękny pomysł. Jak potrzebujesz wydawnictwa, daj znać. Myślę, że po publikacji biografii Marco, ludzie będą czekać na twoją książkę.
RR: Mam nadzieję, że uda mi się ją dokończyć i zrobić małe poprawki. Malutka rośnie z każdym dniem i myślę, że może nawet pojawić się wcześniej niż za trzy tygodnie. Z resztą każde z naszych dzieci rodziło się przed terminem..
MR: Bo mają super rodziców i spieszy im się, żeby ich poznać.
RR: Też tak myślę! (śmiech)

Jakie są obecne wyniki? Rak już nie wrócił.
RR: Jestem całkowicie zdrowa. Czuję się wspaniale, w moim organizmie nie ma żadnych komórek nowotworu. Z decyzją o trzecim dziecku czekaliśmy, aż wszystkie wyniki się ustabilizują, będziemy mieli wyklarowaną sytuację, czarno na białym, przecież tu nie chodzi tylko o mnie, ale i o maleństwo. Na szczęście cała nasza rodzina ma się bardzo dobrze i już nie możemy się doczekać, aż dołączy do nas druga córeczka.
Potem jeszcze drugi synek?
RR: Nie! Nie! To już naprawdę ostatnia moja ciąża.
MR: Oczywiście.
...Marco?
MR: Jej bycie w ciąży zależy też ode mnie, także…
RR: Nawet nie próbuj! Trójka jest wystarczająca. I zapełnimy wszystkie pokoje gościnne w domu, tak jak przewidywaliśmy przy budowie domu. Chociaż wtedy myślałam, że tylko jeden z dwóch gościnnych będzie przerobiony na pokój dla dziecka.
Nie wchodzimy w to już dalej…
MR: To bardzo dyskusyjny temat.
RR: Zapewniam, że nie ma nawet żadnych dyskusji. Poprosimy o kolejne pytanie, nawet go nie słuchaj.
Dobrze. Ostatnie na dzisiaj, widzę, że dzieci już tu nieśmiało zaglądają, żeby pójść na obiecany plac zabaw.
MR: Mówiłem, że nie będzie łatwo z nami o terminy, rodzina zawsze jest i będzie dla mnie priorytetem, także to oni ustawiają mój grafik. Ale jeszcze damy radę z ostatnim pytaniem.
To dobrze, bo chciałabym, żebyście powiedzieli mi coś o waszych tatuażach. Mario i Ann stwierdzili, że są arcydziełem i sami by takie chcieli. Łączą się ze sobą?
MR: Tak, robiliśmy je tego samego dnia. Mamy już matching blizn w tym samym miejscu, ale jeszcze chcieliśmy dokończyć nasze tatuaże.
RR: Warto wspomnieć, że wersja przed zrobieniem najnowszych tatuaży miała być też tą ostateczną…
MR: Tatuaże rozrastają się jak liczba naszych dzieci. Nigdy nie wiesz, kiedy będzie ta ostateczna.
RR: Och, przestań już! Melisso, nie pisz tego zdania w książce.
MR: Sama zaczęłaś. To… tatuaże?
Tak, Nikt jeszcze ich nie widział, wprawdzie mamy je uchwycone na jednym ze zdjęć do książki, ale coś mi mówi, że może się kryć za nimi naprawdę piękne znaczenie.
MR: Za każdym się coś kryje. Miałem już jeden tatuaż, symbolizujący moją żonę, na nadgarstku, na wysokości żyły, która prowadzi do serca… Ale jednak to się okazało czymś zbyt małym. Tak naprawdę to Rosalie zaczęła po cichu planować swój tatuaż, pewnego wieczora zapytała mnie, co myślę o takim projekcie. Spodobał mi się i to do stopnia, że wiedziałem już, że chcę podobny.


-Przepraszam, tato, możesz mi nalać soku pomarańczowego?
Marisa weszła cichutko do salonu, robiąc przy tym piękne oczka w stronę swojego ojca. Marco zaśmiał się na jej proszące spojrzenie i pogładził lekko Rosalie, dając jej znać, że będzie musiała na chwilę usiąść sama.
-Nie nalejesz sobie sama?
-Postawiliście go za wysoko.
-No dobra. Rosalie, Melissa, też chcecie?
-Ja mam jeszcze lemoniadę –stwierdziłam z uśmiechem. Rose rozsiadła się, podkładając sobie pod plecy poduszki.
-Rosie?
-Sprzedam nerkę w zamian za gorącą czekoladę.
-Ha, ha –prychnął blondyn. –To moja nerka.
-Możesz kupić, skoro ci jednej brakuje –odpowiedziała, szczerząc szeroko zęby. Sama zaczęłam się niekontrolowanie śmiać, choć kilkanaście minut temu sama uroniłam kilka łez przy tej historii. To dobrze, że potrafili się śmiać, nawet z takich trudnych tematów. Musiało być im niewyobrażalnie trudno, jednak żyli dalej, silniejsi, nabrali zdrowego dystansu, którego każdy potrzebował.
Zostałyśmy z Rosalie same. Na chwilę przybiegł Theo, ale blondynka od razu poleciła mu umyć brudne od kolorowej kredy rączki.
-Przepraszam, trochę przedłużam, ale naprawdę, od rana za mną chodzi gorąca czekolada. Ciążowe zachcianki i nic na to nie poradzę. Przysięgam, że jak pójdziemy na plac zabaw to jeszcze wymknę się po Milkę do sklepu. Taką z oreo. A może malinami?
-Obie!
-Racja. Jak coś, to będzie na ciebie.
-Albo na maleństwo –zaśmiałam się, spoglądając na jej duży brzuszek. Naprawdę był sporych rozmiarów, rozumiałam przeczucie, że może poród będzie wcześniej niż zaplanowano.
-Nie, malutka jest nietykalna, najgrzeczniejszy aniołek tatusia.
-Ach tak… A Marisa i Theo się cieszą?
-Marisa jest w siódmym niebie, z resztą ona uwielbia dzieci. Pół roku temu urodziło się drugie dziecko siostrze Marco, Yvonne, drugi chłopak, ale naprawdę i ona i Theo uwielbiają ich odwiedzać.
-A Theodore?
-Wolał brata, żeby pograć w piłkę. Ale zapewnił mnie, że to nie szkodzi i będzie uczył małą od małego grać. Marisa lubi piłkę nożną, ze względu na tatę, ale tak żeby grać z bratem to naprawdę rzadkość. Zwykle to on się godzi na jej rysowanie.
-Ale ma też tatę piłkarza, to chyba nawet lepsze niż brat.
-No pewnie. Poza tym, ma kuzynów.
-Też przyszli piłkarze?
-Zobaczymy. Najmłodszy to połączone geny Reusów i Kloppów, także może Theo będzie miał konkurencję w przyszłości. O ile zostaną oboje piłkarzami.

Uśmiechnęłyśmy się i chyba obie odleciałyśmy myślami na chwilę w inne miejsce. Rose delikatnie gładziła się po brzuchu, który zaczął się delikatnie ruszać. Maluszek miał porę tańca. Ja w myślach przypominałam sobie ich tatuaże. Motyw był bardzo podobny, ogień i kwiaty. Tatuaż Rosalie zaczynał się tuż nad blizną po przeszczepionej nerce po prawej stronie. Piękny, rozłożysty kielich peonii, drobne listki. Nad nim rozpętał się delikatny płomień, który kierował przez jej bok, aż do tatuażu, który znajdował się pod jej prawą piersią. W ogniu fruwały delikatne płatki kwiatu, które były niczym ramki ze zdjęciami. W dwóch, małych płatkach były narysowane cieniutkie kontury serduszek, a w każdym z nich jedna, malutka literka. „M” i „T”. Inny płatek miał już większy napis dość niechlujną czcionką „M+R= <3”. Wyglądało to jak napis na drzewie, może właśnie nim był? Może gdzieś taki właśnie istniał? Tak, jak na początku wydawał się niechlujny, tak po chwili stwierdziłam, że jest interesujący i nietuzinkowy. Rzadko kiedy mogło się spotkać coś tak nadzwyczajnego. Kolejny płatek był wypełniony obrazem przyrody. Po bokach i w oddali las, a na środku wielkie jezioro, które odbijało księżyc świecący na niebie. Koło płatków też było kilka drobnych listków, ale były tak delikatne, że nadały całej kompozycji delikatności i kobiecości. Idealnie łączył się z kwiatami i ważką, które miała już wcześniej wytatuowane.
Marco również zdecydował się na podobny motyw. Na lewej piersi miał wytatuowaną ważkę. Owad wprost zapierał dech. Sama nigdy się nie zdecydowałam na tatuaż, jednak kwiaty Rose i ta ważka u Marco sprawiły, że bardzo zaczęłam doceniać te rysunki na ciele. Tyle detali, małych elementów. To doskonale odzwierciedlało ich definicję życia, przecież powtarzali, że to właśnie w nich znajduje się często cała istota. Nawet jeśli nie do książki, chciałam sama poznać tą historię. Ważka Marco sprawiała wrażenie, jakby była w ruchu. Znajdowała się w płomieniach ognia, który wcale jej nie pochłaniał… Ona w nim tańczyła. Ogień zaczynał się od jego bicepsa, przez bark, aż do piersi. W nim również latały cztery płatki kwiatów. W dwóch z nich były literki, podobnie jak u Rosalie, pierwsze litery imion dzieci. Dwa pozostałe płatki były jednak puste. Mogłam się domyślać, że po narodzinach trzeciego dziecka, pojawi się i trzecia literka. Czy płatek numer cztery pozostanie pusty? Z ciekawością pewnie będę to śledzić. Pomimo płatków kwiatu, tatuaż był bardzo męski, a ogień tak precyzyjnie wykończony, każdy płomień, iskierka… Technika była identyczna jak u Rosalie. Może powinnam wziąć numer telefonu do ich tatuatora? Nawet jako pomarszczona, starsza pani nie wstydziłabym się
nosić takiego dzieła.

-Gorąca czekolada –oznajmił z dumą Marco, wracając do salonu z dużym kubkiem w ręku. Stanął nad żoną i podał go jej ostrożnie. Czekolada jeszcze parowała i pachniała tak wyśmienicie, że mogłam tylko przypuszczać, że po wizycie w ich domu pojadę do sklepu, kupię pełno czekolad i będę wieczorem wypłakiwać się w łóżku, roztrząsając ich historię na wszystkie strony i dopisując kolejne morały jakie z niej wyciągałam.
-Dziękuję. Pychota. Zajmiesz swoje miejsce? Jesteś lepszy od poduszek.
-Bardziej puszysty?
-Widzisz, co się dzieje z piłkarzami po skończeniu kariery –zachichotała i cmoknęła go w policzek, widząc, jak udawał oburzonego.



Zastanawiałam się nad płatkami kwiatów i twoją ważką. Są w ogniu.
MR: Taki był plan. Kwiaty to peonie. Jesteśmy strasznie nudni i przewidywalni. Na urodziny Rose dostaje peonie, na rocznicę ślubu białe róże. Rok później na odwrót.
RR: Ale ja nie chcę żadnych innych! Te są dla nas wyjątkowe.
Ale patrząc i na płatki peonii i na ważkę… Nie palą się, prawda?
MR: Nie jestem taki straszny, żeby palić ważki. W ogóle, nie można podpalać owadów.
RR: To główna myśl, że się nie palą i wyglądają pięknie, pomimo tego, że są w ogniu. To ogień daje tą siłę życia ważce.
Dlaczego ważka?
MR: Słodka tajemnica. (śmiech). Tak naprawdę, tatuaże to coś bardzo prywatnego, intymnego. Otwieramy tą naszą prywatność do pewnego stopnia na potrzeby książki, inaczej byś skopiowała informacje na temat mojej kariery z Wikipedii… I byłby to wszystko. Powiem tyle, że te tatuaże powiązane są z nami. Myślę, że po przeczytaniu naszych rozmów, co uważniejszy czytelnik będzie mógł poskładać małe puzzle układanki i odczytać cały sens. Ogień jest symbolem naszego uczucia, naszej miłości i tego, czego razem jesteśmy w stanie dokonać.
Ogień może pokonać wszystko, to potężny żywioł…
RR: Moja pani od polskiego zawsze mówiła, że nie ma niepoprawnych interpretacji wiersza. Każdy może mieć rację.
Dziękuję za poświęcony czas. To było wspaniałe popołudnie.
M&R: Dziękujemy.



Podniosłam się z kanapy i zabrałam ze sobą wszystkie materiały, które miałam przed sobą. Byłam trochę przytłoczona. Spodziewałam się czegoś mocnego, historii, która poruszy, chwyci za serce. Ja jednak czułam, że zmieniła coś właśnie w moim życiu. Może kupię czekolady i pojadę do rodziców? Tak dawno nie mieliśmy wieczoru tylko dla siebie. Kiedy ostatnio mówiłam, że ich kocham? Kiedy moja mama dostała ostatnio kwiaty…
-Ta książka będzie przełomowa. Myślę, że zmieni sposób, w jaki postrzegani są piłkarze.
-To po prostu życie, Melisso –westchnął Marco, podając ramię swojej żonie. –Nigdy nie wiemy, co może stać się jutro. Każdy nowy dzień daje ci osiemdziesiąt sześć tysięcy sekund. Co zrobisz, z kim je spędzisz, czy zapamiętasz, zależy od ciebie. Nie łatwo też trafić na odpowiednią drogę, odkryć swój kierunek. Czasem jednak zdarzy się tak, że ten kierunek wejdzie na ciebie i upaćka Armaniego musztardą i keczupem.
-Hot-doga. Chcę hot-doga –westchnęła Rosalie, muskając błyszczykiem swoje usta. Marco zaśmiał się, zabierając swoją katanę z wieszaka i kurtki dzieci.
-A czekolada?
-Czekolada najlepiej smakuje z hot-dogiem. Nie wiedziałeś?
-To jedziemy na hot-dogi. Mari, Theo? Idziemy! –zawołał. Kilka chwil później usłyszeliśmy tupot stóp na stopniach schodów i już wszyscy byli w komplecie. Rosalie zapięła synkowi kurtkę i wyszła z nimi przed dom.
-Zadzwonię pojutrze i umówimy się na jeszcze jedno spotkanie, dobrze?
-Pewnie. Dzięki za dzisiaj.
-To ja dziękuję. I za obiad, był wyśmienity.
-Przyjemność po mojej stronie –uśmiechnęła się promiennie blondynka. Uścisnęłyśmy się, nim rozeszłyśmy się do swoich samochodów. Niesamowitym było uczucie, gdy mogłam poczuć na własnej skórze tą atmosferę w ich domu. Tyle miłości i ciepła. Prawdziwy, spokojny, szczęśliwy dom. Myślałam, że w tym szalonym świecie pełnym zdrad, pełnym zawiści, zazdrości, rządzącym się pieniądzem, nie ma już miejsca na taką miłość. Tak naprawdę, wszystko zależało od nas samych.


To była trzecia kawa tego dnia, gdy próbowałam sklecić kilka mądrych zdań na zakończenie książki. Była znacznie dłuższa niż zakładałam na początku, jednak była niezwykła. Naprawdę niezwykła. Patrzyłam na komputer, który gdyby mógł, uśmiechnąłby się do mnie wyzywająco i stanąłby w szranki z moim pisarskim talentem. Ale po napisaniu tylu set stron, na koniec zabrakło mi słów. Nie można było krótko opisać tego, co przydarzyło się dwójce, zagubionych ludzi z rysami w przeszłości. O tak wielu rzeczach nie miałam pojęcia, a te, którymi zdecydowali się podzielić już sprawiały, że miałam ciarki na plecach i nie jeden czytelnik podczas czytania książki podzieli mój stan. Było też mnóstwo momentów, gdy można było roześmiać się do łez, albo popłakać, wzruszyć. Może historia byłego piłkarza jednego z niemieckich klubów nie zmieni świata, jednak jeśli będzie chociaż jedna osoba, która się uśmiechnie, która wybaczy, która uwierzy, która zaryzykuje lub która pokocha… Każda jej literka była najcenniejsza i warta poświęconego czasu.
Odstawiłam kubek na miejsce, nastawiłam zmywarkę, która już przelewała się od naczyń, głównie kubków ze okrągłymi śladami po kawie. Gdy już książka pójdzie do druku, wyrzucę zapas kawy i wyjadę na wakacje. Opowieści Marco o Kubie bardzo mnie zafascynowały. Może i ja znajdę tam swoją drogę, a na pomoście wciąż będzie namiot gotowy na ceremonię ślubną?
Mój telefon zawibrował, a wyświetlacz zaświecił się jasno. Prawdopodobnie wywołałam wilka z lasu, wiadomość była od Marco. Otworzyłam ją i zupełnie się zakochałam. Zdjęcie przedstawiało cudowną, nowonarodzoną, zawiniętą w różowe kocyki dziewczynkę. Obejmowały ją delikatne ramiona mamy. Spała spokojnie, wyciągając przez szczelinę maleńką rączkę. Nie mogłam oderwać się od tego zdjęcia, dopiero po kilkunastu minutach zjechałam niżej, by zobaczyć tekst wiadomości. Ta mała uratowała zakończenie książki, przyszła na świat w idealnym czasie.



„Mam wrażenie, że wszyscy dookoła zastanawiają się, czy to, co nam się przydarza, to cud, czy miłość. Cud jest miłością, a miłość jest cudem. To nierozerwalna para, która czyni nas nieśmiertelnymi.
Dlaczego zależało mi, żeby rozdziały o mojej rodzinie znajdowały się na końcu? Bo bez Nich, nie byłoby czterystu wcześniejszych stron.
Tę książkę chciałbym zadedykować mojej ważce, Rosalie, moim najwspanialszym i najukochańszym dzieciom: Marisie Jocelyn, Theodorowi Thomasowi, Olivii Rose, …..
Czasem warto wskoczyć w płomienie, by żyć.
Tata Marco.”


„Marco Reus-jak ogień mnie ożywił”
Historia ojca i męża, kapitana oraz legendy Borussii Dortmund.
(Kolejność nieprzypadkowa)

Marco Reus, Melissa Krüger















~~~

Dziś wyjątkowo nic nie napiszę-zostawiam to wam w komentarzach. Za tydzień postaram się wstawić kilka słów...
Wspaniałych Świąt Wielkanocnych.
Ściskam i kocham❤