Stukanie paznokci o klawiaturę laptopa. To był dźwięk, który
zwykle wypełniał moje cztery kąty. Może kiedyś jeszcze może ktoś by wymienił tułczenie
garnkami w kuchni, jednak praca zaabsorbowała mnie na tyle, że musiałam rozstać
się z gotowaniem, a jedzenie zamawiać na telefon. Czasem moja mama przyjeżdżała
z odsieczą i domowymi obiadami w słoikach, to było moje wybawienie. Ten jeden
projekt pochłaniał mnie do reszty, byłam bardzo krytyczna, starałam się, żeby
każe słowo, które napiszę, było tym właściwym i idealnie wpasowującym się w
resztę. Czułam, że to był punkt zwrotny w moim życiu, wielki przełom na miarę
pierwszego kroku na księżycu. Najpierw znalazłam pracę w redakcji, później
zaproponowano mi napisanie tej książki. Od dziecka wiedziałam, że chcę pisać,
rodzice zawsze mnie wspierali, dlatego teraz doskonale rozumieli mój chroniczny
brak czasu i krótkie rozmowy tuż przed ich pójściem spać. Ja mało kiedy pozwalałam
sobie na ten luksus, miałam wspaniałą kawę, którą przywiozła mi przyjaciółka z
misji w Afryce. Ona trzymała mnie przy życiu. Z całą sympatią do mojej
przyjaciółki, w tym momencie chodziło mi tylko o kawę.
Mój tato od zawsze był wielkim kibicem Borussii Dortmund i zawsze powtarzał mi,
jaki to dla niego wielki zawód, że nie urodziłam się chłopcem i nie mógł ze mną
chodzić na mecze. Mama zwykle go karciła i zapewniała, że jestem ich ukochaną
córką i są ze mnie bardzo dumni. Myślę, że przyzwyczaiłam się do zawodu ojca,
miałam nadzieję, że po dwudziestu pięciu latach mojego istnienia w jego życiu,
też zaakceptował ten fakt. Będąc jednak córką fana Borussii, nie mogłam się nie
znaleźć nigdy na Westfallenstadion. Ba, nie raz byłam nawet na treningu
otwartym. Jako nastolatce, co sezon podobali mi się inni piłkarze. Śniłam po
nocach o naszym przypadkowym spotkaniu, pierwszej randce, zaręczynach na tle
piramid w Hurgadzie i ślubie gdzieś na rajskich Wyspach Dziewiczych. Gdy plany
sięgały już naszego potomstwa, U21 musiało zakontraktować nowego zawodnika i
historia zaczynała się od początku.
Mieszkaliśmy pod Dortmundem i z każdą przeprowadzką coraz dalej od miasta,
jednak w dowodzie osobistym widniało właśnie to piękne miasto. Jako obywatelka
Dortmundu musiałam lubić Borussię, jako córka Edmunda Krügera, posiadacza
miesięcznego karnetu na Südtribune, zawsze im kibicowałam. Podjęcie się tej
współpracy było nie tylko moim spełnieniem marzeń o wydaniu książki, lecz także
wielką dumą przed tatą, który gdy tylko się dowiedział, nad czyją biografią
jego mała córeczka będzie się skupiać przez najbliższe miesiące, popłakał się i
zaczął dziękować Bogu za taką radosną wiadomość, która zaszczyciła całą naszą
rodzinę.
Na początku byłam przerażona jego entuzjazmem, jeden z punktów umowy
określającej warunki współpracy nad książką wyraźnie mówił o utrzymaniu w
tajemnicy wszystkich informacji odnośnie książki i nie rozpowszechnianiu ich
osobom trzecim. Tata zaczął wydzwaniać do mnie po dziesięć razy dziennie, chcąc
dowiedzieć się, czy oddycham tym samym powietrzem, co legenda jego ukochanego
klubu. Gdy wreszcie, zgodnie z prawdą, odpowiedziałam "tak", miałam
wrażenie, że mogłam w kilku procentach pogorszyć swój słuch. Byłam przerażona,
że tata zadzwoni zaraz do całej rodziny. Piłkarz jednak sprawiał wrażenie tak
otwartego i normalnego człowieka, że wyznałam mu wszystko, co leżało mi na
sercu. To było nasze drugie spotkanie, jeszcze umowa nie była podpisana, jednak
nie mogłam okłamywać ani taty, ani wielkiej postaci w całej piłce nożnej. Wtedy
poraziła mnie jego naturalność. Jak na taką sławę, otoczkę bycia chodzącą
legendą, a nawet byciem uznawanym w niektórych kręgach kibiców-wyznawców
Borussii Dortmund za bożka, okazał się on zabawnym, uprzejmym, taktownym i
czarującym mężczyzną. Zapytał wtedy, czy może coś zrobić dla mojego taty,
złożyć jakiś autograf z dedykacją czy podpisać trykot. Gdy tylko oddzwoniłam do
mojego staruszka z pytaniem, czy chciałby autograf, stwierdziłam, że mój tata
właśnie zaczął zaliczać się do kręgu kibiców-wyznawców.
Na trzecie spotkanie z dozą niepewności i zażenowania przyniosłam pięć koszulek
klubowych z jedenastką na plecach, w rozmiarze XXXL, oczywiście każda z innego
sezonu. Obok miałam zdjęcie w ramce, które zrobiłam tacie i piłkarzowi, gdy
drużyna udawała się na samolot gdzieś do Hiszpanii, gdzie grali akurat Ligę
Mistrzów.
"Tylko tyle?"-to były
pierwsze słowa, gdy zobaczył wszystkie te rzeczy. Krew mi odpłynęła z twarzy na
kilka chwil i zastanawiałam się, czy to wstyd, że mój tata ma tylko tyle
koszulek (choć to ja kazałam mu zostawić w spokoju pozostałe 6 sezonów i drugie
wersje ich wszystkich na mecze wyjazdowe), czy było ich za dużo i sarkazmem
właśnie oznajmił mi, że nie będzie odpisywać ani trykotów, ani umowy ze mną i
wydawnictwem. Myliłam się. Najpierw zapytał o imię mojego taty, później ze
spokojem i brakiem pośpiechu złożył autografy na każdej koszulce i na zdjęciu,
a na odwrocie ramki napisał kilka słów podziękowania za lata wsparcia i
kibicowania. To był kolejny szok dla mnie i nowe doświadczenie, mając w głowie
utarty stereotyp odnośnie piłkarzy. Tego dnia nie tylko podpisał kilka
koszulek, lecz także wstępny kontrakt na wydanie biografii, której miałam być
współautorką. Trzymałam kamienną i profesjonalną twarz przed swoim szefem i
piłkarzem, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie. Gdy weszłam tylko do swojego mieszkania,
zaczęłam się wydzierać, skakać i tańczyć z radości. Wiedziałam, że czeka mnie
ciężka praca, jednak wiedziałam, że efekt końcowy będzie warty wszystkich
podjętych wyrzeczeń.
To było jedno z naszych
pierwszych spotkań, mieliśmy spotkać się w bistro jego siostry w centrum
miasta, na neutralnym gruncie. To miejsce było bardzo spokojne, jednak miało
też dozę rodzinnej atmosfery. Nic nie wskazywało na to, że właścicielka jest
siostrą TEGO piłkarza. Klienci wchodzili, wychodzili, zjadali swoje posiłki na
miejscu, lub też brali na wynos. Nikt nie przychodził z kartami po autograf,
ani nie próbował wydobyć informacji o adresie piłkarza. Normalność. To mnie
coraz bardziej zaskakiwało. Dostałam sms z informacją o spóźnieniu, miał
problem z zabraniem syna do przedszkola. Nie było to dla mnie problemem, wręcz
uspokoiło mnie, pokazując kolejne oblicze "normalności" gwiazdy piłki
nożnej. Przybył kilkanaście minut po umówionej godzinie, na wstępie zaczął mnie
przepraszać i zapytał, czy dostałam do jedzenia i do picia wszystko, czego
potrzebowałam. Znowu normalność. Zaintrygowało mnie to i musiałam od tego
zacząć naszą rozmowę.
Czy określiłbyś się normalnym facetem?
MR: Pewnie. Czy sprawiam wrażenie
nienormalnego? (śmiech)
Jest dużo piłkarzy, w których przypadku przeciętny człowiek stwierdziłby, że
nie są normalni... Ty sprawiasz jednak wrażenie normalnego.
MR: Normalność jest pojęciem
szerokim i bardzo dyskusyjnym. Każdy piłkarz, którego o to zapytasz, powie ci,
że jest normalny. Nie chcę też kategoryzować, dlaczego od razu piłkarz. Każdy
człowiek ci odpowie, że jest normalny. I Orlando Bloom, kupując kolejny jacht
do kolekcji i osoba na oddziale zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym. Ale wiem,
o co ci chodzi. Chyba po prostu nie jestem typem człowieka, który by zwariował
od pieniędzy, chciał żyć w luksusie i epatował bogactwem na lewo i prawo. Nie
mam wygórowanych potrzeb, w skali od przeciętnej osoby pracującej w fabryce do
Orlando Blooma, skłaniam się zdecydowanie do tej pierwszej.
Zastanawiałeś się, co na to wpłynęło? Wychowanie? Życie na własną rękę? Własna
rodzina?
MR: Chyba wszystko po kolei. Rodzice
zawsze uczyli mnie o wartości pieniądza, szanowałem i odkładałem na konto
oszczędnościowe każdą następną wypłatę. Życie nauczyło mnie dużej pokory. Teraz
mam swój dom i chcę te same wartości przekazać własnym dzieciom, dlatego też
daję im przykład.
Nie kusiło cię, żeby mieć swój prywatny jacht? Może wyspę?
MR: (śmiech) Nie myślałem nigdy o tym,
jako cel rodzinnych wakacji wybieram co roku inne miejsca, żeby pokazać
dzieciakom jak największy kawałek świata. To piękne wspomnienia. Pamiętam
wakacje nad Morzem Północnym, gdzie zabrali mnie i moje siostry rodzice. One
były już nastolatkami, ja jeszcze byłem na etapie grzebania w piachu, ale
pamiętam to jakby to było wczoraj. Byłem tak podekscytowany, że podczas drogi
nawet nie zmrużyłem oka, a jechaliśmy w nocy. Znużyło mnie za to, gdy
dotarliśmy na miejsce. Mama z siostrami poszły na plażę, a ja zostałem w naszym
ośrodku z tatą, który czytał magazyn motoryzacyjny i mnie pilnował. Tak właśnie
straciłem cały pierwszy dzień wymarzonych wakacji. Teraz się z tego śmieję,
choć wtedy byłem wściekły na cały świat. Chciałbym, żeby moje dzieci miały jak
najwięcej takich chwil, naszych rodzinnych.
Czyli prywatne jachty, wille na lazurowym wybrzeżu, kilkanaście samochodów...
MR: Nie, nie. Mam jeden dom, czasem
jeździmy na południe do domku rodziców mojego przyjaciela. Gdy naprawdę chcę,
na wakacjach można wypożyczyć jacht na kilka godzin... Ale to chyba opcja dla
normalnych ludzi... Czy mówię teraz jak Orlando Bloom? Jestem normalny?
Też zafundowaliśmy sobie z ekipą po skończeniu studiów jacht na kilka godzin, a
byliśmy wciąż szarymi studentami...absolwentami.
MR: To jeszcze jest ze mną w
porządku!
Marco był naprawdę sympatyczną, bardzo otwartą i pozytywną osobą. Już na samym
początku oznajmił mi, że nasza współpraca może być bardzo trudna ze względu na
obowiązki związane z życiem prywatnym i zawodowym. Dom stawiał zawsze na
pierwszym miejscu, gdy jego dzieci go potrzebowały, potrafił rzucić wszystko. Z
czasem wiedzieliśmy już, że nie powinniśmy określać terminu skończenia pracy
nad książką, bo ten mógł się przedłużyć. Zawsze siadałam i pracowałam nad
nagranymi rozmowami, by na bieżąco tworzyć zarys biografii.
Ustaliliśmy już jakie tematy będą obejmowały kolejne rozdziały, więc mogłam w
międzyczasie przygotować pytania, aby jak najwięcej ciekawych informacji
otrzymać i wpleść do książki. Nie mieliśmy raczej żadnych granic, jeśli chodzi
o poruszane tematy. Marco zwykle unikał wywiadów i bardzo niechętnie się na nie
zgadzał. Jeśli już był na okładce, była to gazeta produkowana przez klub dla
kibiców. Jego menager jednak ustalał zawsze jeden i ten sam warunek - żadnych
pytań o życie prywatne.
Zakończenie kariery piłkarskiej było jednak bodźcem do tego, by w końcu
powiedzieć całą prawdę. Kim był Marco Reus? Na odpowiedź na to pytanie potrzeba
było ponad trzystu stron i twardej okładki.
Zaczęliśmy od niewinnego tematu o marzeniach małego chłopca. Tak rozwijaliśmy i
omawialiśmy wszystkie drogi jego kariery. Mój tata okazał się niezastąpiony,
podrzucił mi kilka interesujących pytań, które jego samego czasem frapowały.
Gdy piłkarz wiedział, że wszystko jest pod kontrolą, siedzieliśmy w
kawiarniach, w parku czy w moim gabinecie w redakcji i opowiadał mi o wszystkim
bardzo szczegółowo, starał sobie przypomnieć każdą informację i towarzyszące mu
wtedy emocje. Poświęciliśmy cały rozdział karierze reprezentacyjnej i
mundialowi, na rozmowę o swoim klubie wybrał specjalne miejsce, które trzymał w
tajemnicy do ostatniej chwili. Rozdział, na którym najbardziej mu zależało,
roboczo zatytułowany "Rosalie", wciąż odwlekaliśmy, przypuszczałam,
że będzie to ostatni temat, który będziemy rozmawiać podczas tworzenia książki.
Tego dnia nie mogłam nic
zaplanować. Dostałam rano sms od piłkarza o treści: "Przyjadę po ciebie za godzinę i porozmawiamy o Borussii.
/M.R."
Zgarnęłam teczkę z etykietką "Borussia", w której miałam
nazbierane wszystkie materiały i swoje pytania, wstawiłam wodę na kawę, później gotową przelałam do
termosu i czekałam.
Piłkarz przywitał mnie z uśmiechem i od razu po wejściu do jego czarnego
Astona, wskazał na wiszącą pod lusterkiem ozdobę, którą własnoręcznie zrobiła
jego córka, Marisa, i mu podarowała tego ranka. Był to miś zrobiony z warty,
guzików i kolorowej włóczki. Piłkarz stwierdził, że jest jak typowy ojciec, uważał, że wszystko zrobione przez jego dzieci, jest najładniejsze.
W połowie drogi zorientowałam się, gdzie mnie zabiera. Na wzgórzu dumnie
prezentował się stadion, a tuż obok cały kompleks, muzeum klubu i największy
sklep Borussii w całych Niemczech. Nie mogło być lepszego miejsca na rozmowę o
tym klubie i etapie życia.
Przechadzając się po muzeum, oglądaliśmy najważniejsze wydarzenia, które
tworzyły naprawdę piękną historię. To jednak jedno miejsce w nowo
wyremontowanym skrzydle przyciągnęło nas szczególnie i nie można było go
pominąć w tej książce.
Jak zareagowałeś na wiadomość, że będziesz miał swoją własną salę w muzeum?
MR: Szczerze? Usłyszałem to od
mojego przyjaciela, Mario Götze. Powiedział, że na pierwszym treningu od mojego
odejścia, przyszedł dyrektor, Hans Joachim Watzke, dyrektor Michael Zorc, Nobby
Dickel, był też trener i cały sztab. Mieli ten pomysł ogłosić drużynie i każdy
zawodnik na kartce musiał wyrazić zgodę, bądź też nie. Nie było ani jednego
słowa sprzeciwu. Gdy opowiadał mi [przyp.red. Mario Götze] o tym przez telefon,
myślałem, że żartuje sobie ze mnie. Jako że jechał wtedy do domu, stwierdziłem,
że nie może być pijany. Żarty robiliśmy sobie często, ale ten, w porównaniu do
reszty, miał zbyt mały polot.
Mario opowiedział o twoim żarcie na Prima Aprilis. W porównaniu, żart o sali w
muzeum wypadłby faktycznie słabo.
MR: Opowiedział o tym? (śmiech)
Po części. Wiem, że w sprawę zamieszana była policja, a jakiś przypadkowy
świadek napisał o tym do Bilda.
MR: To trafiło na okładkę! Ale to
nie było do końca aż tak poważne z policją. Przyjaciel mojego szwagra narzekał
przy piwie któregoś razu, że nudzi mu się w patrolówce. Wymyśliliśmy więc
akcję, że mają stanąć przy drodze do domu Mario i gry będzie jechał, zatrzymać
go i zrobić przeszukanie wozu.
Już się śmiejesz. Zdradzisz jak to wyglądało?
MR: Zatrzymali samochód i oznajmili,
że ma nie opuszczać pojazdu, zostać na miejscu, bo jest posądzony o posiadanie
niedozwolonych substancji. Niefortunnie się stało, że jechał z Ann i Lennim
[przyp. red. Ann-Kathrin Götze, żona i Lennard, syn Mario]. Złość Ann tylko
podkręciła całe zajście. Zaczęli sprawdzać wszystkie schowki, bagażnik... No i
w bagażniku znaleźli. To było podłożone, oczywiście.
Faktycznie jakaś substancja?
MR: Trawa w woreczku strunowym. Ale
nie marihuana, po prostu zielona trawa z mojej kosiarki. Nie pokazywali mu tego
długo, przez co akcja przybierała tempa. Ann pierwsze co zaczęła na niego
krzyczeć, po czym wysiadła, wzięła młodego z fotelika i powiedziała, że sama
pójdzie do domu i zastanowi się nad wymianą zamków. Co ciekawe, Mario, chcąc
wyprzeć się posiadania w bagażniku, de facto, garści trawy, zaczął opowiadać,
jak to razem pojechaliśmy do sklepu po części wymienne i wrzuciłem do bagażnika
właśnie siatkę z zakupami, które zrobiłem w drodze powrotnej. Przyjaciel.
Teraz rozumiem, dlaczego miejsce w muzeum było mało śmiesznym żartem.
MR: Prawda? (śmiech) Powiedziałem mu
wprost, że coś kręci i nie mam ochoty na żarty. Sprawa na tydzień ucichła,
potem zostałem wezwany do gabinetu dyrektora w bardzo pilnej sprawie. Okazało
się, że przez ten cały czas konsultowali się z legendami Borussii, którzy mają swoje miejsca w muzeum, chcąc
zasięgnąć ich opinii na ten pomysł. Oni także się zgodzili.
Jak zareagowałeś na tą wiadomość, tym razem z ust włodarzy klubu?
MR: Zapytałem, czy na pewno są pewni
tej decyzji. Trochę głupio mi było ich pytać, czy żartują, albo czy
konsultowali to z lekarzem, chociaż to właśnie chodziło mi wtedy po głowie.
A teraz tu jesteśmy. Wystawa wygląda fenomenalnie, światła, slajdy z rzutnika,
gabloty, zwłaszcza to pamiętne zdjęcie na całej ścianie...
MR: Wciąż mam wrażenie, że to
nierealne, gdy tu stoję. To przeogromny zaszczyt, honor. Tu jest nawet moja
opaska kapitana z ostatniego meczu. Ma własną gablotę, co jest naprawdę
zwariowane.
Minęło trochę czasu od twojego pożegnalnego meczu. Wiesz ile transmisja z tego
dnia ma wyświetleń?
MR: Chyba dwa miliony? Kiedyś tak
przeczytałem.
Dziesięć milionów pięćset.
MR: Och, to chyba miałem starsze
dane.
Tyle, co mówiłeś, oglądało transmisję na żywo online. Mecz pobił wszelkie
rekordy oglądalności.
MR: To była niezapomniana gra. Cieszę
się, że mogłem wcześniej poznać te dzieciaki i z nimi potrenować. Przede
wszystkim to miało być dla nich wyjątkowe przeżycie i zabawa w jednym.
Wszystkie te dzieci zmierzyły się i wygrały ze śmiertelną chorobą, dobrze wiem,
co to znaczy walczyć z rakiem. Dla niektórych był to pierwszy moment, gdy grali
w piłkę po kilkunastu miesiącach pobytu w szpitalu. To było naprawdę mocne
przeżycie, bardzo poruszające. Cieszyłem się, że mogłem być przy nich w tym
momencie. Cały dochód z biletów został przekazany na oddział onkologiczny w
szpitalu dziecięcym, uzbierała się naprawdę duża suma, stadion był wypełniony
co do jednego miejsca, a przed nim pod namiotem była też mała strefa kibica z
ekranem. Na stadion przyjechało też sporo moich kumpli z boiska, jak
powiedziałem, cena dla piłkarzy była podwójna, oni jednak dali dodatkowo
dotacje, wiem, że kupiliśmy za te pieniądze łóżka, sprzęt i w tym momencie jest
remontowane nieużywane skrzydło szpitala, są tworzone nowe miejsca, nowe sale.
Wiem, jak bardzo to było potrzebne. Ja i wielu innych piłkarzy z klubu
odwiedzamy ten oddział, rodziców, więc te dzieciaki nie są nawet dla nas obce.
Dla mnie to był niezwykły moment, jednego z chłopców poznałem na oddziale trzy
lata temu, chyba na Boże Narodzenie zanosiliśmy im prezenty... Rozmawialiśmy o
piłce, zadawał takie pytania, że nawet mnie zagiął w pewnym momencie. Obiecałem
mu wtedy, że gdy wyzdrowieje, zagramy razem. I to właśnie stało się podczas
tego meczu. Chociaż na nim nie wychodziłem poza białą linię trenera, to jednak
trochę pokopaliśmy na treningach. To było niesamowite. To niesamowite, że
osiągnęliśmy taką oglądalność, zebraliśmy tyle pieniędzy. Nie mieści się w
głowie.
Co czułeś będąc tam, jako trener tych dzieci, a jednocześnie żegnając się na
zawsze z karierą sportową.
MR: Nie wiem, poważnie. Priorytetem
było dla mnie bycie trenerem, stanie tam, obserwowanie gry, obranie taktyki na
drużynę przeciwną. Nie myślałem o tym, że stoję po raz ostatni na tej murawie w
swojej koszulce, z opaską kapitana.
Trener Jürgen Klopp trenował przeciwną drużynę dzieci.
MR: To było świetne doświadczenie.
Jürgen trenował mnie praktycznie od samego początku. Był dla mnie wzorem,
mentorem, byłem głodny umiejętności, które on miał. Cieszę się, że przyjechał z
Liverpoolu i zgodził się ze mną przeprowadzić trening, a potem stanąć na
stadionie. Po tylu latach mogłem się poczuć jak równy z równym. To było
niesamowite przeżycie.
Ale macie wciąż kontakt ze sobą?
MR: Oczywiście. Moje dzieci mówią do
niego "dziadku", do jego żony "babciu". Uwielbiają, gdy do nas
przyjeżdżają. Teraz latem mamy trochę więcej czasu dla siebie.
Pytasz teraz o wskazówki trenerskie i złote rady?
MR: Zapytałem, jednak odpowiedź
brzmiała "Ty dobrze wiesz, co masz robić. Poczujesz to". Jürgen jest
osobą, która potrafi ci powiedzieć "rusz dupę", nawet w kilku
językach, innym razem zamienia się w poetę i ciężko go zrozumieć.
Od września czeka cię nowa rola.
MR: Tak. Już na to czekam.
Przygotowujesz się jakoś specjalnie teraz?
MR: Poświęcam się w stu procentach
rodzinie. Nigdzie tak nie odpocznę, a wtedy we wrześniu będę miał świeży umysł.
A przynajmniej mam taką nadzieję.
Co było czynnikiem decydującym o tym, że zostaniesz pierwszym trenerem
młodzieżowej Borussii? Wiem, że zawsze zapierałeś się, że nie zostaniesz żadnym
trenerem. Od twojego zakończenia kariery minęły dwa lata?
MR: Dwa z hakiem. Nie chciałem być
trenerem, zawsze uważałem, że do tego się nie nadaję. Teraz wierzę, że sobie
poradzę, mam ogromne wsparcie, nie tylko najbliższych ale i kibiców.
A ten czynnik? Co było tym efektem zapalającym? Może kto?
MR: Kto.
Rosalie?
MR: Tak. (cisza) Nie mieliśmy
rozmawiać najpierw o mojej karierze w klubie i mistrzostwach? Jest sporo do
omówienia. Na koniec zakończenie kariery i dalsza droga.
W porządku. Idziemy na stadion.
Na Idunę przeszliśmy w ciszy. Niedaleko wejścia stało kilkoro kibiców, Marco z
każdym zrobił sobie zdjęcie, złożył autograf. Wiele razy powtarzał, że kibice
są dla niego bardzo ważni. Ochroniarze od razu otworzyli nam drzwi, z uśmiechem
skinęli piłkarzowi i dali klucze do wszystkich pomieszczeń kolosalnego
stadionu. Poszliśmy najpierw do szatni, Marco przeszedł się po niej w
milczeniu, w końcu stanął przy swojej dawnej szafce. Zahaczył palcem o haczyk,
na którym zwykle wisiała jego koszulka, opaska kapitańska i proporczyk, którym
wymieniali się kapitanowie na początku meczu. W rogu przymocowany był
plastikowy koszyk z kartami na autografy. Spojrzał na kartę i wyjął jedną.
-Młodzież przejęła-westchnął, machając tekturową kartką przed nosem.
-Jest ci żal?-zapytałam, choć zaraz pożałowałam tego pytania. Nie należało go
stawiać w takiej sytuacji.
-Niczego nie żałuję, Melisso-odpowiedział ze spokojem, wbijając we mnie
spojrzenie
Kiwnęłam głową, gryząc się przy tym w język.
Zamknęliśmy z powrotem szatnię, Marco ruszył nieznanymi dla przeciętnego kibica
korytarzami, otwierając kolejne drzwi. Koniec końców znaleźliśmy się na środku
wschodniej trybuny stadionu. Widok był zapierający, choć tak naprawdę cała
magia działa się, gdy przychodzili kibice.
-Teraz chyba możemy porozmawiać o Borussii.
-Nie byłoby rozmowy bez tego miejsca- zgodziłam się, nie mogąc oderwać wzroku
od majestatycznej budowli. Była niesamowita, tu trzeba było po prostu być,
żadne słowa świata by tego nie oddały.
Stwierdziłeś, że gdy nie było
Rosalie, miałeś swój najgorszy sezon w karierze.
MR: Nie da się ukryć. Każdy, kogo
byś zapytała, potwierdziłby.
A kolejny sezon?
MR: Dostałem opaskę kapitana.
Po tym, co i jak opowiadałeś o tym klubie, na pewno towarzyszyły przy tym
wielkie emocje.
MR: Zdecydowanie. Rozpierała mnie duma. I to podwójnie. Z jednej strony i
drużyna i kibice, to wielki honor. Z drugiej strony, pojawiła się moja córka,
żona. Rola ojca, głowy rodziny... Bycie kapitanem dało mi większą pewność
siebie. Na boisku wiedziałem, że sobie poradzę jako kapitan, bo jestem ojcem i
mężem, odpowiadam za te dwie, niesamowite kobiety. A będąc w domu, wiedziałem,
że będąc kapitanem Borussii Dortmund poradzę sobie z małą, półtoraroczne
dziecko to jest wbrew pozorom wyzwanie, nawet na miarę bycia kapitanem średnio trzydziestu pięciu profesjonalnych piłkarzy.
Pamiętasz wygraną Bundesligę i Puchar?
MR: Jakby to było wczoraj.
Jednak pierwszy sezon po przejęciu opaski, skończyliście na drugim miejscu, a w
rozgrywkach o puchar skończyliście na czwartym miejscu (przyp. red. Przegrana z
Borussią Mönchengladbach 4:3, hat-trick Marco), sukces czy porażka?
MR: Nigdy o tym nie myślałem. O tym
sezonie mogę powiedzieć, że graliśmy w dobrą piłkę. Pokazaliśmy naszą
mentalność i wolę walki. Do ostatniej chwili potrafiliśmy zagrozić Bayernowi.
Ktokolwiek pyta nas o porażkę w tym sezonie, zwalamy to na datę mojego ślubu.
Gdybyśmy grali mecz o pierwsze miejsce, nie nosiłbym teraz obrączki na palcu. W
najlepszym wypadku nosiłbym, ale krócej.
Czyli to taka taktyka?
MR: Oczywiście! Wszystko
zaplanowane.
A kolejny sezon?
MR: Było ciężko, bo od razu
założyliśmy sobie, że celujemy w mistrzostwo, byliśmy głodni tego pucharu.
Zaprezentowałem trenerom swoje uwagi odnośnie przyszłości kadry, zrobiliśmy
naprawdę udane transfery. Popracowaliśmy też nad mentalnością drużyny, to
ważne, że choć mamy tyle indywidualistów, udało nam się stworzyć świetnie
współpracujący zespół. Za to trzymam kciuki, by to nadal się utrzymało.
Wznosiłeś puchar. Jakie to uczucie?
MR: Nie jestem w stanie opisać.
Wtedy też była na stadionie moja żona, córka i siostry. Rodzice zostali w domu
z miesięcznym synkiem, to było pierwsze przyjście mojej żony po porodzie.
Przyszła na dobry mecz.
Puchar gasi pragnienie zwycięstwa czy podsyca głód na kolejne?
MR: Dobre pytanie. Myślę, że na
pewno jest radość z pucharu, wieczorem poszliśmy wszyscy świętować, euforia
trwa, jednak przychodzi szybko myśl, że po przerwie rozpoczyna się nowy sezon i
gra rozpoczyna się od nowa. Na pewno liczba osiągniętych trofeów wpływa na
mentalność zespołu, a to jest dla mnie równie ważny aspekt, co sama technika
gry.
Mario Götze jest dobrym vice-kapitanem Borussii?
MR: (śmieje się) Piszczu [Łukasz
Piszczek] skończył karierę i wrócił do Polski, Jule [Julian Weigl] gra w Paryżu...
Został Mario. A tak poważnie, to cieszę się, że objął tą rolę. Jest świetnym
zawodnikiem, choć czasem wydawałoby się, że ma kisiel zmieniający kolor zamiast
mózgu, to na boisku jest profesjonalistą, zawsze stara się dać z siebie
dwieście procent. Roman [Bürki] w roli kapitana także był dobrym ruchem. Zawsze
był pierwszym bramkarzem, zawsze w wyjściowej jedenastce w nienagannej formie.
Z obecnych piłkarzy w drużynie, Roman ma najdłużej doświadczenie tutaj.
Sam doradzałeś trenerowi Romana. Chociaż Mario jest twoim przyjacielem...
MR: Tak, choć trener też miał
podobne obserwacje do moich. Kiedy jesteś na boisku, zapominasz o przyjaźniach,
sympatiach, albo o tym, kto, kiedy i czym ci się naraził. Wszyscy gramy do
jednej bramki, z logicznego punktu widzenia, uważałem, że Roman będzie
najbardziej odpowiedni i wciąż jestem tego samego zdania, ma wszystkie
najpotrzebniejsze cechy dla kapitana zespołu.
To znaczy?
MR: Jest bardzo skupiony ja swoim
zadaniu, z tej swojej pozycji ma dobry widok na wszystko, co dzieje się na
boisku, bardzo dobrze analizuje i potrafi nawet krzyknąć, że usłyszą go na
środkowym polu. Umie złapać dystans, bez emocji podchodzić do tematu, wyciąga
dobre wnioski, potrafi pomóc nowym, młodym piłkarzom się zaaklimatyzować. Jest
najstarszy w obecnym składzie, więc stał się trochę wujkiem-dobra-rada. No i
dobrze prezentuje się, gdziekolwiek go nie zabiorą ! (śmiech)
A jak oceniasz siebie jako kapitana?
MR: To nie moje zadanie, może
bardziej kolegów z klubu, trenera, zarządu, kibiców. Każdy kapitan miał inne
wartości, pamiętam jeszcze erę Sebastiana Kehla, teraz jest członkiem zarządu,
Mats Hummels bardzo się od niego różnił, później był Marcel Schmelzer... Każda
osoba miała inne poglądy, starałem się wyłuskać to, co było najlepsze w moich poprzednikach
i dodać to do wszystkiego, co chciałem wnieść.
Jeszcze zapytam, powiedziałeś, że przyjaźnie na boisku nie istnieją. W takim
razie to znaczy, że potrafiłeś się pokłócić z kimś, z kim nawet prywatnie
utrzymujesz kontakty? Nie było jednak tak, że to wszystko się mieszało w pewnym
momencie?
MR: Oczywiście, że potrafiłem dać
trochę długawy i nudny wykład, porozmawiać z kimś, kto nie grał na takim
poziomie, na jaki go stać. Myślisz o Mario? Oczywiście, że się kłóciliśmy,
czasem naprawdę chciało mi się przywalić mu za straconą, pewną akcję na meczu.
Ale po wyjściu z Iduny po zostawialiśmy to za sobą, wracaliśmy do codziennego
życia.
Kibice mówią, że nigdy nie było takiego kapitana, jakim ty byłeś, ani takiej
Borussii, jaką stworzyłeś.
MR: ...To miłe.
Jesteś strasznie skromny. Chyba mało kto, znając ciebie ze strony zawodowej,
mógłby to przyznać.
MR: Jako profesjonalny piłkarz,
zawsze starałem się być profesjonalny. To chyba nawet ma sens..
Nie pomyślałeś nigdy "jestem najlepszym kapitanem, dzięki mnie ten klub
odżył i odzyskał potęgę"?
MR: Nie.
Ani razu?
MR: Ani. Cieszyły mnie zawsze
zwycięstwa, oczywiście, zauważyłem też, że staliśmy się silniejsi, ale nigdy
nie było czegoś takiego, żebym stwierdził, że to dzięki mnie. Borussia to
drużyna, Marco Reus sam meczu nie wygra.
Ale autobus nie pojedzie bez dobrego kierowcy.
MR: (śmiech) Dobre! Od komplementów
i takich stwierdzeń raczej była moja żona, ja pozostaję przy swoim zdaniu o drużynie.
Dużo mówiliśmy o karierze, opasce, zwycięstwach, przegranych, meczach,
kibicach, chyba nawet nie ma nic więcej do dodania... Wrócimy do twojego
ostatniego meczu.
MR: Cóż, na pewno nie wiedziałem, że
jest ostatnim.
A gdybyś wiedział?
MR: Myślę, że miałbym do niego takie
same podejście. Czysty umysł i skupienie się na celu, to jest wszystko, co masz
w głowie, gdy wychodzisz z tunelu. Z takim samym celem wychodziłem na mecz
charytatywny.
Jednak po nim... Działy się niesamowite rzeczy.
MR: Zdecydowanie. Muszę przyznać, że
łezka w oku się zakręciła na akcję z jaką zorganizowali kibice. Zawsze
podziwiałem różne bannery, rysunki... Ale to..
W muzeum można odtworzyć ten moment, wszystko, od ostatniego gwizdka meczu
dzieci.
MR: W domu mam zarejestrowany całe
to wydarzenie, nie raz już zdążyłem do niego wrócić. Wciąż wzrusza. Jeszcze raz
bardzo dziękuję wszystkim kibicom, osobom które zaangażowały się w ten projekt.
Na pewno to wszystko kosztowało wiele pracy, pieniędzy, czasu i wysiłku. Każdy jednak, kto
tam był, nie zapomni tego doświadczenia do końca życia.
Odetchnęłam ciężko, oglądając tego wieczora na telewizorze po raz kolejny
sytuację, która zdarzyła się na stadionie. Wiedziałam jedno, że jeszcze nigdy w
życiu nie płakałam tak, jak tam. Nie było osoby, której by nie spływały łzy po
policzkach. To nie był czas na trzymanie szali, czy śpiewanie klubowych
piosenek. Każdy klaskał z całych sił, na stojąco, choć nawet te brawa były
niewystarczające, by oddać cały respekt i podziw.
Ostatni gwizdek. Zakończył i zaczął. Wszystko. Rozerwał ciszę na kilka sekund,
pękły serca, jednak też powiększyły się kilka razy.
Marco przybił piątkę każdemu dziecku, przy pożegnaniu, dziękując za grę. Na
końcu podszedł do Jürgena Kloppa, zamienili kilka słów i padli sobie w ramiona.
Kibice nie przestawali klaskać, wciąż nieustępliwie stali, czekali, na kilka
słów od blondyna, jednak doczekali się czegoś znacznie większego.
Na murawie pojawili się wszyscy piłkarze Borussii i również przyłączyli się do
wielkich braw, tuż za nimi wyszło obu dyrektorów klubu i trener. Uściskali
sobie dłonie, trener objął mocno swojego podopiecznego i poklepał po plecach.
-W imieniu całego zarządu jak i myślę, że piłkarzy, chciałbym bardzo
podziękować za całe zaangażowanie w grę, za pokłady siły i motywację, za
otwarty umysł i nowe, często dość zwariowane pomysły, które nas odmieniły,
oczywiście na lepsze. To był zaszczyt, móc obserwować cię, Marco, podczas tych
wszystkich lat, gdy każdego sezonu starałeś się być coraz lepszy, kiedy
stawałeś się mentorem, idolem wielu przyszłych piłkarzy, rozpoczynających
dopiero ścieżkę profesjonalnego sportu. To piękne, móc obserwować, jak stawałeś
się częścią klubu, a klub częścią ciebie. W całym świecie, którym coraz
częściej rządzi pieniądz, ty wciąż byłeś tu, od początku do końca, bez względu na zarobki czy sytuację drużyny. Pokazałeś wartości, jakimi powinien kierować
się każdy piłkarz, nie tylko kapitan. Pokora, wola walki, chęć pomocy,
niesienia dobra, odpowiedzialność za własne czyny i innych. Przede wszystkim
jednak, to było serce. Do samego końca, serce. Jestem pewien, że za to właśnie
wszyscy kibice nawet nie myślą, by usiąść na swoich miejscach. To wielki honor,
kapitanie. Ta opaska na zawsze będzie należeć do ciebie. Może i nagłówki w
internecie mają słuszność, jeszcze kilka lat mógłbyś grać, mógłbyś osiągnąć
kolejne nagrody i puchary... Ale to, co wydarzyło się kilka miesięcy temu, dało
przykład nam, nam wszystkim, co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu. Serce.
Nie czarno-żółte, nie do footballu, bo wiemy wszyscy dobrze, że takie masz. Ale serce, które można poświęcić najbliższym,
tym, bez których to życie nie byłoby takie samo. To są te wartości, o których
często zapominamy, a tak naprawdę dzięki nim żyjemy i funkcjonujemy. Pokazałeś
nam to, nauczyłeś, dałeś przykład... Każdy może w tej sytuacji wyciągnąć lekcję
dla siebie. Nic więcej mi nie pozostaje, niż podziękować.
Na ręce Marco został złożony wielki bukiet składający się z żółtych kwiatów.
Roman Bürki, jako nowy kapitan, przekazał mu pamiątkową ramę ze zdjęciami
najważniejszych momentów w jego karierze, objęli się i zamienili kilka słów.
Marco położył kwiaty i ramkę na murawie i zaczął swoje ostatnie, historyczne
okrążenie po całym boisku. Kibice ożywili się i zaczęli wiwatować, w jednym
momencie zaczęły podnosić się transparenty na dłuższych, bocznych sektorach.
"Dziękujemy" "Kapitanie". Na trybunie północnej wzniósł się
płócienny obraz z podobizną Marco, trzymającego w górze puchar. Gdy piłkarz
dobiegł do trybuny południowej, część kibiców uniosła czarno żółte flagi, które
uformowały wielkie serce. Pozostali odpalili żółte race i konfetti. Słowo
"dziękujemy" było skandowane niczym mantra, wydobywało się
najgłośniej z tysięcy serc. Piłkarz stanął przed słynną 'die gelbe Wand' i sam
klaskał w stronę fanów i kłaniał się im w podziękowaniu. Odwrócił się tyłem, by
zobaczyć napisy i grafikę. Był zachwycony. Telebim, który zwykle pokazywał
wynik meczu, teraz pokazywał z bliska każdy jego ruch i gest. Może kto
uważniejszy, dopatrzyłby się łez wzruszenia w jego oczach, jednak wciąż
zaciskał usta i wytrwale uśmiechał się i klaskał w dłonie. Pomimo nawału
emocji, które ledwo jeszcze trzymał ruszył dalej truchtem, by podziękować
kibicom po wschodniej stronie stadionu. Swój bieg zakończył na samym środku,
wciąż rozglądał się dookoła, spoglądał na swoich kolegów piłkarzy, którzy stali
na wysokości ławek rezerwowych, uśmiechał się do rodziny, stojącej w pierwszym
rzędzie na stronie. Podszedł do niego Mario Götze z mikrofonem w ręku.
Uśmiechnęli się do siebie, Marco jeszcze odczekał chwilę, ażeby ucichły
wszystkie brawa, a on sam mógł zebrać odpowiednie słowa.
-Najdrożsi Borussen...-zaczął, jednak po chwili roześmiał się, gdy kibice znów
zaczęli klaskać i entuzjastycznie krzyczeć. Nikt jednak tu się nie spieszył.
Nawet ja odczułam na własnej skórze tą podniosłą atmosferę. Ciarki przechodziły
mnie średnio raz na minutę, lecz jak cudownie było móc poddać się temu
doznaniu.
-Nie ma nigdzie na świecie lepszych kibiców niż tutaj, w Dortmundzie. Nie
ma-stwierdził z uśmiechem, po raz kolejny rozglądając się dookoła z wielkim
podziwem. Kibice znów zaczęli skakać i wykrzykiwać "dziękujemy".
-To ja wam dziękuję. Jest tyle rzeczy, za które powinienem wam teraz
podziękować, ale nie mam słów, bo wy tak zaskakujecie... Nie pierwszy raz, i
wiem, że nie ostatni... Dziękuję za każdy mecz, wasz doping potrafi czasem
dodać energii i odzyskać nam wiarę w zwycięstwo, że wspieracie nas w każdej
chwili, nawet, gdy mieliśmy najgorsze statystyki. Dziękuję za waszą wiarę,
entuzjazm, za to, że byliście, tu, czy przed telewizorem, komputerem, tu, czy w
najodleglejszym zakątku świata. Westfallenstadion jest największym stadionem w
Niemczech, ale wy czynicie go największym na świecie. Nigdy nie zapomnę waszego
wsparcia, naszych spotkań, projektów i tych wszystkich, niesamowitych akcji.
Mam nadzieję, że nie zawiodłem was jako zawodnik, ani jako kapitan, zawsze, tak
jak wy, starałem się oddać temu klubowi całe swoje serce. Dziękuję za tyle lat
niesamowitych doświadczeń. Obiecuję, że dzisiaj zostanę tak długo, żeby każdemu
z was, wychodzącemu ze stadionu, uścisnąć rękę.
Kibice ponownie się ożywili i stali się tak głośni, że Marco już nie mógł mieć
żadnych wątpliwości co do tego, że doskonale spełnił ich oczekiwania.
-Dziękuję za ten dzień, za waszą obecność, dziękuję moim kolegom za dotacje na
szpital dziecięcy, nie mam jeszcze informacji o kwocie, jaką uzbieraliśmy,
wiem, że wciąż wzrasta i to jest dla mnie największa nagroda i najlepsza, jaką
mogłem sobie wymarzyć na zakończenie kariery.
Dziękuję wszystkim trenerom, z którymi współpracowałem, nie będę wymieniał, bo
to nie tylko główny trener wykonuje tu pracę, lecz cały zespół. Współpraca z
każdym z nich kształciła mnie i zawsze starałem się wynieść z tego jak najwięcej
i spełnić oczekiwania. Dziękuję także trenerowi Jürgenowi Kloppowi za to, że
zgodził się dzisiaj stanąć tu ze mną, jak również wspólnie trenować dzieciaki
przez ostatnie dni, to było niesamowite doświadczenie, za co bardzo dziękuję,
to zaszczyt, trenerze.
Jürgen Klopp uśmiechnął się szeroko, ukłonił, zdejmując na chwilę swoją kultową
czapkę z daszkiem. Po długiej fali braw, Marco znów uniósł mikrofon.
-Dziękuję mojej drużynie, wszystkim zawodnikom, z którym razem graliśmy, wiem,
że część z nich jest teraz na trybunach. Wy już wiecie, za co dziękuję. Jestem
pewien, że Roman doskonale poprowadzi zespół ku kolejnym zwycięstwom i
zaprosicie mnie na after party. Mam nadzieję, że byłem kapitanem waszych
koszmarów. Wiem, że czasem wysyłaliście mnie w myślach na Grenlandię, ale teraz
odchodzę z własnej woli, jednak z przekonaniem, że ciężko pracowaliśmy, wiele
wygraliśmy, ale przede wszystkim, graliśmy w piłkę na poziomie prawdziwej
Borussii Dortmund, która nie tylko była naszą pracą, lecz także sprawiała masę
przyjemności. Bürki, jak to spieprzysz...
Blondyn zaśmiał się, machając do Szwajcara. Ten odkrzyknął mu coś, śmiejąc się
równie mocno.
-Mówi, że też będzie im się śnił. Mam nadzieję, że nie półnagi, jak w ostatniej
kampanii... Dobra, wystarczy, nawet nie mogłem sobie darować tego dzisiaj...
Dziękuję też mojemu przyjacielowi, Mario... Przeszliśmy wiele... Nie tylko w
ostatnich miesiącach, ale gdy patrzę na ten cały czas, dobrych i złych chwil...
Jestem dumny, mając takiego brata.
Dziękuję moim rodzicom, za to, że wierzyli we mnie, za moje pierwsze korki z
ich ostatnich oszczędności, za wszystkie poświęcenia. Że zawsze, gdy tylko was
potrzebowałem, byliście. Dziękuję moim dwóm, wspaniałym siostrom, gdy
zauważyły, że z mojej kopaniny w piłkę może wyjść coś na poważnie, starały się,
żebym miał wszystko, czego potrzebuję i stawały za mną murem przed
nauczycielami i rodzicami, gdy opuszczałem szkołę na rzecz treningów. Dziękuję
moim dzieciom. To dwójka najwspanialszych, najukochańszych, najzdolniejszych
dzieci o złotych sercach, jesteście moim światem i czynicie mnie
najszczęśliwszym człowiekiem... Ale pomimo całego pięknego świata... Świat nie
mógł by istnieć bez jego podstawy...
Marco zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę, ku niebu, na którym zza chmur
prześwitywało słońce. Uśmiechnął się nieznacznie, na stadionie panowała cisza,
wszyscy czekali na to, co zrobi.
Jego oczy błysnęły. Powoli opuścił głowę. Wyłączył mikrofon, rzucił go na murawę i ruszył
biegiem do jednej z trybun.
Kamery śledziły każdy jego ruch, każdy obserwował z zapartym tchem, co zaraz
zrobi. Ochroniarze przepuścili go na trybuny, ale byli tuż obok, żeby zachować
bezpieczeństwo. Przeszedł koło barierki, wskazał na jedną osobę, po czym
przeszedł w stronę kolejnych ochroniarzy, którzy mogli otworzyć bramkę z trybuny
prosto na boisko. Kilka chwil później piłkarz ponownie wyszedł na boisko, jednak nie sam.
Zatrzymał się na chwilę przy kolegach z klubu i któryś z nich podał mu wielki
bukiet białych róż, który szybko schował za swoje plecy. Wrócił na środek
boiska, jednak tym razem nie brał mikrofonu do ręki. Stanął na przeciw swojej
towarzyszki, spojrzeli sobie w oczy i po chwili padł przed nią na kolana,
wyciągając zza pleców bukiet kwiatów.
Kobieta wyglądała na wyraźnie zaskoczoną, zasłoniła oczy, a później spojrzała
na piłkarza z przejęciem i uśmiechnęła się szeroko. Wyglądała pięknie. Biała
sukienka w stylu Marilyn Monroe delikatnie powiewała na wietrze. Z tyłu
usłyszałem, jak ludzie chwalili jej promienny wygląd. I to była prawda,
wyglądała niesamowicie. Jej króciutkie włosy dodawały jej uroku. Patrzyła z
przeogromną miłością na piłkarza i spijała z jego ust każde słowo. Poza nią,
nikt nie słyszał tego, co mówił, jednak gdy w jej oczach zebrały się łzy
wzruszenia i upadła na kolana, by być na równi z nim, kibice zaczęli śpiewać. Nie
mogłam wydobyć z siebie ani słowa, nawet nie zauważyłam, gdy sama zaczęłam
płakać, nucąc tekst piosenki.
Kiedy idziesz poprzez
burzę
Trzymaj głowę swą
wysoko
I nie bój się
ciemności...
Na końcu tej burzy
Jest złote niebo
I słodka, srebrna
piosenka skowronka.
Więc idź, poprzez wiatr
Więc idź, poprzez deszcz
Nawet gdy twoje marzenia zostaną zniszczone
i rozwiane...
Dalej krocz, dalej krocz
z nadzieją w swym sercu
Bo nigdy nie będziesz szedł sam.
Ta piosenka zawsze przepięknie wybrzmiewała na tym
stadionie, jednak w tym wyjątkowym momencie wzruszała i idealnie pasowała do
obrazka, który dział się na środku boiska. Para zakochanych w sobie ludzi,
oddanych sobie... Dokonali razem niemożliwego, pokazali całemu światu siłę
swojego uczucia i siłę ich rodziny. Dzisiaj to były tylko brawa, słowa
piosenki, kilka bannerów, kibice dowiedzieli się o wszystkim na długo po
fakcie, jednak nawet najpiękniejsza melodia i najgłośniejsze brawa nie były w
stanie oddać wdzięczności, szacunku i podziwu, jakie czuła ta dwójka względem
siebie. Miałam wrażenie, że to było tak ogromne, że nikt obecny na tym
stadionie, poza obejmującą się na murawie parą szczerze kochających się osób,
nie miał najmniejszego pojęcia.
Marco wręczył swojej żonie bukiet kwiatów i podnieśli się z murawy. Delikatnie
otarł jej łzy, które jeszcze spływały po policzku. Powiedziała coś do niego, w
jej oczach widziałam tyle czułości. Piłkarz roześmiał się i wykorzystując
chwilę, pocałował swoją żonę na oczach tysięcy ludzi. Na policzkach blondynki
pojawiły się urocze, różowe rumieńce, jednak wciąż wpatrywała się w niego z
czułością, jakby dopiero co poznali się i zakochali. Objęli się i podziwiali
widok wokół, który zapierał dech w piersiach. Odwrócili się jeszcze w stronę reszty
piłkarzy, skąd też zaczęły nadbiegać ich dzieci. Chłopiec i dziewczynka rzucili
się na ojca. Marco uściskał oboje i ucałował. Podniósł dwójkę, kobieta otoczyła
ich ramieniem i oparła się o swoją córeczkę, wracając spojrzeniem na stadion. Piłkarz co
jakiś czas wskazywał na coś palcem dzieciom, śmiał się do swojej ukochanej,
która nie mogła ukryć wzruszenia. Być może w tamtym momencie właśnie zostało
zrobione zdjęcie z lotu ptaka, które umieszczone zostało na ścianie w muzeum.
~~~
Dom.
To był dom. Kochająca się rodzina doskonale tu pasowała, ich serca tętniły
równie mocno co kibiców, ich oddechy stawały się jednym. Tu, w Dortmundzie, na
Signal Iduna Park. Na stadionie, przed którym splotły się ich drogi i stworzyły
jedną. Dwójka zagubionych w świecie ludzi stworzyła swój dom i ostoję.
Wolność.
„Ja, Rosalie Müller, biorę sobie
Ciebie, Marco, za męża”… „Oraz że nie opuszczę cię aż do śmierci”… Nasza
historia nie skończy się nigdy, bo będziemy razem na wieki… Kocham cię,
Rosalie. Jesteś moja. A ty jesteś mój… Jesteśmy wolni jak ptak, nauczyliśmy się
latać, wystarczy iść, wystarczy złapać się za ręce, wtedy otoczy nas ogień i
będziemy płonąć, jeszcze mocniej, jeszcze jaśniej. Razem, wolni.
Kolory.
Były tak jasne, takie różnorodne. Pełne nadziei, pełne możliwości, pełne
szczęścia i dziecięcego śmiechu. Kolory naszego domu, kolory naszej przyszłości…
Miłość.
Tańczyliśmy, w kółko, odważnie i pewnie. Coraz szybciej,
rozpalając się dotykiem, stając w płomieniach, by płonąć. I tak na wieki, w
nieskończoność. Tango było piękne, nasza muzyka nigdy nie ucichnie.
Szczęście.
Było naszym nowym powietrzem.
Jedwabna nić.
Nieprzerwalna, niewidzialna ale silna, otaczała nas, związała na wieki. Nie
trzymaliśmy się jej już, by nie upaść, mieliśmy siebie.
Rodzina.
Miłość, dobro, szczęście i zrozumienie. My i nasz świat,
który oferował nam tyle pięknych momentów. Nasze życie, chwile, sekundy i lata.
Pocałunki, uściski, czytanie bajek dzieciom. Nasze prywatne niebo.
I on.
I ona.
My, którzy nadaliśmy temu wszystkiemu początek.
Byliśmy żywiołem
Byliśmy ogniem.
~~~
Jadąc do domu Marco Reusa wyobrażałam sobie, co w nim
zastanę. Tak naprawdę to miało być moje drugie spotkanie z Rosalie i byłam tym
bardzo podekscytowana. Żona piłkarza tworzyła niesamowitą aurę, cały czas się uśmiechała
i była tak nastawiona do życia, że wszyscy wokół mogli poczuć jej dobrą energię
i samemu poczuć się lepiej. Tak było w dniu negocjacji i podpisywania kontraktu
tej książki. Od początku zakładałam, że to będzie bardzo stresujące spotkanie,
a stało się zupełnie inaczej.
Szybko przekonałam się i rozwiałam wątpliwości, gdy dotarłam na podjazd ich
domu. Już z daleka widać było, że mieszkają w nim dobrzy i kochający się
ludzie. Chociaż duże okna sprawiały wrażenie nowoczesnych, to biały płot i krzewy białych
róż przed wejściem dodawały całemu obrazowi idyllicznej harmonii. Napisałam do
Marco, że podjechałam pod dom. W międzyczasie wysiadłam z samochodu, zabrałam
swoje wszystkie materiały i sprawdziłam dwa razy, czy na pewno miałam wszystko.
Wtedy też otrzymałam wiadomość. "Drzwi są otwarte". Wzięłam wszystkie
rzeczy i ruszyłam do wejścia. Musiałam jeszcze nachylić się do jednej z pięknych,
rozwiniętych, białych róż. Pachniały tak ślicznie, jednocześnie delikatnie,
jednak też intensywnie. Wszystkie zakwitły i bogato obrodziły.
Nacisnęłam na klamkę i nieśmiało weszłam do środka. W środku panowała cisza,
wszędzie jednak rozchodził się apetyczny zapach domowego obiadu. Weszłam
odrobinę wgłąb. Od razu moją uwagę przykuła wyjątkowa kolumna, widać było, że
ręcznie malowana, przedstawiała na zmianę błękitne niebo z białymi obłokami i
gwieździstą noc. Pięknie wkomponowała się w stonowany wygląd salonu, była dość
niespotykanym elementem wystroju wnętrz, jednak bardzo efektownym. Mieli dobry gust. Ruszyłam
dalej i wtedy zobaczyłam Marco. Uśmiechnął się zakłopotany, trzymając w rękach
szufelkę z potłuczonym szkłem.
-Cześć, przepraszam, ale mamy chwilowy kryzys. Rozgość się. Mieliśmy jeszcze
przed chwilą do picia lemoniadę, ale Mari posłała ją na ziemię.
-Nie szkodzi. Mogę jakoś pomóc?
-Nie, usiądź wygodnie, zaraz to ogarniemy-zaśmiał się i zniknął w kuchni.
Usiadłam na jednej z dwóch, dużych kanap, przed sobą miałam cała ścianę w ich
rodzinnych zdjęciach. Z ciekawości podeszłam do niej i zaczęłam oglądać każde z
nich. Uśmiechałam się, widząc na każdym z nich szczęśliwą rodzinę, w ich oczach
gościło tyle miłości. Największe zdjęcie mogło mieć co najwyżej miesiąc, całą
czwórką siedzieli w ogrodzie na ławce, mały rodzinny portret. Odkąd zobaczyłam
dzisiaj Marco, zauważyłam, że miał w sobie tą samą dobrą energię, co jego żona. Poza
domem zachowywał się nieco inaczej, choć równie uprzejmie, czasem dowcipnie,
jednak będąc w domu, wśród swoich najbliższych, biła od niego radość, jaśniał,
w jego oczach znajdował się jakiś radosny promyk.
-Melissa, dobrze cię widzieć -usłyszałam kojący, kobiecy głos. Odwróciłam się i
zobaczyłam przed sobą Rosalie. Uśmiechnęła się ciepło i objęła mnie na
przywitanie.
-Dziękuję, ciebie również. Wyglądasz niesamowicie.
-Tak też się czuję-zaśmiała się, zaczesując włosy za ucho. Sięgały jej do
ramion, chociaż na zdjęciach z wcześniejszych lat, zwykle nosiła długie. Po
chorobie i tak już zdążyły odrosnąć, jednak dobrze, że postanowiła je ściągnąć,
pomimo tego, że wciąż była młoda, ta fryzura odejmowała jej lat.
-Marco mówił, że coś wam się stłukło. Może pomogę?
-Absolutnie nie. Zrobiłam już nową lemoniadę, usiądź w ogrodzie, są tam też
dzieci. Zjesz z nami obiad, prawda?
-Nie trzeba było... Dziękuję.
-Po obiedzie porozmawiamy. Umówiłam się z Marisą, że zajmie się bratem.
Będziemy mieli względny spokój.
-Cieszę się. Na pewno nie pomóc?
-Marco się zajmie wszystkim. Możesz zanieść miskę z sałatką, jeśli naprawdę
chcesz pomóc.
-Zaniosę. Do ogrodu, tak?
-Tak, jest już nakryty stół.
Moja rodzina była niewielka i rodzinny obiad zawsze wyglądał tak samo, ja i
dwójka rodziców. Nigdy nie zamieniłabym tego na nic innego, jednak atmosfera w
domu Reusów była naprawdę rodzinna, wesoła i ciepła. Rosalie gotowała wybitnie i
naprawdę zastanawiało mnie, jakim cudem oboje trzymali idealną formę i
sylwetkę.
Dzieciaki były niesamowite. Marisa i Theodore z początku trochę mi nie ufali,
ale gdy tylko zobaczyli, że rodzice rozmawiają ze mną, Marisa sama zaczęła
opowiadać o szkole, o swoich wakacjach i o tym, jak bardzo podekscytowana była,
że jej brat od września trafi do ostatniej klasy przedszkola i wkrótce oboje
będą chodzić do tej samej podstawówki. Marco uważnie słuchał opowieści córki,
jednak od czasu do czasu przypomniał jej, żeby nie zapominała o jedzeniu. Theo
był przeciwieństwem swojej siostry, nie był aż tak gadatliwy i najęty, jadł
grzecznie, jak się okazało, tylko dlatego, że tata obiecał nauczyć go kilku
piłkarskich trików dzisiejszego popołudnia. Rósł mały piłkarz i nikt nie miał
co do tego najmniejszych wątpliwości. I dziewczynka i chłopiec byli ślicznymi
dziećmi ona podobna do taty, on pisana mama. I oboje mieli te same, tajemnicze
ogniki w oczach, co ich rodzice. W tej rodzinie naprawdę stał się cud. W tej
rodzinie wygrała miłość.
Usiedliśmy wszyscy w salonie w
domu Marco i Rose. Dzieci grzecznie bawiły się w ogrodzie, dorośli mogli
porozmawiać po naprawdę pysznym obiedzie, który zrobiła pani domu. Marco
rozsiadł się wygodnie na kanapie, Rosalie zajęła miejsce tuż obok. Byliśmy
gotowi, a ja już byłam pewna, że to, o czym miałam się za chwilę dowiedzieć, zupełnie
zmieni moje spojrzenie na życie.
Jak się czujesz, Rose?
Rosalie Reus: Bardzo dobrze. Nawet
lepiej niż kiedykolwiek.
Rozmawiałam o was z waszymi przyjaciółmi i często padały słowa jak
"cud", "miłość", "niezwykłe". Jak wy
opisalibyście swoją relację?
MR: Chyba nie powiemy tu nic
niespodziewanego. Cud, miłość... Rosalie jest niezwykła.
RR: Raczej Marco. Z obecnego punktu
widzenia... Jesteśmy zakochani w sobie, szalejemy na swoim punkcie jak na
początku. Stworzyliśmy rodzinę, jest cudem. Miłość? Wypełnia ją, a bycie
niesamowitym... Każda minuta naszego życia jest dla nas niesamowita, to dar...
Nie kłócicie się?
MR: Kłócimy. Oczywiście, że kłócimy.
Ale co ciekawe, chociaż możemy się ze sobą sprzeczać, lubię patrzeć, jak się
denerwuje. Jest słodka i seksowna, gdy tak na mnie patrzy.
RR: On udziela samych takich
odpowiedzi do tej książki? (śmiech) Wszystko, czego doświadczamy, uczy nas.
Wyciągamy wnioski, czasem po prostu kłócimy się dla zasady i kończy to się
śmiechem i wygłupami. To bardziej przekomarzanki. Ale jesteśmy zgodnym małżeństwem. Wiem, że dożyjemy razem
późnej starości i nawet wtedy, będziemy kochać siebie tak, jak dzisiaj, a może
nawet jeszcze bardziej?
Jesteście w stanie stwierdzić dzisiaj, co najbardziej was umocniło jako parę?
MR: Kochanie?
RR: Trudne pytanie. Ale tu nie ma
jednej odpowiedzi...
MR: Życie.
RR: To już jest. Ale to racja,
życie. Mówi się, że pisze różne scenariusze, ale nasz jest piękny, na pewno z
happy endem.
MR: Po prostu happy, nie widzę tu
żadnego końca. Każdy dzień jest nowym początkiem, nowym doznaniem, uczy nas
czegoś, umacnia naszą rodzinę, naszą relację... W porządku?
RR: Trochę mi niewygodnie.
MR: Chodź tu.
Marco zrobił miejsce dla swojej żony i pomógł jej usiąść wygodnie na kanapie
między swoimi nogami. Na twarzy blondynki znów zagościł uśmiech i rozluźnienie,
gdy oparła się o tors swojego męża. Po Marco również było widać zadowolenie i
wielką dumę. Pocałował swoją ukochaną w skroń i położył obie dłonie na jej
dużym, zaokrąglonym ciążowym brzuchu.
MR: Możemy kontynuować.
-Mamo! Isa nie chce ze mną grać!
-Wcale nie! Po prostu nie mam ochoty kopać piłki. Wolę rysować!
-Ale ja nie chcę!
Roześmiałam się, widząc wpadające do środka rodzeństwo, czekające, aż rodzice
znajdą rozwiązanie, które zadowoli ich oboje. Theodore wskoczył na kanapę, usiadł
koło taty i położył głowę na brzuchu Rose. Marisa za to stanęła na przeciwko
kanapy z założonymi rękoma.
-Prosiliśmy was z tatą, żebyście się grzecznie pobawili, bo musimy porozmawiać
z panią.
-Ale on nie chce w to, co ja!
-A może weźmiecie jakąś grę, którą oboje lubicie?-zaproponował Marco, głaszcząc
swojego syna po włosach.
-Muszę z nim?-westchnęła niezadowolona blondyneczka.
-Mari, taka była umowa. Albo jedziesz do dziadka robić matematykę, albo
zajmujesz się przez jakiś czas bratem a potem pójdziemy na plac zabaw. Jeśli
chcesz, wciąż mogę zadzwonić po dziadka, na pewno z babcią mają czas.
-Pobawię się z nim-odparła, choć bez większego entuzjazmu. -To co chcesz Dodor?
-Rysować-zmienił zdanie, nie chcąc już się sprzeczać z siostrą.
-Naprawdę? A możemy kredą przed domem?
-Lećcie. Wiaderko jest w szafce z butami, ale otwórzcie dopiero na zewnątrz.
-Dobra!-zawołała Marisa, prawie wybiegając z salonu.
-Halo, halo! Twój brat!-zawołał za nią Marco. Marisa zachichotała i wróciła się
po Theodora.
-Rusza się-stwierdził, przykładając swoją rączkę do brzucha mamy. Marisa od
razu się zaciekawiła i sama chciała poczuć kopniaki dziecka.
-Poczytamy jej dzisiaj razem?-zapytała, głaszcząc troskliwie brzuch.
-Obowiązkowo-zgodził się piłkarz. Marisa nachyliła się, żeby dać buziaka
jeszcze nienarodzonemu dziecku, a potem wzięła Theodora za rękę i poszli razem
po kredę do rysowania.
-Na czym skończyliśmy?-zaśmiał się Marco, oglądając za siebie, czy na pewno
dzieciaki doszły w docelowe miejsce bez większej sprzeczki.
-Na "Możemy kontynuować"-przypomniałam z uśmiechem.
-Wspaniale się składa, bo możemy kontynuować.
Na twoim profilu na Instagramie
znalazłam dokładnie sześć zdjęć ze swoją żoną. Poza tym, pojawiliście się na pięciu
galach, w tym trzech charytatywnych, jedna to nominacja Marco, jedna jubileusz
klubu. Rose nie ma nawet swojego profilu, wasze dzieciaki, chociaż już są duże,
są nie do znalezienia w internecie...
MR: Chronimy jak najmocniej naszą
prywatność. Nie czujemy potrzeby, by tym epatować. Wolimy cieszyć się tym
tutaj, w naszych czterech ścianach i wykorzystywać te chwile do maksimum.
Rzeczywiście, dzieci nie ma, pokazaliśmy je publicznie pierwszy raz podczas
mojego meczu na zakończenie kariery. To dzieci, może źle to zabrzmi, bo nasze
dzieci będą dla nas zawsze wyjątkowe...
RR: Każdy rodzic tak powie.
MR: Pewnie tak, ale do czego
zamierzam, to po prostu dzieci. Nie chcemy, żeby czuły się inne, czuły jakąś
presję, czy miały przez to gorsze stosunki w szkole z rówieśnikami.
Mają nazwisko.
RR: Mają, to prawda, na początku
kilkoro kolegów z klasy Marisy wypytywało ją o tatę, ale po pewnym czasie to
ustąpiło, stało się normą, nawet ci 'zorientowani' kto to Marco Reus, traktują
ją jako normalną koleżankę, co jest naprawdę dobre. Gdyby Marisa była w pewnym
sensie sławna, wystawiana mediom, znajdowałaby się załóżmy na okładce, czy
gdzieś w internecie... Chyba wszyscy by się czuli z tym dość dziwnie. I my,
jako rodzice, i rówieśnicy, ich rodzice, kibice, a zwłaszcza nasza córka. Cieszę
się, że mają naprawdę spokojne, szczęśliwe dzieciństwo, to bardzo ważny etap w życiu
człowieka.
Czyli żadne z waszych dzieci nie trafi na okładkę.
MR: Theo trafi, ale za kilkanaście
lat jako zawodowy piłkarz, jak wypracujemy mu dobrą technikę gry.
Rose, jak Marco się dowiedział o Theo, że to będzie syn, założył, że pójdzie w
ślady taty?
RR: Oczywiście! Za każdym
kopniakiem, dedukował potem, na jakiej pozycji z takimi umiejętnościami mógłby
stanąć.
A gdyby powiedział pewnego dnia, że zostanie malarzem?
RR: Sprezentujemy mu sztalugę i
komplet pędzli.
MR: Zamkniemy od środka w ośrodku
treningowym na Bräckel i dopóki mu się nie odwidzi, zostanie tam bez możliwości
powrotu do domu.
RR: Nie mów tak!
MR: Nie rozumiem, co tu robi takie
pytanie. Theo ma naprawdę talent i zapał do gry w piłkę, oglądamy razem każdy
mecz, ma swoich ulubionych graczy, oglądamy czasem na YouTube ich popisowe
akcje. Taki czas ojca z synem. Widzę po nim, że naprawdę bardzo go to wciągnęło
i jest tym zainteresowany. Chodzi poza tym do szkółki piłkarskiej BVB dla
dzieci, spisuje się świetnie. W zeszłym tygodniu strzelił dwie bramki. Jesteśmy
z niego bardzo dumni.
RR: Marisa jest bardziej
artystyczna, rysuje, uwielbia się przebierać, bawimy się razem lalkami,
malujemy. Uwielbia zwierzęta, stąd wybłagała nas o królika. Bawiłaby się z nim
cały dzień, na początku chciała to robić, musiałam jej tłumaczyć, że jest pora
snu, jedzenia, odpoczynku... Ale Kulka ma z nią dobrze. Często wypuszczamy ją
na ogród i wtedy to ma niebo... Jakie było pytanie? (śmiech)
O sztalugę, ale dobrze poznać też historię Kulki. Jesteście ogromnie dumni ze
swoich dzieci, moglibyście opowiadać o nich godzinami...
MR: Oczywiście! Są najważniejsze w
naszym życiu, nadają mu sens, jeszcze więcej kolorów. Wiesz, kiedy poślubiłem
Rosalie, tańczyliśmy po ceremonii na plaży do "Somewhere over the
rainbow". Myślę, że Rose pokazała mi tęczę i wszystko, co się znajduje
ponad nią. Dzieci jednak sprawiły, że ta tęcza stała się znacznie większa,
dostała więcej kolorów, błysku... To niesamowite, móc tego doświadczać. Każdego
dnia dziękuję Bogu za to, że ją mam, że mamy tak wspaniałą rodzinę...
Rozmawialiśmy wczoraj o twoim zakończeniu kariery, jeszcze wieczorem oglądałam
nagranie z tego dnia, gdy Rosalie wyszła na środek stadionu. Na marginesie
muszę ci powiedzieć, że wyglądałaś niesamowicie, to nie tylko moja opinia, ale
i kibiców, który stali za mną. Mediów też.
MR: Chociaż w czymś media mają
słuszność...
Nie ufasz prasie?
MR: Bardzo się zawiodłem, gdy Rose
była w szpitalu. Odkąd Borussia oznajmiła, że do końca sezonu nie będę grać z
powodu problemów zdrowotnych, zaczęły się spekulacje, jakieś mini śledztwa.
Jeden dziennikarz pojechał za mną aż do szpitala. Następnego dnia kręcił się po
oddziale, ale w porę ochrona go wyrzuciła... Wolimy życie bez błysku fleszy,
zwłaszcza w takich chwilach jak wtedy. Możemy wrócić do tego, że Rosalie jest
piękna?
Absolutnie.
RR: Dziękuję. Wahałam się do
ostatniej chwili, czy nie założyć peruki. Marco mnie poganiał, a ja jeszcze
czesałam te włosy, żeby się dobrze układały, w końcu nie codziennie zjeżdża się
tylu ludzi by pożegnać Marco Reusa. Nie mogło mnie tam zabraknąć, ani dzieci,
ani naszej rodziny.
Peruka dodawała ci pewności siebie?
RR: Nie, to nie tak. Podczas choroby
nosiłam ją wtedy, gdy widziały mnie dzieci. Nie chciałam, żeby zapamiętały mnie
łysą, wychudzoną, wyglądającą jak kostucha. Mama zawsze ma długie, blond włosy
i jest najśliczniejsza, słowa naszej córki.
MR: Ale szybko się zorientowała, że
to sztuczne włosy, zapytała mnie o to, oczywiście wytłumaczyłem jej wszystko,
chociaż miała ledwo siedem lat, mogłem z nią poważnie porozmawiać, jest bardzo
inteligentna.
RR: Zaczęłam ją zdejmować, gdy
poczułam, jak rosną mi nowe włosy. Wtedy przerzuciłam się na chustki na głowę.
Gdy był mecz pożegnalny, wiedziałam, że ludzie zwrócą na mnie uwagę, w końcu
chyba z natury jesteśmy ciekawi. Chciałam wyglądać pięknie, pokazać, że jestem
silna. I przez to właśnie, gdy już rozczesałam perukę z kołtunów, odłożyłam ją
do szuflady i pobiegłam do męża i dzieci, którzy już czekali na mnie w
samochodzie.
Największa siła jest w nas, nie ma nic wspólnego z wyglądem.
RR: Tak, to prawda! Poza tym, ja
naprawdę czułam się piękna... Marco... Czułam się piękna, nawet, gdy ważyłam
trochę ponad czterdzieści kilo, z szarą skórą, bez włosów, gdy wymiotowałam,
przelewałam się przez ręce. Zawsze na mnie patrzył z taką miłością... To miłość
jest moją siłą. Nie to, że odrosły mi włosy na osiem centymetrów, kupiłam sobie
nowy błyszczyk, tusz do rzęs, a moja przyjaciółka sprezentowała mi sukienkę
przywiezioną z Paryża. To mój mąż i moje dzieci.
Przypuszczałaś, że Marco weźmie cię na sam środek boiska?
RR: Nie, byłam zaskoczona, gdy po
mnie przyszedł, a tym bardziej, skąd wziął te kwiaty! Gdy tylko stanęłam na
boisku, zaczęłam podziwiać to, co stworzyli kibice. Dopiero na nagraniach
widziałam, że Marius Wolf trzymał bukiet róż i podał go Marco.
Pytanie, które pewnie nurtowało miliony w tamtym momencie. Co ci powiedział
mąż?
RR: Och.. Noszę te słowa głęboko w
sercu, to była przepiękna chwila, nie tylko w karierze Marco, ale też w naszym
życiu...
Czyli zostawiacie to dla siebie i na tej płaszczyźnie nie zaspokoicie ludzkiej
ciekawości?
RR: Na pewno wiele razy z obu stron
padły słowa "kocham cię". Codziennie je sobie powtarzamy, codziennie
brzmią pięknie, ale w tamtej chwili miały wyjątkowe znaczenie.
Dobrze, nie ciągnę za język. Rosalie, czy kiedyś spotkałaś się z opinią, że to
przez ciebie Marco musiał skończyć karierę?
RR: (do męża) Zwykłe pytanie, nie
spinaj się tak...
MR: Zostałem o to zapytany na
konferencji prasowej.
Wiem, poprosiłeś wtedy o wyprowadzenie tego dziennikarza z sali i oświadczyłeś,
że albo dostaniesz normalne pytania, albo możecie skończyć. Ale ja pytam teraz
twoją żonę.
RR: Wiem o tym dziennikarzu, bo
oglądałam transmisję na żywo. Wiem, że jeden z piłkarzy to powiedział, ale
rozumiem to, emocje. Marco był filarem drużyny i na pewno ta wiadomość była
szokiem dla całego klubu. Poza tym, nie spotkałam się.
Ty tak nigdy nie pomyślałaś?
RR: Chyba dopiero, gdy zaczęły się te wszystkie przygotowania do meczu
charytatywnego, a wiadomość o tym, co miało miejsce, obiegła cały świat. Pisali
o tym nawet w Japonii. Ale Marco, gdy tylko powiedziałam mu, o czym myślę, gdy
zapytałam go, czy może nie chciałby jeszcze grać... Cóż. Wrzucił mnie pod zimny
prysznic i na tym się skończyły takie myśli.
Stał się cud?
RR: Niektórzy to tak nazywają.
Kiedyś może też bym powiedziała, że zdarzył się cud, że spotkałam takiego
dobrego, czułego, wrażliwego i silnego mężczyznę w swoim życiu. Zdarzył się
cud, że zakochaliśmy się, wzięliśmy ślub, mamy dwójkę dzieci i trzecie w
drodze. Teraz jednak wiem, że tutaj po prostu stała się miłość. Nikt nie
zrozumie, jak wielka jest, nikt nie pojmie, jakim uczuciem władamy, jaką miłość
wyznajemy sobie każdego dnia. Nawet, gdybym opisywała ci to przez cały rok, a
ty byś pisała przenośnie piękniensze niż Goethe czy Shakespeare. Tylko my to
wiemy, to jest cała mistyczność tej miłości.
Opisalibyście ten dzień z waszych perspektyw?
MR: Ten dzień zaczął się późno w
nocy. Zadzwonili do mnie ze szpitala, Rose zapadła w śpiączkę... Byłem
wściekły, rozgoryczony, miałem żal do świata, do Boga, że to spotkało nas,
kochającą się rodzinę, dobrych ludzi... Chociaż to nie była zła informacja, bo
stan mojej żony był lepszy, to ja zwariowałem, bo nie mogłem już z nią
porozmawiać, uścisnąć jej dłoni, ona nie mogła mnie pocałować i z czułością
zapewnić, że będzie dobrze i wcale nie czuje się źle. Potrzebowałem tego.
Potrzebowałem jakiegoś znaku. I pojawił się, choć dopiero później zdałem sobie
z tego sprawy. Poprawa jej stanu nie była trwała. Gdyby jej stan nagle się pogorszył,
nie byłoby już żadnej nadziei. Kiedy byłem w szpitalu, zaczęto ewakuować
oddział obok, podobno gdzieś był niegroźny pożar. Pacjenci musieli zostać
przewiezieni, jedynie mogli zostać ci operowani. Było dla mnie jasne, że
Rosalie będzie operowana, nawet jeśli nerka dla niej została oddana kilkanaście
godzin wcześniej komuś innemu...
To była trudna decyzja?
MR: To była jedyna możliwa decyzja,
jaką mogłem podjąć. Wiedziałem, że muszę to zrobić. Obiecałem dzieciom,
obiecałem mojej żonie, że będę walczyć do końca. Gdyby to przerzucić na boisko,
zdecydowanie to by były rzuty karne. Wszystko albo nic. W tamtej chwili
wiedziałem, że to będzie wszystko.
Skąd? Patrząc z boku, to wydawało się wariactwem.
MR: Może. Dla mnie to po prostu była
miłość. Tyle nam się dobrego przydarzyło. Rose dała mi życie, uratowała mnie,
dała mi najprawdziwsze szczęście, dzieci... Po prostu była moja kolej.
Powiedziałem wtedy Bogu, żeby nie robił więcej takich numerów, a na wszelki
wypadek, postaramy się o trzecie dziecko, bo sam z trójką urwisów już na pewno
sobie nie poradzę. Jechałem na tą operację i wiedziałem, że się uda.
Lekarz nie chciał najpierw badań na zgodność tkankową?
MR: Nie. To była jedyna chwila, gdy
Rose mogłaby zostać zoperowana. Szpital się zapalił, mogły być wykonywane tylko
pilne operacje. Sala była wolna, był lekarz, byłem ja. Cóż, na początku była
mowa o odpowiedzialności, etyce lekarskiej, procedurach... Na szczęście szybko
ją uciąłem.
Wysokie zarobki piłkarza jednak mogą się przydać..
MR: Nie wiem, o czym mówisz.
Ach tak... Na sali operacyjnej. Widziałeś Rosalie?
MR: Zanim mnie uśpili. Nasze łóżka
leżały koło siebie, prawie stykaliśmy się dłońmi, oboje mieliśmy je
wyciągnięte, żeby anestezjolog mógł wstrzyknąć narkozę. Później już tylko się
obudziłem. Miałem swoją salę, choć była bardzo dziwna. U Rose było pełno
rysunków naszych dzieci, ta wydawała się zbyt biała, zbyt pusta. Myślałem
jednak tylko co z moją żoną. Od razu wcisnąłem przycisk wzywający pielęgniarkę
i odczepiłem kardiomonitor, żeby reakcja była szybsza. Tym sposobem zbiegło się
do mnie pół oddziału z zestawem do reanimacji. Wtedy znów zapiąłem
kardiomonitor i zacząłem pytać o przebieg operacji, w jakim stanie jest Rose i
czy przyjęła moją nerkę.
Jaka była wiadomość?
MR: Lekarz zaczął od tego, że nerka
zajęta nowotworem została całkowicie wycięta, była bardziej zaatakowana niż
wydawało się to wcześniej na rezonansie. Najważniejsze było, że Rose nie miała
już żadnego guza w swoim ciele tylko zdrową, przeszczepioną nerkę. Nic nie
wskazywało na to, że odrzuciła przeszczep, ale potrzebowaliśmy czasu do
potwierdzenia tego. Wciąż jeszcze spała, ale potrzebowała swojego czasu. Ja też
miałem odpoczywać, ale wiedziałem, że zaczną się pytania i na początku wolałem
jej nie mówić, skąd pochodzi nerka. Wiedziałem, że będzie się martwić o mnie,
zamiast skupiać się na swoim zdrowiu, a tego nie chciałem. Pielęgniarki
informowały mnie o wszystkim na bieżąco, jak tylko dostałem informację, że się
wybudza, musiałem przy niej być...
RR: Nie pamiętam niczego, ten dzień
spędziłam sama, Marco nie mógł przyjechać, było małe zamieszanie w domu i nie
ułożyło się tak, jak planowaliśmy. Kończyłam pisać kolejny list do Marco.
Miałam już ich setki, chciałam, żeby nigdy o mnie nie zapomnieli i gdyby już
mnie nie było, listy przypominały im, że bardzo ich kocham i wciąż pamiętam.
Wiedziałam, że Marco sobie poradzi, więc sama też nie dzwoniłam, żeby nie
przeszkadzać. Nie pamiętam nic, gdy byłam w śpiączce, choć czasem wydaje mi
się, że może słyszałam jego głos. Może wtedy rozumiałam, słyszałam każde słowo,
jednak teraz nie, jedynie z opowieści... A później się obudziłam... Marco
siedział tuż obok, trzymał w swoich dłoniach moją dłoń. Był taki blady, to było
pierwsze, o co zapytałam. Odpowiedział, że nie spał. Wytłumaczył mi, że jestem
po przeszczepie, znalazł się dawca i nie mam już raka... Rozpłakałam się... Nie
wiem, czy z bólu, jaki czułam, czy z wiadomości o przeszczepie.
Patrząc na Rose miałam wrażenie, że opisując swój stan w szpitalu, wciąż mogła
to poczuć. Na same wspomnienia zebrały jej się łzy w oczach, zacisnęła usta i
złapała swojego męża za ręce. Oddychała ciężko, wtulając się w niego, spokój
przyszedł po kilku chwilach i była w stanie kontynuować.
RR: Nikt nie jest w sobie wyobrazić
bólu po operacji, jeśli takiej nie przeszedł. Nie byłam w stanie ruszyć się, nie byłam w stanie nachylić
się do mojego męża i pocałować go. Chciałam się tylko napić i zasnąć,
przeczekać ten koszmarny ból... Już wcześniej miałam wyciętą jedną nerkę, więc
to była druga strona, tym razem przeszczep... Wiesz dlaczego teraz płaczę?
Marco tam siedział. Czuł ten sam, wściekle mocny ból, który nie pozwolił mi się
ruszyć z miejsca. On wstał, przyszedł do mnie, uśmiechał się, całował moją dłoń
i cieszył się, że to już koniec. Pytał się, jak może pomóc mi w bólu, poprosiłam
go o butelkę wody... Wstał, wyszedł i przyniósł mi ją...
MR: Przyniosła pielęgniarka.
Usiadłem na wózek po wyjściu od Rose, czekałem na korytarzu. Gdy wróciła z wodą,
zaniosłem ją Rose...
RR: Przestań tak mówić! Boże! Nie
obchodzi mnie, kto tą wodę wziął... On tam był, przyszedł, pomimo tak wielkiego
bólu. Z miłości, z troski o mnie. Oddał mi własną nerkę, świadomy tego, że bez
jednej nerki nie będzie mógł kontynuować swojej kariery. Uratował mi życie,
uratował nasze życie. Jest najdzielniejszym mężczyzną, jaki istnieje na ziemi.
Jest szlachetny, dobry, szczodry, prawdziwy. Jest piękny, lecz nie tylko na
zewnątrz. Jego serce jest najpiękniejsze. Zawsze mi powtarza, że robi to samo,
co ja robię dla niego każdego dnia. Nie pojmę tego nigdy, ale jedno jest pewne.
W tym momencie obejmuje mnie mój anioł. Tu jest moje niebo, tu jest wszystko,
czego potrzebuję. Kocham go, kocham całą sobą i nie wyobrażam życia bez niego.
Jest najwspanialszym mężem i ojcem, tego nie umiem opisać. Dlatego też jestem
pewna, że będzie niesamowitym trenerem młodzieżówki i świetnie sobie poradzi w
tej roli. Jeśli choć połowa kibiców Borussii z całego świata zrozumie i weźmie
z niego przykład, świat stanie się o wiele lepszy. Tu nie chodzi o oddawanie
nerek, ale o poświęcenie i oddanie się drugiej osobie. Jaki jest nasz przepis
na udane małżeństwo? Zaufanie sobie, oddanie, powierzenie sobie nawzajem swoich
dusz, swoich serc… I miłość, którą trzeba pielęgnować jak własne dziecko. To
wiele, to ciężka praca, to lata docierania się, kłótni, wylanych łez, bólu,
momentów załamania się, ale wiesz? Warto. Bo gra toczy się o życie. Ja swoje
życie wygrałam, nie operacją, nie przyjęciem przeszczepu. Ja wygrałam je dużo
wcześniej… Gdy jego szmaragdowo-błękitne oczy zalśniły jasną iskrą...
MR: Nie płaczcie, bo zaraz i ja…
RR: To książka, nie nagrywają.
Możesz płakać. Zawsze mi powtarzałeś, że łzy wcale nie są oznaką słabości.
Teraz sama już o tym dobrze wiem. Łzy są posłańcami niewymiernej miłości…
Ładnie.
Czyje to słowa?
RR: Moje! Teraz na to
wpadłam… Ale tak jest. Gdy Marco tak siedział ze mną, przyszedł lekarz i
wygonił go do domu, podobno miałam po operacji ograniczone godziny wizyt. Tak
naprawdę miał leżeć w swoim łóżku pod kroplówką i odpoczywać. Nie zdążył nawet
dostać leków przeciwbólowych. Pielęgniarki pomogły mu się ubrać w codzienny
strój i naprawdę nie podejrzewałam niczego.
Kiedy więc
to się stało? Jak na to zareagowałaś?
RR: Dowiedziałam się dwa dni
później. Dzień po operacji rozmawialiśmy z Marco prawie cały dzień przez
telefon, mówił, że dzieci są u dziadków i dlatego rodzice mnie nie
odwiedzili. Mówił mi, że ma trening, a potem go już do mnie nie wpuszczą. Gdy
chciałam go zobaczyć, powiedział, że nie mamy chwilowo internetu w domu. Później
rozmawiałam przez telefon z Mario, trening odbył się o zupełnie innej godzinie,
niż mówił Marco, ale nie wnikałam w to, wciąż nie czułam się za dobrze.
Kolejnego dnia miał być mecz, Marco nie odbierał telefonu. Włączyłam na moim
małym, szpitalnym telewizorze studio, żeby dowiedzieć się chociaż, czy jest w
pierwszym składzie. Wtedy dowiedziałam się, że Borussia podała informację, że z
powodów zdrowotnych nie zagra do końca sezonu. Wiedziałam, że zależało mu na
końcówce tego sezonu, rozmawialiśmy o tym wiele razy i obiecał mi, że będzie
walczył dla mnie i strzeli gola, który przeważy o wygranej pucharu. Bardzo mu
zależało, jako kapitanowi drużyny, na utrzymaniu tytułu. Tu mi się coś nie
zgadzało, bo nie wziąłby zwolnienia ze względu na mnie, zwłaszcza, że byłam już
po przeszczepie, a grał nawet, gdy musiał jeździć ze mną na chemię i jeszcze
opiekować się dziećmi i radził sobie doskonale… Wtedy też zapukał do moich
drzwi, miał w ręku piękny bukiet kwiatów… Ale jego oczy. Wtedy już wiedziałam.
Nie mówiliśmy nic, położył kwiaty na komodzie, podszedł do mojego łóżka i
pomógł mi wstać. Z telefonu puścił „Somewhere
over the rainbow”, piosenkę, do której tańczyliśmy po obu naszych
ceremoniach ślubnych jako pierwszy taniec. Objęliśmy się po środku szpitalnej sali,
nieustannie patrzyliśmy sobie w oczy i bujaliśmy się delikatnie na boki,
ostrożnie, by nic się nie stało z ranami po operacji. Piosenka leciała na zapętleniu,
miałam wrażenie, że tańczymy całą wieczność. W końcu nastał moment, gdy oboje
zaczęliśmy płakać. To było bardzo oczyszczające, mówiło tak wiele. To była ta
niewymierna miłość. Tak wielka, nie dająca się zmierzyć, objąć, policzyć,
przekraczająca nasze pojęcia. To właśnie wtedy czuliśmy, nie liczyło się nic
więcej.
Każde z
naszej trójki siedzącej w salonie musiało koniecznie sięgnąć po chusteczkę. Po
krótkim przebywaniem z nimi zrozumiałam, że ci ludzie są po prostu sobie
przeznaczeni. Czy Bóg, czy gwiazdy, czy los… Ktokolwiek, ale to była wyjątkowa
para. Choć stażem wciąż byli młodzi, mieli mądrość dwojga staruszków, którzy
przeżyli razem długie, szczęśliwe życie. A oni mieli jeszcze całe życie przed
sobą, tyle swojej miłości, tyle wspólnych chwil.
Małżeństwo wtuliło się w siebie i cicho, prawie niesłyszalnie wyznali sobie
miłość. Tak drobne gesty, tylko dwa słowa, a miały w sobie potężną moc.
Jak
zareagowali wasi najbliżsi?
MR: Dzieci były przeszczęśliwe, że
mama wraca do domu. Moi rodzice również, choć to teściowie i synowa, to mają
wspaniałą relację. Tak naprawdę nigdy nie braliśmy mnie nigdy pod uwagę jako
dawcę. Od początku była mowa o znalezieniu nerki i ona była i czekała przez
jakiś czas. Wcześniej w ogóle nie mówiliśmy o operacji, myśleliśmy o
naświetlaniach, chemii…
A klub?
Pamiętasz, jak ich poinformowałeś?
MR: Zrobił to mój agent. Władze
klubu i trener wiedzieli, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji, dlatego trochę
bardziej ulgowo traktowali mnie ze spóźnieniami, chociaż starałem się tego nie nadużywać. Hans-Joachim Watzke przyszedł do mnie dzień po meczu, żeby ze mną
porozmawiać, był też lekarz i doszliśmy do wniosku, że to był mój ostatni
sezon. Nie było mi jednak z tym jakoś źle, mimo całego silnego związania z
klubem, chociaż to mój drugi dom… Nie wiem, może po prostu dlatego, że był
drugi? Nie chcę, żebyśmy doszli tu zaraz do wniosku, że było łatwo pożegnać się
z Borussią… Ja po prostu tego chyba jeszcze nie zrobiłem. I nie zrobię, obejmę
przecież stanowisko trenera.
A Rose poza
przygotowaniami się do bycia mamą po raz trzeci…
RR: (do Marco) Mówiłeś o tym?
MR: Ciężko pracuje i myślę, że
powinna o tym opowiedzieć w tej książce. Jak będzie deklaracja na piśmie,
będzie miała motywację do wzięcia się i postawienia kolejnego roku.
RR: Cóż, poznałam wielu ludzi na
oddziale, pielęgniarek, rozmawiałam naprawdę z wieloma lekarzami. Spędziłam
godziny na zabawach z dziećmi na onkologii dziecięcej, rozmowach z ich
rodzicami. Narodził się pomysł na książkę… Nie o chorobie, a o nadziei, dobru.
Ten oddział wbrew pozorom jest pełen śmiechu, optymizmu. Gdy nie było przy mnie
akurat Marco ani dzieci, chodziłam tam chętnie, by podtrzymać się na duchu.
Poza tym, kilka razy w roku charytatywnie odwiedzaliśmy wcześniej ten oddział z
prezentami, więc nawet znałam kilka rodzin. Udało się go poszerzyć dzięki meczowi Marco… Przez chorobę stał to
się dla mnie bliski temat. Nie chcę się wybijać, nie chcę promować się na
nazwisku. Wiem, że na pewno na okładce nie chciałabym go pisać, bo tu chodzi o
coś innego. Wyszłam z tej choroby, wiem dobrze, jakich słów czekają ci ludzie.
Wiem też coś o potędze uczuć, może o cudach… Książek czyta się w szpitalach
całymi dniami. Chciałabym, żeby moja książka była taką właśnie iskierką. Taką,
jaką zobaczyłam w oczach mojego męża. Dała nadzieję i wiarę. To niewiele, a
jednak niewyobrażalnie wiele. To w tych najmniejszych, najprostszych rzeczach
czasem tkwi cała rzecz.
Piękny
pomysł. Jak potrzebujesz wydawnictwa, daj znać. Myślę, że po publikacji
biografii Marco, ludzie będą czekać na twoją książkę.
RR: Mam nadzieję, że uda mi się ją
dokończyć i zrobić małe poprawki. Malutka rośnie z każdym dniem i myślę, że
może nawet pojawić się wcześniej niż za trzy tygodnie. Z resztą każde z naszych
dzieci rodziło się przed terminem..
MR: Bo mają super rodziców i spieszy
im się, żeby ich poznać.
RR: Też tak myślę! (śmiech)
Jakie są
obecne wyniki? Rak już nie wrócił.
RR: Jestem całkowicie zdrowa. Czuję
się wspaniale, w moim organizmie nie ma żadnych komórek nowotworu. Z decyzją o
trzecim dziecku czekaliśmy, aż wszystkie wyniki się ustabilizują, będziemy
mieli wyklarowaną sytuację, czarno na białym, przecież tu nie chodzi tylko o
mnie, ale i o maleństwo. Na szczęście cała nasza rodzina ma się bardzo dobrze i
już nie możemy się doczekać, aż dołączy do nas druga córeczka.
Potem
jeszcze drugi synek?
RR: Nie! Nie! To już naprawdę
ostatnia moja ciąża.
MR: Oczywiście.
...Marco?
MR: Jej bycie w ciąży zależy też ode
mnie, także…
RR: Nawet nie próbuj! Trójka jest
wystarczająca. I zapełnimy wszystkie pokoje gościnne w domu, tak jak
przewidywaliśmy przy budowie domu. Chociaż wtedy myślałam, że tylko jeden z
dwóch gościnnych będzie przerobiony na pokój dla dziecka.
Nie
wchodzimy w to już dalej…
MR: To bardzo dyskusyjny temat.
RR: Zapewniam, że nie ma nawet
żadnych dyskusji. Poprosimy o kolejne pytanie, nawet go nie słuchaj.
Dobrze.
Ostatnie na dzisiaj, widzę, że dzieci już tu nieśmiało zaglądają, żeby pójść na
obiecany plac zabaw.
MR: Mówiłem, że nie będzie łatwo z
nami o terminy, rodzina zawsze jest i będzie dla mnie priorytetem, także to oni
ustawiają mój grafik. Ale jeszcze damy radę z ostatnim pytaniem.
To dobrze,
bo chciałabym, żebyście powiedzieli mi coś o waszych tatuażach. Mario i Ann
stwierdzili, że są arcydziełem i sami by takie chcieli. Łączą się ze sobą?
MR: Tak, robiliśmy je tego samego
dnia. Mamy już matching blizn w tym samym miejscu, ale jeszcze chcieliśmy
dokończyć nasze tatuaże.
RR: Warto wspomnieć, że wersja przed
zrobieniem najnowszych tatuaży miała być też tą ostateczną…
MR: Tatuaże rozrastają się jak
liczba naszych dzieci. Nigdy nie wiesz, kiedy będzie ta ostateczna.
RR: Och, przestań już! Melisso, nie
pisz tego zdania w książce.
MR: Sama zaczęłaś. To… tatuaże?
Tak, Nikt jeszcze
ich nie widział, wprawdzie mamy je uchwycone na jednym ze zdjęć do książki,
ale coś mi mówi, że może się kryć za nimi naprawdę piękne znaczenie.
MR: Za każdym się coś kryje. Miałem
już jeden tatuaż, symbolizujący moją żonę, na nadgarstku, na wysokości żyły,
która prowadzi do serca… Ale jednak to się okazało czymś zbyt małym. Tak
naprawdę to Rosalie zaczęła po cichu planować swój tatuaż, pewnego wieczora
zapytała mnie, co myślę o takim projekcie. Spodobał mi się i to do stopnia, że
wiedziałem już, że chcę podobny.
-Przepraszam,
tato, możesz mi nalać soku pomarańczowego?
Marisa weszła cichutko do salonu, robiąc przy tym piękne oczka w stronę swojego
ojca. Marco zaśmiał się na jej proszące spojrzenie i pogładził lekko Rosalie,
dając jej znać, że będzie musiała na chwilę usiąść sama.
-Nie nalejesz sobie sama?
-Postawiliście go za wysoko.
-No dobra. Rosalie, Melissa, też chcecie?
-Ja mam jeszcze lemoniadę –stwierdziłam z uśmiechem. Rose rozsiadła się,
podkładając sobie pod plecy poduszki.
-Rosie?
-Sprzedam nerkę w zamian za gorącą czekoladę.
-Ha, ha –prychnął blondyn. –To moja nerka.
-Możesz kupić, skoro ci jednej brakuje –odpowiedziała, szczerząc szeroko zęby. Sama
zaczęłam się niekontrolowanie śmiać, choć kilkanaście minut temu sama uroniłam
kilka łez przy tej historii. To dobrze, że potrafili się śmiać, nawet z takich
trudnych tematów. Musiało być im niewyobrażalnie trudno, jednak żyli dalej,
silniejsi, nabrali zdrowego dystansu, którego każdy potrzebował.
Zostałyśmy z
Rosalie same. Na chwilę przybiegł Theo, ale blondynka od razu poleciła mu umyć
brudne od kolorowej kredy rączki.
-Przepraszam, trochę
przedłużam, ale naprawdę, od rana za mną chodzi gorąca czekolada. Ciążowe
zachcianki i nic na to nie poradzę. Przysięgam, że jak pójdziemy na plac zabaw
to jeszcze wymknę się po Milkę do sklepu. Taką z oreo. A może malinami?
-Obie!
-Racja. Jak coś, to będzie na ciebie.
-Albo na maleństwo –zaśmiałam się, spoglądając na jej duży brzuszek. Naprawdę
był sporych rozmiarów, rozumiałam przeczucie, że może poród będzie wcześniej
niż zaplanowano.
-Nie, malutka jest nietykalna, najgrzeczniejszy aniołek tatusia.
-Ach tak… A Marisa i Theo się cieszą?
-Marisa jest w siódmym niebie, z resztą ona uwielbia dzieci. Pół roku temu
urodziło się drugie dziecko siostrze Marco, Yvonne, drugi chłopak, ale naprawdę
i ona i Theo uwielbiają ich odwiedzać.
-A Theodore?
-Wolał brata, żeby pograć w piłkę. Ale zapewnił mnie, że to nie szkodzi i
będzie uczył małą od małego grać. Marisa lubi piłkę nożną, ze względu na tatę,
ale tak żeby grać z bratem to naprawdę rzadkość. Zwykle to on się godzi na jej
rysowanie.
-Ale ma też tatę piłkarza, to chyba nawet lepsze niż brat.
-No pewnie. Poza tym, ma kuzynów.
-Też przyszli piłkarze?
-Zobaczymy. Najmłodszy to połączone geny Reusów i Kloppów, także może Theo
będzie miał konkurencję w przyszłości. O ile zostaną oboje piłkarzami.
Uśmiechnęłyśmy
się i chyba obie odleciałyśmy myślami na chwilę w inne miejsce. Rose delikatnie
gładziła się po brzuchu, który zaczął się delikatnie ruszać. Maluszek miał porę
tańca. Ja w myślach przypominałam sobie ich tatuaże. Motyw był bardzo podobny,
ogień i kwiaty. Tatuaż Rosalie zaczynał się tuż nad blizną po przeszczepionej
nerce po prawej stronie. Piękny, rozłożysty kielich peonii, drobne listki. Nad
nim rozpętał się delikatny płomień, który kierował przez jej bok, aż do
tatuażu, który znajdował się pod jej prawą piersią. W ogniu fruwały delikatne
płatki kwiatu, które były niczym ramki ze zdjęciami. W dwóch, małych płatkach
były narysowane cieniutkie kontury serduszek, a w każdym z nich jedna, malutka
literka. „M” i „T”. Inny płatek miał już większy napis dość niechlujną czcionką
„M+R= <3”. Wyglądało to jak napis na drzewie, może właśnie nim był? Może
gdzieś taki właśnie istniał? Tak, jak na początku wydawał się niechlujny, tak
po chwili stwierdziłam, że jest interesujący i nietuzinkowy. Rzadko kiedy mogło
się spotkać coś tak nadzwyczajnego. Kolejny płatek był wypełniony obrazem
przyrody. Po bokach i w oddali las, a na środku wielkie jezioro, które odbijało
księżyc świecący na niebie. Koło płatków też było kilka drobnych listków, ale
były tak delikatne, że nadały całej kompozycji delikatności i kobiecości.
Idealnie łączył się z kwiatami i ważką, które miała już wcześniej wytatuowane.
Marco również zdecydował się na podobny motyw. Na lewej piersi miał wytatuowaną
ważkę. Owad wprost zapierał dech. Sama nigdy się nie zdecydowałam na tatuaż,
jednak kwiaty Rose i ta ważka u Marco sprawiły, że bardzo zaczęłam doceniać te
rysunki na ciele. Tyle detali, małych elementów. To doskonale odzwierciedlało ich
definicję życia, przecież powtarzali, że to właśnie w nich znajduje się często
cała istota. Nawet jeśli nie do książki, chciałam sama poznać tą historię.
Ważka Marco sprawiała wrażenie, jakby była w ruchu. Znajdowała się w
płomieniach ognia, który wcale jej nie pochłaniał… Ona w nim tańczyła. Ogień
zaczynał się od jego bicepsa, przez bark, aż do piersi. W nim również latały
cztery płatki kwiatów. W dwóch z nich były literki, podobnie jak u Rosalie,
pierwsze litery imion dzieci. Dwa pozostałe płatki były jednak puste. Mogłam się
domyślać, że po narodzinach trzeciego dziecka, pojawi się i trzecia literka.
Czy płatek numer cztery pozostanie pusty? Z ciekawością pewnie będę to śledzić.
Pomimo płatków kwiatu, tatuaż był bardzo męski, a ogień tak precyzyjnie
wykończony, każdy płomień, iskierka… Technika była identyczna jak u Rosalie.
Może powinnam wziąć numer telefonu do ich tatuatora? Nawet jako pomarszczona,
starsza pani nie wstydziłabym się nosić takiego dzieła.
-Gorąca
czekolada –oznajmił z dumą Marco, wracając do salonu z dużym kubkiem w ręku.
Stanął nad żoną i podał go jej ostrożnie. Czekolada jeszcze parowała i
pachniała tak wyśmienicie, że mogłam tylko przypuszczać, że po wizycie w ich
domu pojadę do sklepu, kupię pełno czekolad i będę wieczorem wypłakiwać się w
łóżku, roztrząsając ich historię na wszystkie strony i dopisując kolejne morały
jakie z niej wyciągałam.
-Dziękuję. Pychota. Zajmiesz swoje miejsce? Jesteś lepszy od poduszek.
-Bardziej puszysty?
-Widzisz, co się dzieje z piłkarzami po skończeniu kariery –zachichotała i
cmoknęła go w policzek, widząc, jak udawał oburzonego.
Zastanawiałam
się nad płatkami kwiatów i twoją ważką. Są w ogniu.
MR: Taki był plan. Kwiaty to peonie.
Jesteśmy strasznie nudni i przewidywalni. Na urodziny Rose dostaje peonie, na
rocznicę ślubu białe róże. Rok później na odwrót.
RR: Ale ja nie chcę żadnych innych!
Te są dla nas wyjątkowe.
Ale patrząc
i na płatki peonii i na ważkę… Nie palą się, prawda?
MR: Nie jestem taki straszny, żeby
palić ważki. W ogóle, nie można podpalać owadów.
RR: To główna myśl, że się nie palą
i wyglądają pięknie, pomimo tego, że są w ogniu. To ogień daje tą siłę życia
ważce.
Dlaczego
ważka?
MR: Słodka tajemnica. (śmiech). Tak
naprawdę, tatuaże to coś bardzo prywatnego, intymnego. Otwieramy tą naszą
prywatność do pewnego stopnia na potrzeby książki, inaczej byś skopiowała
informacje na temat mojej kariery z Wikipedii… I byłby to wszystko. Powiem
tyle, że te tatuaże powiązane są z nami. Myślę, że po przeczytaniu naszych
rozmów, co uważniejszy czytelnik będzie mógł poskładać małe puzzle układanki i
odczytać cały sens. Ogień jest symbolem naszego uczucia, naszej miłości i tego,
czego razem jesteśmy w stanie dokonać.
Ogień może
pokonać wszystko, to potężny żywioł…
RR: Moja pani od polskiego zawsze
mówiła, że nie ma niepoprawnych interpretacji wiersza. Każdy może mieć rację.
Dziękuję za
poświęcony czas. To było wspaniałe popołudnie.
M&R: Dziękujemy.
Podniosłam się
z kanapy i zabrałam ze sobą wszystkie materiały, które miałam przed sobą. Byłam
trochę przytłoczona. Spodziewałam się czegoś mocnego, historii, która poruszy,
chwyci za serce. Ja jednak czułam, że zmieniła coś właśnie w moim życiu. Może
kupię czekolady i pojadę do rodziców? Tak dawno nie mieliśmy wieczoru tylko dla
siebie. Kiedy ostatnio mówiłam, że ich kocham? Kiedy moja mama dostała ostatnio
kwiaty…
-Ta książka
będzie przełomowa. Myślę, że zmieni sposób, w jaki postrzegani są piłkarze.
-To po prostu życie, Melisso –westchnął Marco, podając ramię swojej żonie. –Nigdy
nie wiemy, co może stać się jutro. Każdy nowy dzień daje ci osiemdziesiąt sześć
tysięcy sekund. Co zrobisz, z kim je spędzisz, czy zapamiętasz, zależy od
ciebie. Nie łatwo też trafić na odpowiednią drogę, odkryć swój kierunek. Czasem
jednak zdarzy się tak, że ten kierunek wejdzie na ciebie i upaćka Armaniego
musztardą i keczupem.
-Hot-doga. Chcę hot-doga –westchnęła Rosalie, muskając błyszczykiem swoje usta.
Marco zaśmiał się, zabierając swoją katanę z wieszaka i kurtki dzieci.
-A czekolada?
-Czekolada najlepiej smakuje z hot-dogiem. Nie wiedziałeś?
-To jedziemy na hot-dogi. Mari, Theo? Idziemy! –zawołał. Kilka chwil później
usłyszeliśmy tupot stóp na stopniach schodów i już wszyscy byli w komplecie. Rosalie
zapięła synkowi kurtkę i wyszła z nimi przed dom.
-Zadzwonię
pojutrze i umówimy się na jeszcze jedno spotkanie, dobrze?
-Pewnie. Dzięki za dzisiaj.
-To ja dziękuję. I za obiad, był wyśmienity.
-Przyjemność po mojej stronie –uśmiechnęła się promiennie blondynka.
Uścisnęłyśmy się, nim rozeszłyśmy się do swoich samochodów. Niesamowitym było
uczucie, gdy mogłam poczuć na własnej skórze tą atmosferę w ich domu. Tyle miłości
i ciepła. Prawdziwy, spokojny, szczęśliwy dom. Myślałam, że w tym szalonym
świecie pełnym zdrad, pełnym zawiści, zazdrości, rządzącym się pieniądzem, nie
ma już miejsca na taką miłość. Tak naprawdę, wszystko zależało od nas samych.
To była
trzecia kawa tego dnia, gdy próbowałam sklecić kilka mądrych zdań na
zakończenie książki. Była znacznie dłuższa niż zakładałam na początku, jednak
była niezwykła. Naprawdę niezwykła. Patrzyłam na komputer, który gdyby mógł,
uśmiechnąłby się do mnie wyzywająco i stanąłby w szranki z moim pisarskim
talentem. Ale po napisaniu tylu set stron, na koniec zabrakło mi słów. Nie
można było krótko opisać tego, co przydarzyło się dwójce, zagubionych ludzi z
rysami w przeszłości. O tak wielu rzeczach nie miałam pojęcia, a te, którymi
zdecydowali się podzielić już sprawiały, że miałam ciarki na plecach i nie
jeden czytelnik podczas czytania książki podzieli mój stan. Było też mnóstwo
momentów, gdy można było roześmiać się do łez, albo popłakać, wzruszyć. Może
historia byłego piłkarza jednego z niemieckich klubów nie zmieni świata, jednak
jeśli będzie chociaż jedna osoba, która się uśmiechnie, która wybaczy, która
uwierzy, która zaryzykuje lub która pokocha… Każda jej literka była
najcenniejsza i warta poświęconego czasu.
Odstawiłam kubek na miejsce, nastawiłam zmywarkę, która już przelewała się od
naczyń, głównie kubków ze okrągłymi śladami po kawie. Gdy już książka pójdzie
do druku, wyrzucę zapas kawy i wyjadę na wakacje. Opowieści Marco o Kubie bardzo mnie
zafascynowały. Może i ja znajdę tam swoją drogę, a na pomoście wciąż będzie
namiot gotowy na ceremonię ślubną?
Mój telefon
zawibrował, a wyświetlacz zaświecił się jasno. Prawdopodobnie wywołałam wilka z
lasu, wiadomość była od Marco. Otworzyłam ją i zupełnie się zakochałam. Zdjęcie
przedstawiało cudowną, nowonarodzoną, zawiniętą w różowe kocyki dziewczynkę.
Obejmowały ją delikatne ramiona mamy. Spała spokojnie, wyciągając przez
szczelinę maleńką rączkę. Nie mogłam oderwać się od tego zdjęcia, dopiero po
kilkunastu minutach zjechałam niżej, by zobaczyć tekst wiadomości. Ta mała
uratowała zakończenie książki, przyszła na świat w idealnym czasie.
„Mam
wrażenie, że wszyscy dookoła zastanawiają się, czy to, co nam się przydarza, to
cud, czy miłość. Cud jest miłością, a miłość jest cudem. To nierozerwalna para,
która czyni nas nieśmiertelnymi.
Dlaczego zależało mi, żeby rozdziały o mojej rodzinie znajdowały się na końcu? Bo
bez Nich, nie byłoby czterystu wcześniejszych stron.
Tę książkę chciałbym zadedykować mojej ważce, Rosalie, moim najwspanialszym i
najukochańszym dzieciom: Marisie Jocelyn, Theodorowi Thomasowi, Olivii Rose, …..
Czasem warto wskoczyć w płomienie, by żyć.
Tata Marco.”
„Marco Reus-jak ogień mnie ożywił”
Historia ojca i
męża, kapitana oraz legendy Borussii Dortmund.
(Kolejność nieprzypadkowa)
Marco
Reus, Melissa Krüger
~~~
Dziś wyjątkowo
nic nie napiszę-zostawiam to wam w komentarzach. Za tydzień postaram się
wstawić kilka słów...
Wspaniałych Świąt Wielkanocnych.
Ściskam i kocham❤